Reklama

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wypiłam ciepłą kawę. Serio. Dzień jak co dzień – zaczyna się od krzyku:

Reklama

– Maaaamooo! On mnie ugryzł!
– A ona mi zabrała klocki!
– Mamo, siku!

Jeszcze nie zdążę rozchylić powiek, a już jestem w trybie ratunkowym, jakby dom płonął. A przecież nic nie płonie – no, chyba że liczyć moją cierpliwość.

Mam trójkę dzieci

Kocham je tak, że czasem aż boli. Ale są dni – a właściwie prawie codziennie – kiedy jestem na granicy wyczerpania. Płaczą, krzyczą, coś chcą. Ciągle. "Mamo, pobaw się ze mną." "Mamo, daj mi jeść." "Mamo, on mnie bije." Nie mogę się załatwić w spokoju, nie mówiąc o tym, żeby przeczytać choć stronę książki czy obejrzeć odcinek serialu. Kiedyś oglądałam seriale. Kiedyś czytałam książki. Kiedyś miałam życie.

Teraz mam gary, pranie, zasikane spodnie i wieczny bałagan. Wszędzie coś się lepi. Butelka po mleku pod kanapą, kredka w sedesie, naklejki na lustrze. A najgorsze, że już się nie dziwię. Już nawet nie krzyczę. Po prostu... wzdycham. I sprzątam.

Alicja, moja teściowa, potrafi wpaść bez zapowiedzi. Jak audyt. Wchodzi i pierwsze, co robi, to omiata wzrokiem kuchnię. I widzę, jak zaciąga się powietrzem przez nos. Ten jej nos – jak radar. Zaraz coś powie. Zawsze coś mówi.

– No nie wiem, Asiu... Za moich czasów to dzieci były czyste, dom lśnił, a obiad był o piętnastej.

Serio? Za twoich czasów nie było pralek automatycznych, pampersów i bajek na tablecie. A ja ledwo zipię. Staram się. Naprawdę się staram, ale mam ochotę czasem krzyknąć: "Zamknij się, kobieto!" Oczywiście tego nie robię. Tylko się uśmiecham. I gotuję ten cholerny rosół, udając, że mnie nie rusza, kiedy mówi, że "prawdziwy smak to tylko na kurze, nie na tych waszych kostkach z marketu".

W środku wrze. Ale milczę. Bo dzieci patrzą. A ja już sama nie wiem, kim jestem. Matką? Sprzątaczką? Tłem? Czasem czuję się jak cień siebie sprzed lat.

– Asiu, kochanie... kiedy ostatnio myłaś te okna? – zapytała Alicja z charakterystycznym przekrętem w głosie, ledwie przekroczywszy próg. Nie zdjęła nawet butów. Rozglądała się po pokoju jak kontroler z sanepidu.

Zacisnęłam zęby. Dzieci właśnie rozlały sok z buraka na świeżo wypraną kanapę, a najmłodszy wisiał mi na nodze, zawodząc bez sensu.

Jakoś nie miałam okazji – odpowiedziałam spokojnie, choć już czułam, że zaraz eksploduję.

– No tak... za moich czasów to z trójką dzieci dało się ogarnąć i jeszcze ciasto upiec – westchnęła teatralnie i podeszła do okna. – Zobacz, jakie smugi. Światła prawie nie przepuszcza!

Pękło.

– Może za twoich czasów dzieci nie płakały, nie chorowały i same się wychowywały, co?! – wrzasnęłam, aż zamilkły wszystkie trzy. Starszy przestał gryźć siostrę, a mały puścił moją nogę i patrzył z otwartą buzią.

Alicja odsunęła się od okna, wyraźnie zaskoczona.

– Asiu... nie musisz się unosić. Ja tylko...

– Nie! Ty nigdy tylko! Ty zawsze masz coś do powiedzenia! Nigdy nie zapytasz, czy mi ciężko. Czy nie potrzebuję pomocy. Nie! Ty tylko krytykujesz! "Za moich czasów", "my wtedy", "matki kiedyś"… A wiesz co? Ja nie jestem tobą!

– Nie musisz być taka niegrzeczna...

– A ty nie musisz być taka bez serca! Może zamiast wytykać mi brudne okna, zapytałabyś, czy nie zrobić dzieciom kolacji. Albo wziąć je na chwilę na spacer, żebym mogła usiąść i po prostu... oddychać.

Alicja zbladła. Zamilkła. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie – ona ze wzrokiem, który pewnie uznała za godny cierpiącej męczennicy, ja z rękami wciśniętymi w biodra, trzęsąc się z furii.

– Skoro tak mnie traktujesz, to chyba nie będę przeszkadzać – rzuciła chłodno i ruszyła do wyjścia.

– Nie przeszkadzałaś. Od miesięcy jesteś tylko kolejnym ciężarem.

Nie odpowiedziała. Trzasnęła drzwiami. Tak głośno, że młody znów się rozpłakał. I wtedy usiadłam na podłodze.

Pośród porozrzucanych zabawek i klejącej się podłogi. I popłakałam się razem z nim.

Siedziałam w kuchni już czwartą godzinę

Dzieci w końcu zasnęły – jedno z ręką w misce chipsów, drugie z naklejką na czole, trzecie jak zawsze w poprzek łóżka. Zawsze sobie myślałam, że jak będą spać, to ja wreszcie odpocznę. Ale dziś cisza mnie dusiła.

W głowie wciąż słyszałam to trzaśnięcie drzwiami. Alicja nie zasłużyła, żeby tak do niej mówić. A może właśnie zasłużyła? Sama nie wiem. Piekła mnie w środku jakaś nieokreślona mieszanina wstydu, ulgi i zmęczenia.

I wtedy zadzwonił dzwonek. Takie szybkie „dzyń-dzyń”, jakby ktoś się niecierpliwił.

– Dobry wieczór, Asiu – w drzwiach stała Janka. Starsza sąsiadka, ta, która zna cały blok lepiej niż własną torebkę.

– Dobry... coś się stało?

Zamiast odpowiedzi, spojrzała mi prosto w oczy. I to jej spojrzenie sprawiło, że napięłam się jak struna.

– Widziałam Alicję. U siebie. Myła okna. Na drabinie. Po ciemku. Potknęła się.

– Co?! – wyrwało mi się. Serce mi zamarło. – Jak to „potknęła się”? Co z nią?

– Leży. Nie może chodzić. Powiedziała, że nie chce karetek, nie chce pomocy. Ale... wyglądała źle, Asiu. Bardzo źle. I coś we mnie mówi, że... to przez waszą kłótnię.

Nie czułam nóg. Przez chwilę tylko stałam, a w głowie miałam pustkę. Pustkę i jedno pytanie: Po co ona to robiła?

– Chciała mi coś udowodnić? Że da radę? Że okna się same nie umyją, nawet jak się złamie przy tym kark?

– Asiu, pójdziesz do niej? – zapytała Janka spokojnie.

Pokiwałam głową. Milcząco sięgnęłam po płaszcz i zamknęłam drzwi za sobą.

Nie wiem, czy to było poczucie winy, czy coś więcej. Ale nagle byłam tam już nie jako synowa, która się pokłóciła. Tylko jako kobieta, która zrozumiała, że pewne rzeczy nie mogą czekać do jutra.

Drzwi były uchylone. Zapukałam raz, dwa – cicho, ostrożnie. W środku panowała cisza. Tylko gdzieś z głębi mieszkania dobiegało tykanie zegara i stłumiony dźwięk telewizora – jakiś stary film, pewnie w tle leciał cały dzień.

Weszłam. Alicja siedziała w fotelu przy oknie, nogę miała owiniętą bandażem, oparta na taborecie. Patrzyła w telewizor, ale nie widziała go. Od razu to poznałam.

Zatrzymałam się kilka kroków od niej. Obie udawałyśmy, że nie czujemy napięcia, które wypełniało każdy centymetr tego pokoju.

– Mogłam sama się domyślić, że to okna będą punktem honoru – rzuciłam cicho. Alicja drgnęła, ale nie odwróciła głowy.

Podeszłam do parapetu. Szyba była w połowie umyta, ale rozmazana, jakby ręka jej zadrżała.

Wzięłam leżącą na blacie ściereczkę.

– Wolisz z octem czy z płynem do naczyń?

Milczenie. Przez chwilę myślałam, że nie odpowie. Ale potem...

– Z octem – powiedziała prawie szeptem. – Lepiej schodzi.

Odstawiłam butelkę płynu i zaczęłam pocierać szybę. Powoli. Dokładnie. Jakby to był najważniejszy gest, na jaki było mnie stać.

Za plecami usłyszałam jej oddech. I jedno słowo, wypowiedziane niemal bezgłośnie:

– Dziękuję.

Nie spojrzałam na nią. Jeszcze nie. Jeszcze nie byłam gotowa, żeby widzieć jej twarz, bo wtedy pewnie wszystko by pękło – moja złość, jej duma, nasze poranione ego.

Ale w tej ciszy... wydarzyło się coś ważniejszego niż wszystkie rozmowy, które do tej pory między nami nie padły.

Myłam okna w milczeniu

Wycierałam ramy, ścierałam smugi, jakbym chciała je zetrzeć nie tylko z szyb, ale i z naszych relacji. Alicja patrzyła, nie mówiła nic. Do czasu.

– Nie umiałam inaczej – odezwała się cicho. Głos jej drżał.

Zatrzymałam się. Odwróciłam głowę w jej stronę. Siedziała z opuszczonym wzrokiem, bawiąc się palcami, jak dziewczynka przyłapana na kradzieży cukierka.

– Co?

– Nie umiałam inaczej... okazywać troski. Tak mnie wychowano. Matka mi nigdy nie mówiła, że mnie kocha. Ale potrafiła przez godzinę gotować dla mnie rosół, kiedy byłam chora. I to było... to było jej „kocham cię”.

Usiadłam na parapecie, ze ścierką w dłoni. Patrzyłam na nią. Po raz pierwszy jak na kobietę, nie jak na teściową. W jej oczach były łzy.

– Miałam osiemnaście lat, jak urodziłam Marka. Nie miałam pojęcia, co robię. A on, twój mąż... to był cały mój świat. Chciałam, żeby wyrósł na silnego faceta. Żeby był twardy. A jak poznał ciebie, to nagle... zaczął się uśmiechać inaczej. Lżej. I chyba się przestraszyłam, że już nie będę dla niego najważniejsza.

Przełknęłam ślinę. Ta cała jej surowość, kąśliwości, uwagi – były może tarczą. Może krzykiem kobiety, która nigdy nie nauczyła się mówić: „boję się, że zostanę sama”.

– A ja myślałam, że mnie po prostu nie lubisz – powiedziałam cicho.

Uśmiechnęła się krzywo.

– Może trochę nie lubiłam... ale tylko dlatego, że ci zazdrościłam. Że potrafisz się złościć, płakać, mówić, co czujesz. Ja się przez czterdzieści lat tego nie nauczyłam.

– Nigdy nie jest za późno – powiedziałam. – Nawet na nową relację.

Milczałyśmy chwilę, obie jakby ostrożne wobec tej nowej przestrzeni między nami. Delikatnej, kruchej. Ale prawdziwej.

A potem po prostu wstałam i sięgnęłam po kolejną ściereczkę. Bez słów podała mi szmatkę z octem.

I to była chyba pierwsza nasza wspólna czynność, która nie była podszyta napięciem, rywalizacją ani obowiązkiem. Tylko cichą zgodą.

Joanna, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama