„Teściowa to nadęta zołza, która ciągle krytykuje mój rosół. W końcu ugotowałam taki, że nie piśnie słowem”
„Teściowa jadła z apetytem, nawet sięgnęła po dokładkę. Przez cały obiad była w lepszym nastroju. Nie krytykowała mojej surówki, nie poprawiała obrusu. W końcu stwierdziła: – No, jak będziesz tak gotować częściej, to może jeszcze coś z ciebie będzie. Uśmiechnęłam się tylko. Przecież ją oszukałam”.

Zawsze chciałam być częścią rodziny Marka. Od kiedy zaczęliśmy być razem, marzyłam o wspólnych świętach, niedzielnych obiadach i ciepłej relacji z jego mamą. Niestety, Wiesława szybko dała mi do zrozumienia, że jej uznanie nie będzie łatwe do zdobycia. Największe spięcia pojawiały się przy stole. Gotowanie było moją pasją, ale dla niej – zawsze czymś do poprawy. Szczególnie rosół. Ten nieszczęsny rosół, który w moim wykonaniu nigdy nie dorastał do pięt jej wersji. A może po prostu nigdy nie miał szans? I wtedy wpadłam na pewien pomysł…
Wiedziałam, że przyjeżdża
Teściowa zapowiedziała się dwa dni wcześniej, jak zwykle tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. Marek tylko rzucił:
– Może byś zrobiła rosół? Mama mówiła, że ostatnio miała ochotę.
Oczywiście, że miała. Jak zawsze, kiedy chce mi coś udowodnić. Ale nic nie powiedziałam. Wstałam wcześniej, kupiłam świeże warzywa, porcję rosołową z kury i trochę wołowiny, jak nauczyła mnie babcia. Dusiłam go na wolnym ogniu przez trzy godziny, z sercem i cichą nadzieją, że tym razem... może tym razem usłyszę coś miłego.
Siedzieliśmy przy stole, teściowa łypała wzrokiem na talerz. Zanurzyła łyżkę w zupie, dmuchnęła, spróbowała. Przełknęła, zamilkła. Zrobiło się dziwnie cicho.
– Hm... no... nie jest zła – powiedziała w końcu. – Ale mój to miał jednak głębię. Więcej smaku. Tu to... no dobra, zjem, ale to nie to samo.
Zacięłam się na moment. Spojrzałam na Marka, ale on udawał, że zajmuje się ziemniakami.
– Jasne, rozumiem – odpowiedziałam cicho, choć wewnątrz aż się gotowałam.
– Może za mało liścia laurowego? – dodała jeszcze, niby mimochodem.
Uśmiechnęłam się sztucznie, ale w głowie aż dzwoniło. To nie pierwszy raz. Zawsze coś było „nie tak”. A ja, choć próbowałam, choć wkładałam w to tyle serca, byłam tylko „tą od niedopieczonych kotletów” i „rosołu jak woda po parówkach”. Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku, obok Marka, który już chrapał. I wtedy przyszła mi do głowy pewna, bardzo przewrotna myśl.
Ile mogę ją zadowalać?
Tym razem nie wstawałam o świcie. Nie obierałam marchewek, nie opłukiwałam pietruszki ani nie przecedzałam bulionu przez gazę. Zamiast tego, na dziesięć minut przed przyjazdem Wiesławy, zagotowałam wodę w garnku i wrzuciłam dwie torebki „rosołu domowego z makaronem” – tak przynajmniej obiecywało opakowanie. Nie dodałam nic więcej. Żadnego pieprzu, żadnej magii. Tylko torebka. Zupę podałam z elegancją – w głębokich talerzach, z posiekaną natką pietruszki. Usiadła naprzeciw mnie, jak królowa, poprawiła serwetkę na kolanach i zanurzyła łyżkę.
– No, no... – mruknęła. – W końcu się nauczyłaś! O, jak dobrze, że nie dałaś tej dziwnej przyprawy co zawsze. To jest właśnie ten smak. Wreszcie!
– Cieszę się, że smakuje – odpowiedziałam, ledwo kryjąc zaskoczenie.
Marek spojrzał na mnie z uśmiechem, ale nie podejrzewał niczego. Teściowa jadła z apetytem, nawet sięgnęła po dokładkę. Przez cały obiad była w wyraźnie lepszym nastroju. Nie krytykowała mojej surówki, nie poprawiała obrusu. W końcu stwierdziła:
– No, jak będziesz tak gotować częściej, to może jeszcze coś z ciebie będzie.
Uśmiechnęłam się tylko. We mnie kotłowały się emocje – satysfakcja, ale i coś na kształt wyrzutów sumienia. Przecież ją oszukałam. Tyle tylko, że chyba po raz pierwszy od lat czułam spokój przy stole. Czy to źle, że chciałam poczuć choć odrobinę uznania? Tego wieczoru rosół z torebki smakował jak triumf.
O wszystkim się dowiedziała
Kilka dni później rozmawiałam przez telefon z Anką, moją przyjaciółką jeszcze z liceum. Opowiadałam jej wszystko – o torebce, o komplementach Wiesławy, o tym dziwnym poczuciu, że wygrałam jakąś niewidzialną bitwę. Rozmawiałyśmy na głośniku, bo właśnie kroiłam warzywa na sałatkę.
– Ty jesteś geniuszem – śmiała się Anka. – I co, dalej nie wie?
– Nie. Jadła jak dziecko z reklamy i chwaliła, że „wreszcie dobrze zrobiłam”. A ja tylko zalałam wrzątkiem tę zupę z proszku! – zaśmiałam się razem z nią.
Nie zauważyłam, że Marek wszedł do kuchni z telefonem przy uchu. Chciał tylko zapytać, gdzie są kluczyki, bo teściowa była właśnie u niego na linii. I zanim zdążył wyłączyć głośnik, jego mama usłyszała wszystko.
– Co ty powiedziałaś?! – jej głos przebił się przez telefon jak ostrze.
Zamarłam. Marek spojrzał na mnie z przerażeniem i szybko rozłączył rozmowę. Telefon zadzwonił niemal natychmiast.
– To był rosół z torebki?! – krzyczała Wiesława do słuchawki.
– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Z torebki. I smakował ci bardziej niż mój własny, robiony przez trzy godziny.
– Jak mogłaś mnie tak oszukać?! To podłość! – wybuchła. – Myślałam, że w końcu się czegoś nauczyłaś, a ty mi dałaś... chemiczny bubel!
– Może po prostu w końcu zjadłaś coś, czego nie musiałaś porównywać ze swoim...
Nie odpowiedziała. Rozłączyła się. Od tego dnia nie zadzwoniła ani razu. I wiecie co? Nie bolało mnie to tak, jak się spodziewałam.
Strasznie się obraziła
Minął miesiąc. Ani jednego telefonu, ani jednej wiadomości. Żadnych pytań, żadnych pretensji. Teściowa po prostu zniknęła z naszego życia. Marek próbował kilka razy nawiązać temat, ale zbywałam go, mówiąc, że nie chcę wracać do tamtej rozmowy. I prawdę mówiąc – czułam się lżej. Jakby ktoś zdjął ze mnie niewidzialny ciężar. Żadnego oceniania, żadnych przytyków przy stole. Gotowałam znowu z przyjemnością, nie z lękiem. Aż któregoś popołudnia, gdy wracałam z pracy, zadzwonił telefon. Wiesława. Przez chwilę patrzyłam na ekran, niepewna, czy odebrać. W końcu nacisnęłam zieloną słuchawkę.
– Kasiu... – zaczęła, niezręcznie. – Mam do ciebie sprawę.
– Słucham?
– Będę mieć gości. Rodzinę z Opola. Wiesz... dawno ich nie widziałam, chciałam zrobić ten... no ten twój rosół. Ten, co wtedy zrobiłaś.
Zrobiło mi się ciepło i zimno jednocześnie.
– Ten z torebki?
– No... ten – jej głos był cichy. – Możesz mi kupić? Nie wiem, która to była firma... Na opakowaniu był taki kurczak, chyba w fartuszku...
Musiała się naprawdę przełamać, żeby zadzwonić. Wiedziałam, że to jej wersja przeprosin. Nie przeprosi nigdy wprost, to nie jej styl. Ale ta prośba – to był znak.
– Jasne. Kupię ci kilka. Podrzucę jutro.
– Dziękuję. I... wiesz, smaczny był. Naprawdę.
Rozłączyła się. Zostałam sama z telefonem w dłoni i mętlikiem w głowie. Śmiać się? Płakać? A może po prostu ugotować coś dla siebie?
Kto wygrał nasze starcie?
Następnego dnia kupiłam sześć opakowań „rosołu domowego z makaronem”. Wzięłam jeszcze jeden dla siebie. Spakowałam wszystko do torby i zawiozłam teściowej. Przyjęła mnie zaskakująco serdecznie, choć wyraźnie skręcało ją, żeby nie skomentować mojego płaszcza, fryzury czy czegoś jeszcze. O dziwo – nie skomentowała nic.
– Dziękuję, Kasiu. Naprawdę mi pomogłaś – uśmiechnęła się nieśmiało. – No i... tamten był naprawdę smaczny. Może coś jest w tych torebkach?
– Może... – odpowiedziałam, czując lekki triumf.
Odtąd nasze relacje stały się... łatwiejsze. Nie idealne, ale przynajmniej już nie toczyłyśmy wojny o zupę. Wiesława przestała krytykować każdy mój ruch w kuchni. Marek wyglądał na wyraźnie szczęśliwszego – jakby całe napięcie między mną a jego matką po prostu wyparowało razem z zapachem tamtego bulionu. I wiecie co? Ja też poczułam ulgę. Bo zrozumiałam coś ważnego. Nie muszę zdobywać niczyjego uznania, zwłaszcza nie przez rosół. Gotuję, bo lubię. Nie po to, żeby ktoś klaskał albo porównywał mnie do rodzinnych legend.
Miesiąc później spotkaliśmy się znowu przy stole.
– No, znowu ci się udało – rzuciła. – Masz przepis?
– Nie ma sprawy – odpowiedziałam z uśmiechem. – Wystarczy dodać... szczyptę cierpliwości.
I tak właśnie smakował ten rosół. Jak cierpliwość. Jak odpuszczenie. I trochę – jak słodki rewanż.
Kasia, 31 lat

