Reklama

Kiedy braliśmy z Kubą ślub, nawet przez myśl mi nie przeszło, że do naszego małżeńskiego życia w pewnym momencie wkroczy... jego mama. I to z takim impetem, że do dziś nie mogę wyjść z szoku. Nie chodziło o to, że była zła czy złośliwa – wręcz przeciwnie, potrafiła być ciepła i pomocna. Ale pewnego dnia oznajmiła, że zamieszka z nami. Bez pytania, bez rozmów, po prostu... postanowiła. A potem zjawiła się z trzema walizkami i słoikiem kiszonych ogórków. I zaczęło się piekło. Ciche, duszne piekło we własnym domu.

Niespodziewana decyzja

Wszystko zaczęło się w sobotnie popołudnie. Leżałam na kanapie z książką, próbując złapać choć odrobinę spokoju po tygodniu pracy, kiedy usłyszałam trzask klucza w drzwiach. Myślałam, że to Kuba wraca z zakupów. Ale zamiast niego, w progu stanęła jego mama. Uśmiechnięta, w kolorowej chuście i z torbą podróżną w jednej ręce, a z doniczką w drugiej.

– Kochanie, witaj! – zawołała radośnie. – Przyjechałam!

– Przyjechałaś? – powtórzyłam, jeszcze nie wiedząc, że ten moment zmieni nasze życie. – A gdzie Kuba?

– A, twój mąż jeszcze pojechał po moje rzeczy. Tyle się tego nazbierało, że jednym kursem się nie dało! – odpowiedziała beztrosko, wchodząc głębiej do mieszkania. – Ale spokojnie, wszystko już ustalone.

Zamurowało mnie.

– Jakie rzeczy? – zapytałam w końcu, podchodząc do niej z niedowierzaniem. – Mamo, a co ty masz na myśli?

– Oj, skarbie, przecież już dawno o tym rozmawialiśmy! Pamiętasz? Że może kiedyś zamieszkamy razem? No to właśnie się zdecydowałam. Już nie chcę być sama w tamtym domu. Tu będzie raźniej. I cieplej.

Nie pamiętałam żadnej takiej rozmowy. Albo nie chciałam jej pamiętać. Patrzyłam na nią, jak taszczy doniczkę z paprotką na parapet, i czułam, jak robi mi się duszno. Wiedziałam jedno – Kuba ma mi coś bardzo poważnego do wyjaśnienia.

Czuła się jak u siebie

Kuba wrócił dwadzieścia minut później. Zmęczony, spocony i... całkiem spokojny. Niósł dwie wielkie walizki, a za nim szedł sąsiad z kolejnymi kartonami. Jakbyśmy właśnie wracali z dwutygodniowych wakacji, a nie przywozili całą zawartość czyjegoś domu.

– Możesz mi wytłumaczyć, co to ma znaczyć? – zapytałam, gdy tylko zostaliśmy sami w kuchni. – Miałam inne plany na weekend niż wnoszenie meblościanki twojej matki do naszego salonu.

– Kochanie, nie denerwuj się – powiedział spokojnie, jakby to miało mi pomóc. – Mama nie radzi sobie sama. Jest jej ciężko. Rozmawialiśmy o tym kilka razy...

– Ty ze sobą rozmawiałeś. Ja tylko słuchałam i kiwałam głową, bo myślałam, że mówimy o ewentualnej pomocy, a nie... przeprowadzce! – prawie krzyknęłam.

Zza drzwi kuchni dobiegł nas głos teściowej.

– Skarby, gdzie mogę rozpakować słoiki? Mam ogórki, grzybki i buraczki. A! I domowy smalec, żebyście nie jedli tej chemii ze sklepu!

Kuba spojrzał na mnie z taką miną, jakby właśnie spadło na niego całe zło świata. Ale nie odpowiedział nic. Wyszedł i zaczął pomagać matce ustawiać słoiki na półkach. Stałam w kuchni z rękami opartymi o blat i czułam, jak powoli rośnie we mnie coś, czego dawno nie czułam – złość pomieszana z bezsilnością. Wiedziałam, że „na chwilę” to będzie bardzo długie „na chwilę”. I że nikt mnie nie pytał, czy mam na to ochotę.

Spór o kuchenny stół

Pierwsze dni próbowałam zachować spokój. Udawałam, że to tylko przejściowe, że może rzeczywiście jej się znudzi i wróci do siebie. Ale kiedy któregoś ranka weszłam do kuchni, a na stole leżała cerata w różyczki – ta sama, która pamiętała jeszcze PRL – zrozumiałam, że mama Kuby czuje się tu już jak u siebie.

– Co się stało z naszym obrusem? – zapytałam, próbując nie brzmieć jak furiatka.

– Tamten był zbyt elegancki. Tego nie szkoda zalać barszczem. A zresztą, nie pasował do kubków. Mam takie w piwnicy – odpowiadała z uśmiechem, mieszając w garnku żurek.

– Ale... my lubimy tamten obrus – powiedziałam cicho, bo już nie miałam siły się kłócić.

– Lubić można i nowy, to kwestia przyzwyczajenia – rzuciła pogodnie, jakbyśmy rozmawiały o zmianie kremu do rąk.

Wzięłam kubek z herbatą i usiadłam w kącie stołu. I wtedy zobaczyłam na lodówce karteczkę. Rozpiska. „Poniedziałek: schabowy, wtorek: krupnik, środa: jajka faszerowane”. I podpisane: Mama.

– Co to jest? – wskazałam kartkę.

– Plan! Żeby nie marnować jedzenia. I żebyś się, kochanie, nie męczyła. Ja już się wszystkim zajmę.

Kuba wszedł do kuchni, obejrzał się na nas i wzruszył ramionami. Jakby mówił: Nie przeszkadzaj, skoro gotuje, to przecież pomaga. Wtedy zrozumiałam, że to nie będzie wspólne mieszkanie. To będzie cicha okupacja mojego domu. Tylko że bez wyznaczonej daty wyjazdu.

Sekret w szafie z pościelą

Wszystko bym przełknęła. Nawet tę ceratę, która mnie doprowadzała do szału, i słoiki kiszonych ogórków, które gniły w zbyt ciepłej kuchni. Ale pewnego wieczoru, kiedy szukałam zapasowej poduszki dla koleżanki, która miała u nas nocować, odkryłam coś, co sprawiło, że zadrżała mi ręka.

W schowku na pościel, na górnej półce, leżały starannie poukładane... moje sukienki. Tak, moje. I nie chodziło o to, że były tam złożone po praniu. Nie. One były wyprasowane, pachnące jakimś innym proszkiem niż mój, i w dodatku spięte spinaczami z metkami „za duża”, „nie dla mężatki”, „krótka jak dla pani domu”. Nie dowierzałam. Przez chwilę stałam jak wryta, jakby ktoś przyłapał mnie na czymś zakazanym.

– O, kochanie, znalazłaś moje poprawki! – zawołała zza drzwi teściowa, jakby czytała mi w myślach. – Zrobiłam mały przegląd twojej szafy. Nie martw się, niczego nie wyrzuciłam. Jeszcze! Ale pomyślałam, że może teraz, jak jesteś żoną, to lepiej w czymś spokojniejszym?

Zaparło mi dech. Chciałam coś powiedzieć, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu.

– Nie gniewaj się – mówiła dalej, jakby rozmawiałyśmy o pogodzie. – Tylko pomagam. Kobiecie czasem trzeba powiedzieć, jak lepiej wyglądać, prawda?

Nie odpowiedziałam. Po prostu zamknęłam drzwi od schowka i wróciłam do sypialni. Tego wieczoru pierwszy raz pomyślałam o ucieczce. Z własnego mieszkania.

Bunt w czterech ścianach

Pękłam w środę. Po pracy wróciłam zmęczona, z torbą pełną zakupów i resztką sił na dokończenie raportu. Marzyłam tylko o gorącej kąpieli i ciszy. Tymczasem z kuchni dochodził zapach cebuli smażonej na smalcu, w tle grało Radio Maryja, a teściowa w fartuchu, śpiewała „Hej, sokoły” razem z chórem.

– Kupiłam fileta, zrobimy z niego pulpety – rzuciła, nawet nie patrząc na mnie. – Tylko nie zapomnij dodać jajka. A! I weź zamarynuj tę karkówkę na jutro.

– Ale ja nie mam siły dziś gotować – powiedziałam spokojnie, próbując się rozebrać z płaszcza. – I nie planowałam pulpetów.

– No to nie musisz! Ja zrobię. Tylko po prostu wyjmij wszystko i przygotuj – machnęła ręką, jakby mówiła do dziecka.

Wtedy weszłam do sypialni. Zamknęłam drzwi. Usiadłam na łóżku. I zadzwoniłam do Kuby.

– Albo twoja mama się wyprowadza, albo ja.

– Co ty opowiadasz? – odpowiedział zaskoczony. – Przecież wszystko dobrze się układa. Ona naprawdę tylko pomaga!

– Tak? To niech wróci do siebie i pomaga przez telefon.

Byłam stanowcza. I przerażona, bo nie wiedziałam, jak on zareaguje. Milczał długo.

– Porozmawiam z nią wieczorem – powiedział w końcu. – Ale może trochę przesadzasz?

– Nie. Przesadziła twoja mama. I ty, że na to wszystko pozwoliłeś – odparłam ostro.

Zakończyłam rozmowę i po raz pierwszy od tygodni poczułam ulgę. Wiedziałam, że czeka nas burza, ale nie mogłam dłużej milczeć.

Powrót do normalności

Tej rozmowy nie słyszałam. Zostawiłam Kubie przestrzeń, żeby sam to załatwił. Zamknęłam się w sypialni z książką, choć nie przeczytałam ani jednej strony. Gdy jego mama wychodziła z pokoju po ich cichej naradzie, nie spojrzała mi w oczy. Przez następne dwa dni w domu panowała napięta cisza – taka, która wbija się w skórę bardziej niż krzyk.

W piątek rano przy śniadaniu usłyszałam:

– W niedzielę mama wraca do siebie. Będę ją woził co jakiś czas na zakupy i pomagał w ogrodzie.

Nie odpowiedziałam od razu. Nie było triumfu, nie było ulgi. Była tylko pustka i zmęczenie. Ale po chwili skinęłam głową i wyjąkałam:

– Dziękuję, że to zrozumiałeś.

W niedzielę pakowanie trwało długo. Teściowa wzdychała, krzątała się, przeciągała po kątach. A ja – z grzeczności – pomogłam jej zamknąć walizki. Na odchodne zostawiła na stole kartkę z przepisem na ogórkową. I słoik konfitury.

– Nie mam żalu – powiedziała cicho w drzwiach. – Ale wiesz, w domu to się jednak inaczej oddycha.

– Tak, wiem – odpowiedziałam i zamknęłam za nią drzwi.

Została po niej pusta półka w lodówce i znów nasz obrus na stole. Znów mogłam chodzić w sukience, która była „za krótka”, i słuchać ciszy. Ale ta historia zostawiła w nas coś trwałego – świadomość, że granice trzeba stawiać. Nawet wobec bliskich. Zwłaszcza wobec nich. Kuba do dziś nie lubi, gdy ktoś mówi o „pomocy” w domu. Zawsze się wtedy uśmiecha pod nosem i mruczy:

– Pomoc? A może jednak... inwazja?

Sylwia, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama