Reklama

Myślałam, że mezalians w dzisiejszych czasach nie istnieje. Że słowo to można spotkać wyłącznie w archaicznych słownikach, bo dawno już wyszło z użycia. Jakie to ma przecież znaczenie, z jakich domów pochodzi dwoje kochających się ludzi? Okazuje się, że byłam w błędzie, a pojęcie mezaliansu wciąż w niektórych kręgach ma się dobrze...

Nigdy nie uważałam, że moja rodzina jest biedna. Matka nauczycielka i ojciec rzemieślnik zarabiali tyle, że spokojnie wystarczało na utrzymanie czteroosobowej rodziny. Mieszkaliśmy w całkiem przestronnym mieszkaniu, w którym zarówno ja, jak i mój brat mieliśmy własne pokoje. Rodzice mieli jakieś tam oszczędności, chcieli bowiem wesprzeć swoje dzieci w zdobyciu wykształcenia i wyruszeniu w nową drogę życia.

Mój brat od dzieciństwa interesował się rozmaitymi doświadczeniami i reakcjami chemicznymi, nic więc dziwnego, że postawił na karierę naukową. Po studiach magisterskich zdecydował się na doktorat, zatrudniono go też na uczelni, gdzie mógł oddawać się swojej pasji. Miałam nadzieję, że kiedyś jego nazwisko pojawi się w szkolnych podręcznikach, jako odkrywcy nowej substancji zbawiennej dla ludzkiego zdrowia lub życia. Życzyłam mu tego z całego serca.

Ja nie miałam aż takich ambicji. Mama spodziewała się, że pójdę w jej ślady, bowiem nie miałam większych problemów z nauką, a i kontakt z dziećmi miałam dobry. Ja jednak wystarczająco się w życiu napatrzyłam na to, jak ciężki to kawałek chleba, by nie pchać się do nauczycielstwa. Wybrałam więc administrację, by móc później pracować jako urzędniczka. Miałam szczęście, staż w magistracie jakby na mnie czekał!

Miał śmieszne imię

To właśnie w pracy poznałam swojego przyszłego męża. Bonifacy przyszedł załatwić jakąś sprawę związaną z jego rodzinną firmą, a że wiązało się z tym sporo formalności, trafił pod moją opiekę. Gdy spojrzałam na dowód, który mi podał, nie mogłam się powstrzymać przed komentarzem.

– Bonifacy? Serio? Pana matka jest fanką tej kreskówki o białym i czarnym kocie?

– Rozczaruję panią – uśmiechnął się pod nosem. – Swoje imię dostałem na cześć misjonarza i reformatora kościoła katolickiego. Ale zdecydowanie bardziej podoba mi się pani tok skojarzeń.

Przepraszam, nie powinnam żartować, mam taki niewyparzony język – zreflektowałam się.

– Ależ nie ma pani, za co przepraszać! Filemon i Bonifacy to moi ulubieni bohaterowie z dzieciństwa – rzekł, puszczając do mnie oczko.

Bonifacy przychodził do urzędu jeszcze kilkakrotnie, bo sprawa była skomplikowana i wymagała dostarczenia kolejnych dokumentów. Za którymś razem zaproponował, byśmy spotkali się na neutralnym gruncie, jak to określił. Zaprosił mnie na kawę, potem na spacer i sama nie wiem, kiedy zaczęliśmy się regularnie spotykać.

Gdy w końcu przedstawiłam go swoim rodzicom, byli Bonifacym oczarowani. I nie chodziło wcale o to, że to tzw. dobra partia. Rodzice nie byli materialistami, nie interesował ich stan konta ich przyszłego zięcia. Zależało im na tym, by był dobrym człowiekiem i nie skrzywdził ich ukochanej córeczki. A poznali człowieka, któremu dobrze z oczu patrzyło, miał nietuzinkowe poczucie humoru i najwyraźniej świata poza mną nie widział.

Przyszła teściowa mnie nie lubiła

Dużo mniej serdecznie zostałam przyjęta przez rodziców mojego przyszłego męża. Zwłaszcza jego matka traktowała mnie z ogromną rezerwą, była w stosunku do mnie oschła i wyniosła. Starałam się do niej nie uprzedzać, najwyraźniej marzyła jej się lepsza kandydatka na żonę dla Bonifacego. Może gdybym była Hermenegildą albo Anastazją, spojrzałaby na mnie życzliwiej? A może chodziło o to, że nie jestem dziedziczką fortuny?

Gdy próbowałam podpytać mojego narzeczonego o powody niechęci jego matki do mnie, zbył mnie machnięciem ręki.

Nie przejmuj się, ona już taka jest.

– Ale może czymś ją uraziłam? – dopytywałam.

– Zapewniam cię, że nic złego nie zrobiłaś.

– Ale wiesz, że źle się czuję z tym jej chłodem wobec mnie.

– Kochanie, da się z tym żyć, zapewniam cię!

Nie podzielałam jego optymizmu. Po ślubie mieliśmy zamieszkać z rodzicami Bonifacego. Posiadali ogromny dom, którego góra stanowiła oddzielne mieszkanie – to tam mieliśmy wprowadzić się jako nowożeńcy. Choć był to samodzielny apartament, obawiałam się, że będę regularnie widywała się z teściową. Wolałabym więc, by była do mnie bardziej pozytywnie nastawiona.

Wizyty czy wizytacje?

Ślub mieliśmy przepiękny, a wesele huczne. Nasze rodziny świetnie się razem bawiły i tylko matka pana młodego wciąż trzymała się na uboczu. Postanowiłam sobie nie zaprzątać tym głowy. Najwyraźniej kobieta miała jakiś problem z relacjami międzyludzkimi. Dopóki nie wpływało to na mój komfort, nie należało się tym przejmować. Jej życie – jej sprawa, czy jakoś tak.

Wkrótce jednak miałam przekonać się, że ten nieustanny foch matki Bonifacego może być mocno uciążliwy. Teściowa wpadała do nas na górę pod byle pretekstem. A gdy tylko się pojawiała, miałam wrażenie, że doświadczam inspekcji z sanepidu, a nie wizyty członka bliskiej rodziny. Teściowa zaglądała w każdy kąt, na wszystko, co robiłam, patrzyła krytycznym okiem, a z czasem zaczęła głośno wyrażać swoje niezadowolenie.

– Kto to widział stawiać szklanki w ten sposób? – wykrzykiwała, otwierając pierwszą z brzegu szafkę w kuchni.

– A co jest nie tak z tymi szklankami? – pytałam potulnie.

Szklanki należy stawiać do góry dnem! – obwieszczała, wyciągając naczynia z szafki. – Wówczas się do nich nie kurzy.

– Dobrze, będę o tym pamiętała.

– Tego szkła nie wolno myć w zmywarce! – dodawała, oglądając szklankę pod światło.

– Dlaczego? – dziwiłam się.

– Spójrz, jak je porysowałaś – wytykała mi. – Należało je umyć ręcznie.

– Skoro mama tak mówi...

– I nie zapomnij ich potem wypolerować ściereczką!

Byłam niewystarczająca

Każda wizytacja (bo wizytą trudno to było nazwać) teściowej kończyła się zbesztaniem mnie. Zdaniem matki mojego męża byłam beznadziejną panią domu. Nie umiałam prać, prasować, sprzątać ani gotować. I nawet jeśli potulnie zgadzałam się z wszystkim tym, co do mnie mówiła i starałam się postępować zgodnie z jej wskazówkami (a czasem naprawdę gotowało się we mnie), to i tak zawsze znalazła powód do krytyki.

W końcu nie wytrzymałam i poskarżyłam się Bonifacemu.

– Nigdy nie sądziłam, że w kawałach o teściowych jest tyle prawdy...

Co tym razem odwaliła moja matka? – zapytał, lekko pochmurniejąc.

– Och, nic takiego. Tylko zbyt drobno posiekałam cebulkę, kupiłam niewłaściwą śmietanę, lustro w łazience ma smugi, a twoje spodnie powinnam prasować w kant. Krótko mówiąc jestem do niczego.

– Kochanie, bardzo cię za nią przepraszam.

– Nie ty mnie powinieneś przepraszać. Ale może mógłbyś z nią porozmawiać?

– Myślę, że to nic nie da.

– Czemu? Co ja jej takiego zrobiłam?

– Widzisz, spotykałem się kiedyś z córką pewnego bogatego człowieka. Wiesz, panna z ogromnym posagiem, te sprawy. Szybko się jednak zorientowałem, że dziewczyna ma bardzo ubogie wnętrze i nie będzie nam razem po drodze.

– Twojej matce jednak ona pasowała?
– Jakbyś przy tym była. Matka nie zaakceptowała naszego rozstania, uważa, że popełniłem ogromny błąd.

– No tak, mezalians. Ja nie jestem wystarczająco dobra...

– Z jej perspektywy najwyraźniej tak.

– To co, nie porozmawiasz z nią?

– Nie, ale utrzemy jej nosa. Mam pomysł! – rzekł, a oczy mu się śmiały tak, że spodziewałam się czegoś mocnego.

Mąż mi zaimponował

To było sobotnie popołudnie. Mieszkanie lśniło czystością, na tarasie suszyło się pranie, pachniało kawą, a na stole królowała szarlotka. Spodziewaliśmy się, że najdalej za kwadrans pojawi się u nas mamusia. I rzeczywiście, chwilę później wkroczyła do naszego apartamentu. Najpierw powędrowała na taras. Silnie wzburzona zaczęła odpinać klamerki i robić porządki na suszarce.

Co robisz, mamo? – zapytał niewinnym tonem mój mąż.

– Ona nawet prania nie potrafi porządnie rozwiesić! I kto to widział w tę stronę mocować klamerki?

– Ja! Przypiąłem je tak, jak mi było wygodnie. Nie uważam, bym powiesił pranie inaczej, niż ty byś to zrobiła.

– Mężczyźni nie powinni się brać za rzeczy, na których się nie znają! – wykrzyknęła.

– Mamo, nie ma żadnej filozofii w rozwieszaniu prania, nie wymyślaj.

Chwilę później kręciła nosem nad kawą i ciastem.

– Co to za lura? Przecież stać was na dobrą kawę!

– Mamo, kupiłem tę samą kawę, którą pijacie w domu. I wierz mi, że zrobiliśmy równie mocną, jak zwykle. – Bonifacy nie dawał sobie wejść na głowę.

– Ale szarlotka kupna...

– Nie, Karolina zrobiła ją według twojego przepisu, mamo.

– Talentu kulinarnego za grosz! Ten wierzch...

– Kruszonkę akurat zrobiłem ja, dokładnie tak, jak Ty ją robisz.

Ożeniłeś się z leniwą babą... – zaczęła teściowa, ale Bonifacy nie wytrzymał i jej przerwał.

– Dość! Przychodzisz do nas, jak do siebie, wściubiasz nos w nie swoje sprawy i masz czelność obrażać moją żonę i mnie. Jesteś tu mile widzianym gościem, ale pod warunkiem, że zmienisz swój stosunek do Karoliny. To jest kobieta, z którą chcę spędzić resztę życia i musisz to uszanować.

Jeszcze nigdy mój mąż mi tak nie zaimponował...

Karolina, 33 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama