Reklama

Wiedziałam, że Święta z rodziną mojego męża to wyzwanie, ale nie sądziłam, że tym razem skończy się to takim upokarzeniem. Starałam się, jak mogłam – pomogłam w kuchni, przy dzieciach, nawet upiekłam sernik według przepisu, który ponoć był „za nowoczesny”. Teściowa od początku patrzyła na mnie spode łba, ale myślałam, że jak co roku – odburknie coś pod nosem i da mi spokój. Niestety, w tym roku przesadziłam. Przynajmniej według niej. Wszystko rozegrało się przy wigilijnym stole, przy dzieciach, przy całej rodzinie. W jednej chwili poczułam się jak intruz w jej domu.

Teściowa mnie krytykowała

– No, no, trzeba przyznać, że tym razem nie przypaliłaś kompotu – rzuciła teściowa z udawanym uśmiechem, kiedy weszłam do kuchni z garnkiem pachnącego napoju.

Uśmiechnęłam się sztucznie i postawiłam kompot na stole. Wiedziałam, że to nie była pochwała, tylko kolejny przytyk. Zresztą – norma. Wigilia u rodziców mojego męża to tradycja. Tradycja, w której ja byłam zawsze „tą obcą”, chociaż byłam z Piotrem już siedem lat. Zanim zaczęliśmy kolację, już kilka razy oberwałam „po cichu”. Że nie tak uformowałam uszka. Że barszcz z torebki to jednak nie to samo. Że dzieci moje i Piotra nie znają wszystkich kolęd, „jak trzeba”. A przecież to ja im śpiewałam „Cichą noc” od maleńkości...

Mój mąż siedział jak zwykle cicho. Udawał, że nie słyszy, zajmował się rybą. Teść coś tam mruczał pod nosem, dzieci rozpakowywały papierowe aniołki zrobione na religii. Ja siedziałam spięta, choć udawałam, że wszystko gra. Nie chciałam robić scen. Nie w Wigilię.

Napięcie wisiało w powietrzu. Wiedziałam, że coś jeszcze się wydarzy. Teściowa chodziła po domu z naburmuszoną miną – kontrolowała każdy talerz, każdy widelec. Nawet obrus poprawiała, chociaż rozkładałam go dokładnie tak, jak ona rok temu.

Tradycja to świętość – syknęła, mijając mnie w przedpokoju. – Szkoda, że nie każdy to rozumie.

Wtedy po raz pierwszy tego dnia naprawdę poczułam niepokój.

Miarka się przebrała

– A co to ma być? – usłyszałam z kuchni. Ton teściowej był wyższy niż zwykle, aż się wzdrygnęłam.

Zostawiłam dzieci z moim bratem, który wpadł na chwilę, i poszłam zobaczyć, o co chodzi. Wiedziałam. Czułam, że chodzi o makowiec. Ten, który upiekłam specjalnie, bo dzieci go uwielbiają. Dodałam pomarańczową skórkę, rodzynki, zrobiłam lukier z odrobiną cytryny. Pachniał cudownie. Włożyłam w niego całe serce.

– Makowiec – odpowiedziałam spokojnie. – Zrobiłam, bo Filip i Marysia tak prosili...

– Makowiec? – prychnęła, trzymając talerz jak skażony. – To coś to nie jest makowiec. To ciasto jak z jakiejś kawiarni. Nie dość, że wygląd ma dziwny, to jeszcze ten zapach... Nie pasuje do naszego stołu.

Zatkało mnie. Chciałam coś powiedzieć, ale słowa utknęły mi w gardle.

– U nas zawsze był makowiec z przepisu mojej mamy. Z polewą z mleka i cukru pudru. A nie... z tym – wskazała na cytrynowy lukier, jakby to był grzech śmiertelny.

– Przepraszam, nie wiedziałam, że nie można... – próbowałam, ale ona tylko uniosła rękę.

– Nie przepraszaj. Po prostu nie próbuj zmieniać czegoś, co jest od lat. To nie restauracja fusion, tylko Wigilia – powiedziała głośno, choć nadal bez krzyku.

Wróciłam do stołu. Dzieci patrzyły na mnie z niepokojem. Filip zapytał cicho:

– Mama, nie będziemy jeść twojego ciasta?

Pogłaskałam go po głowie.

– W domu zjemy. Będzie tylko dla nas.

I wtedy postanowiłam – nie upokorzy mnie już więcej.

Jej słowa mnie zabolały

Wigilia wreszcie się zaczęła. Dwanaście potraw, kęs za kęsem, a ja modliłam się w duchu, żeby jakoś dotrwać do końca. Moje dzieci siedziały grzecznie, trochę zdezorientowane napiętą atmosferą. Teściowa rozdawała opłatki z miną świętszą niż proboszcz z naszej parafii. Wszyscy składali sobie życzenia – szybko, mechanicznie, bez większego zaangażowania. Kiedy przyszła kolej na mnie, podałam jej opłatek z lekkim wahaniem.

– Zdrowia – powiedziałam cicho. – I spokoju. Sobie i pani.

– Tobie też życzę, żebyś w końcu zrozumiała, gdzie twoje miejsce – odpowiedziała lodowato. – I żebyś nauczyła się szanować rodzinne wartości. Bo to, co robisz, to nie nowoczesność. To brak wychowania.

Zamarłam. Poczułam, jak twarz mi płonie, jak wszystkie oczy kierują się na mnie. A ona nawet nie próbowała ściszyć głosu.

– Od kiedy ty się w ogóle bierzesz za organizację świąt? Kto ci dał do tego prawo? Masz swoją matkę – to jej rób teatrzyki. Tu są zasady.

– Mamo... – Piotr w końcu się odezwał, ale ona go uciszyła wzrokiem.

– Nie przerywaj mi – syknęła. – Ja tylko mówię, jak jest. Przyszła tu, robi sobie po swojemu, a teraz się dziwi, że ludzie kręcą nosem.

Nikt się nie odezwał. Nikt nie stanął w mojej obronie. Czułam, jak oczy mi wilgotnieją, ale nie dałam się złamać. Zerknęłam na dzieci – Filip wbijał wzrok w talerz, Marysia dłubała w kluskach. Cały ich świąteczny nastrój właśnie zniknął.

Upokorzyła mnie przy wszystkich

Po kolacji, kiedy dzieci bawiły się w salonie nowymi zabawkami, a starsi zasiedli do makowca – nie mojego, oczywiście – Piotr w końcu zaproponował, że powinniśmy chwilę porozmawiać. Weszliśmy do jego starego pokoju, który wciąż wyglądał, jak wtedy, gdy miał siedemnaście lat.

– Nie przesadzasz? – zaczął, nawet na mnie nie patrząc.

– Ja? – zaśmiałam się nerwowo. – Serio pytasz, czy ja przesadzam?

– No... Wiem, że mama bywa trudna, ale po co z nią zaczynać? Przecież wiesz, jaka jest. To tylko kilka dni w roku.

– Kilka dni w roku, podczas których traktuje mnie jak służącą, jak intruza. Nawet nie pozwoliła dzieciom zjeść mojego ciasta! – głos mi zadrżał. – Upokorzyła mnie przy wszystkich. Przed naszymi dziećmi.

Piotr westchnął ciężko, jakby to on był tu ofiarą.

– To jest jej dom. Ona ma swoje zasady.

– To nie znaczy, że może mnie obrażać.

– Wiesz, co powiedziała? Że odkąd jesteśmy razem, święta to nie to samo. Że rozwalasz wszystko, co zna i kocha.

– I ty też tak myślisz? – zapytałam. – Serio uważasz, że to ja psuję rodzinę?

Piotr milczał. Nie odpowiedział, a jego cisza mówiła więcej niż słowa. Wyszłam z pokoju, czując, że coś w nas właśnie się łamie. I że może nie da się tego już posklejać.

Czułam się osamotniona

Następnego dnia nikt nie wracał do tematu wigilijnej awantury. Wszyscy udawali, że nic się nie stało. Dzieci bawiły się klockami, w tle leciały kolędy, a teściowa robiła zdjęcia do rodzinnego albumu, ustawiając nas jak marionetki. Nawet na zdjęciach miałam wrażenie, że widać, jak bardzo nie pasuję do tej układanki.

Przy śniadaniu nikt nie poruszył sprawy ciasta ani życzeń. Teściowa udawała perfekcyjną gospodynię, uśmiechała się do wnuków, dopytywała o prezenty. Mnie traktowała jak powietrze. Zniknęłam. Byłam, ale jakby mnie nie było. Piotr był dziwnie spięty. Nie patrzył mi w oczy. Nie próbował porozmawiać, chociaż chyba wiedział, że jestem na granicy wytrzymałości. Zamiast tego rozmawiał z ojcem o jakiejś grze komputerowej z dzieciństwa, jakby właśnie to było teraz najważniejsze.

– Mamo, czemu jesteś smutna? – zapytała mnie Marysia cicho, pod stołem ściskając moją dłoń.

Spojrzałam na nią i zrobiło mi się niedobrze. Dzieci czuły wszystko. Ich małe serca nie rozumiały jeszcze, że czasem dorośli ranią się w milczeniu, bez krzyku, bez płaczu, ale równie boleśnie.

– Nie jestem, kochanie – skłamałam, gładząc ją po włosach.

Po obiedzie spakowałam rzeczy dzieci i powiedziałam Piotrowi, że wracam wcześniej. On został. Miał jeszcze pomagać ojcu w garażu. Nawet mnie nie zapytał, czy nie potrzebuję pomocy przy bagażach. W drodze do domu dzieci zasnęły, a ja płakałam. Nie z żalu do teściowej, ale przez to, że zostałam zupełnie sama.

Coś się wypaliło

Wróciłam do domu wcześniej, niż planowałam. Rozpakowałam walizki, zrobiłam pranie, dzieci położyłam do łóżek. Było cicho. Zbyt cicho. Tylko choinka w kącie mrugała światełkami, jakby jeszcze wierzyła, że święta to czas miłości.

Usiadłam na kanapie i wpatrywałam się w nią dłużej niż zwykle. Na jednej z gałązek wisiała bombka, którą malowała Marysia w przedszkolu. Kiedy podeszłam, żeby ją poprawić, bombka zsunęła się i rozbiła na podłodze. Delikatne szkło rozsypało się w drobny mak. Zaskoczył mnie ten dźwięk – nie był głośny, ale przeszył mnie do szpiku kości. Jakby symbolicznie podsumował ostatnie dni.

Tego wieczoru nie odezwałam się do Piotra. On też nie zadzwonił. Dopiero kolejnego dnia, po południu, napisał: „Jak dojechaliście? Mama mówi, że dzieci zostawiły kredki”. Nie spytał, jak ja się czuję. Nie zapytał, dlaczego wyjechałam.

Zrozumiałam, że dla niego nic się nie wydarzyło. Dla mnie – wszystko. Coś się we mnie wypaliło. Ta Wigilia, zamiast łączyć, tylko potwierdziła, że od lat jestem w tej rodzinie kimś obcym. A najgorsze było to, że własny mąż pozwolił, by mnie tak potraktowano. Nie wiem, co dalej. Może za rok spędzę święta z dziećmi tylko we trójkę. Z makowcem, którego nikt nie wyśmieje, z opłatkiem, który nie rani. I ciszą, która nie boli.

Elżbieta, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama