Reklama

Gdy poznałam Michała, myślałam, że los się do mnie wreszcie uśmiechnął. Przystojny, troskliwy, z poczuciem humoru – jakby ktoś uszył go na miarę moich marzeń. Szybko się zakochaliśmy, a równie szybko zaczęliśmy planować wspólne życie. Problem pojawił się, gdy w naszym życiu zaczęła coraz intensywniej mieszać się jego matka. Na początku byłam naiwna – sądziłam, że może wystarczy się postarać, że w końcu mnie zaakceptuje. Ale ona miała inny plan.

Wszystko było pięknie

Poznałam jego matkę miesiąc po tym, jak zaczęliśmy się spotykać. Michał zaprosił mnie na obiad do ich domu rodzinnego. Trochę się denerwowałam, ale raczej pozytywnie – chciałam zrobić dobre wrażenie. Miałam na sobie skromną sukienkę, w ręku bukiet kwiatów, a w głowie ułożone zdania grzecznościowe. Wszystko poszło… zimno. Nie powiem, że źle – po prostu chłodno. Pani Wiesława przywitała mnie uśmiechem, który przypominał bardziej grymas.

– O, to ty jesteś tą Kasią – rzuciła, patrząc na mnie od stóp do głów. – Michał mówił, że jesteś nauczycielką. W podstawówce?

– Tak, uczę języka angielskiego w trzeciej klasie – odpowiedziałam z uśmiechem.

– Hm… to miłe – powiedziała, ale ton sugerował, że raczej współczuje, niż gratuluje.

Nie chciałam wyciągać pochopnych wniosków. Może była zmęczona, może zaskoczona. Ale później były kolejne spotkania i każde utwierdzało mnie w przekonaniu, że pani Wiesława życzyłaby sobie dla Michała kogoś... lepszego. Bogatszego? Z „porządniejszej” rodziny? Sama nie wiem. Michał za to był szczęśliwy, planował wspólne mieszkanie, zaręczyny.

I wtedy się zaczęło na dobre. Gdy oświadczył się w moje urodziny, a ja powiedziałam „tak”, jego mama tego nie skomentowała ani jednym słowem. Zero gratulacji. Wieczorem, kiedy wyszłam na chwilę do łazienki, usłyszałam, jak mówi do Michała szeptem:

– Synku, jesteś pewien? Naprawdę chcesz się w to pakować?

Mała wpadka i wielka afera

Nasze zaręczyny z Michałem miały trwać w błogim uniesieniu – tak przynajmniej sobie wyobrażałam. On był szczęśliwy, ja zakochana, planowaliśmy wspólne życie i wesele. Wszystko szło dobrze… do czasu pierwszej, drobnej pomyłki. Ot, zwyczajna historia: zostawiłam w piekarniku sernik na pięć minut za długo. Spalił się lekko z wierzchu. Nie był surowy, nie był niedobry, po prostu nie wyglądał idealnie.

Michał się tylko uśmiechnął.

– Kochanie, nawet spalone ciasta od ciebie są najlepsze.

Ale jego matka? Jej reakcja była jak z telenoweli. Zjawiła się przypadkiem tego wieczoru. Przyszła niby oddać klucz do piwnicy.

– Czym tu tak... pachnie? – zapytała, krzywiąc się, jakby w mieszkaniu unosił się swąd spalonej opony. Spojrzała na sernik i uniosła brew. – Aha… pieczesz. No cóż, nie każdy musi mieć rękę do wypieków.

– To tylko deser, nie wyszedł idealnie, ale smakuje – odpowiedziałam spokojnie.

– No tak, mężczyznom łatwo zaimponować – mruknęła. – Byle co im podać, to zjedzą i jeszcze pochwalą. Ale wiesz, Kasiu… to się tak tylko mówi, że przez żołądek do serca. Dobrze, że Michał ma jeszcze inne powody, żeby z tobą być.

Uśmiechnęła się, jakby powiedziała coś miłego, i zniknęła za drzwiami. Michał udawał, że tego nie słyszał, ale ja nie spałam tej nocy. Czułam, że to dopiero początek. A każda taka szpilka wbijała się coraz głębiej.

Święta w piekle

Wiedziałam, że święta u teściów będą wyzwaniem, ale nie przypuszczałam, że aż takim. Michał nalegał, byśmy spędzili Wigilię z jego rodziną. „Wiesz, mama się stara, zależy jej, żebyśmy byli razem” – tłumaczył. Uznałam, że dam jej kolejną szansę. Może świąteczna atmosfera ją zmiękczy.

Ubierałam się godzinę. Chciałam wyglądać elegancko, ale nie przesadnie. Kupiłam nawet nową sukienkę – czerwoną, klasyczną. Michał powiedział, że wyglądam pięknie. Jego mama zlustrowała mnie od razu po wejściu.

– Czerwień… odważnie jak na Wigilię – rzuciła. – Ale cóż, młodzi mają teraz inne standardy.

Zamrugałam tylko. Potem było gorzej. Podczas kolacji, gdy podałam Michałowi barszcz, zauważyłam, jak pani Wiesława marszczy czoło.

Kasiu, a ty w domu nie robisz uszek? – zapytała z wyższością. – U nas zawsze były domowe.

– Te są domowe – odpowiedziałam grzecznie.

– Aaa... pewnie z mrożonki „domowe jak u mamy” – zakpiła.

Michał próbował rozładować napięcie żartami, ale jej kolejne uwagi były jak grad – niewielkie, ale bolesne.

– A wy, młodzi, to już wszystko planujecie razem? Nawet kredyty?

– Mamo… – Michał westchnął.

– No bo wiecie, dziś się ludzie pobierają, a potem jedno musi wszystko za drugie spłacać… A jak ktoś nie ma własnego mieszkania, to różnie bywa.

Zamknęłam oczy, zacisnęłam szczęki i wytrzymałam do końca. Ale kiedy wróciliśmy do domu, powiedziałam tylko jedno:

– Michał, ja tam więcej nie jadę.

Moje pierwsze zwycięstwo

Minęło kilka tygodni od tej fatalnej Wigilii, ale niesmak pozostał. Michał próbował nie rozmawiać o swojej matce, jakby myślał, że jeśli temat przemilczymy, to wszystko samo się ułoży. Ale nic się nie układało. Jego mama nadal co kilka dni dzwoniła z „drobnostkami”, które kończyły się kąśliwymi uwagami.

Pewnego dnia Michał był na delegacji, a ja zostałam sama w mieszkaniu. Pani Wiesława oczywiście uznała, że to idealny moment na „przypadkowe” odwiedziny.

– Tylko na chwilkę przyszłam, oddać Michałowi książkę – powiedziała, wchodząc bez pytania do środka.

Zaraz potem zauważyła, że na blacie kuchennym leży kartka z listą zakupów.

– A co to? – zapytała, zanim zdążyłam zareagować. – Sos sojowy, tofu, świeży imbir... co to za dziwactwa?

– Miałam ochotę zrobić stir-fry, znalazłam przepis w internecie – odpowiedziałam spokojnie.

– Mmm... Michał to raczej schabowe lubi. Ciekawe, czy się nie rozczaruje po ślubie – mruknęła złośliwie.

Miałam dość. Poszłam do pokoju, a ona została sama w kuchni. Po kilku minutach usłyszałam łoskot i krzyk. Wybiegłam – pani Wiesława leżała na podłodze, a dookoła niej rozlane było… mleko owsiane.

– Poślizgnęłam się! – jęknęła. – Co to w ogóle jest?! Dlaczego nie trzymacie mleka w lodówce?!

– To nie mleko, tylko napój owsiany, był w szafce… tam, gdzie pani grzebała – odpowiedziałam sucho, podając jej rękę.

Nigdy nie widziałam jej tak upokorzonej. I pierwszy raz – tak cicho wychodzącej z mieszkania.

Karma wróciła z hukiem

Po tamtym upadku pani Wiesława nie pokazała się u nas przez prawie dwa tygodnie. Michał oczywiście nie wiedział, co dokładnie się wydarzyło. Powiedziałam mu tylko, że jego mama odwiedziła mnie niespodziewanie, poślizgnęła się i wyszła, zanim zdążyłam zaparzyć herbatę. Nie dopytywał. Może się domyślił. Może nie chciał wiedzieć.

W międzyczasie planowaliśmy ślub. Coraz więcej decyzji, lista gości, sala, menu. I coraz więcej presji ze strony teściowej.

– Tylko żeby to nie było jakieś „wiejskie przyjęcie z tofu” – usłyszałam przez telefon, gdy niechcący odebrałam Michałowi. – Michałku, zrób coś, bo ona ci całą rodzinę ośmieszy. Może powinniście się jeszcze zastanowić…

Tego było już za wiele. Wieczorem usiadłam z Michałem i powiedziałam wprost:

– Albo twoja matka przestaje mnie traktować jak zagrożenie, albo ja nie będę się na siłę do niej uśmiechać. Kocham cię, chcę być z tobą, ale nie będę wiecznie udawać, że wszystko jest okej.

Spojrzał na mnie długo. A potem pierwszy raz powiedział głośno:

– Masz rację. Ona cię od początku oceniała. Wiesz co? Pogadam z nią.

I pogadał. I to jak! Tydzień później byliśmy zaproszeni na niedzielny obiad, gdzie po raz pierwszy usłyszałam od pani Wiesławy:

– Kasiu, dobrze wyglądasz. Naprawdę. I… przepraszam, jeśli czasem byłam zbyt surowa.

Nie uwierzyłam w cudowną przemianę, ale wystarczył mi sam fakt, że Michał stanął po mojej stronie. Od tego momentu wiedziałam, że już nikt nie będzie mnie sprawdzał, czy się „nadaję”.

Jakoś ze sobą żyjemy

Od tamtego obiadu minęło kilka miesięcy. Pani Wiesława już nie wpadała bez zapowiedzi, nie komentowała wszystkiego z ironicznym uśmiechem i – co najważniejsze – przestała mnie traktować jak wroga numer jeden. Nie dlatego, że nagle mnie pokochała. Myślę, że zrozumiała jedno: Michał mnie kocha i nie zamierza pozwolić nikomu tego psuć. Nawet jej.

Prawdziwy przełom przyszedł w dniu naszego ślubu. Podczas przyjęcia podeszła do nas z kieliszkiem wina i powiedziała:

– Kasiu, nie zawsze byłam dla ciebie fair. Ale skoro mój syn jest szczęśliwy, to ja też postanowiłam dać wam spokój. Tylko się nim dobrze opiekuj, dobrze?

– O to możesz być spokojna – odpowiedziałam.

Uśmiechnęła się. Może trochę szczerze, może tylko z grzeczności, ale przynajmniej nie było w tym jadu. A ja… ja w końcu mogłam oddychać. Dziś wiem, że w małżeństwie nie chodzi o to, by podobać się wszystkim wokół. Chodzi o zaufanie, o stawanie za sobą murem – nawet wtedy, gdy rodzina próbuje nas podzielić. Michał przeszedł tę próbę. A jego matka? Cóż… karma wróciła szybciej, niż się spodziewała. Sama się przejechała na intrygach, które tak pieczołowicie budowała.

A ja? Ja po prostu dalej żyję. I jestem szczęśliwa. Nie idealnie, ale po swojemu.

Katarzyna, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama