Reklama

Nie przepadam za rodzinnymi posiedzeniami u szwagierki. Zawsze jest gwarno, ciasno, a przy stole – obowiązkowo – padają te złośliwe, niby-śmieszne komentarze, po których człowiekowi odechciewa się przełykać. Ale tym razem dałam się namówić. Upiekłam ciasto, zrobiłam moją sałatkę z kiszonych buraków – przepis po babci, od lat mój kulinarny znak rozpoznawczy – i pojechaliśmy.

Siedzieliśmy przy stole, rozmowy toczyły się o byle czym, aż nagle usłyszałam jej głos – o ton za głośny, żeby to był przypadek:

– No, Amelia, próbowałam wczoraj te twoje kiszone buraki. Smakują… jak woda z rowu.

Śmiech kilku osób rozlał się po pokoju jak brzydki zapach. Ktoś szybko podjął nowy temat, ktoś inny udawał, że skupia się na sałatce, ale ja poczułam, jak policzki zaczynają mnie piec. Ręka odruchowo zacisnęła się na widelcu tak, że aż zbielały mi knykcie. W głowie powtarzałam jak mantrę: „nie daj się wciągnąć”. Nie dziś.

Tylko że ja nie należę do kobiet, które puszczają takie rzeczy płazem…

Nie mogłam odpuścić

Oparłam łokcie o stół i spojrzałam na nią z tym moim uśmieszkiem, który Mariusz – mój mąż – nazywa „uśmiechem kota przed zabawą z myszą”.

Woda z rowu, mówisz? – powtórzyłam powoli, jakbym chciała się upewnić, że dobrze słyszę. – No, przynajmniej wiem, że umiesz odróżnić smak wody od kiszonych buraków. To już postęp.

Kilka osób przy stole zachichotało nerwowo. Ona udawała, że miesza sałatkę, ale kątem oka widziałam, jak jej brew lekko drgnęła.

– No co, przecież żartuję – zaczęła się bronić. – To po prostu… nie w moim guście.

– W twoim guście są te sałatki w słoiku z marketu, co? – uśmiechnęłam się szerzej. – Z octem i cukrem, żeby przebić smak tego… jak to się nazywało… „tortellini po grecku” w twoim wykonaniu?

Szwagierka aż spiorunowała mnie wzrokiem, ale nie odpuszczałam. Wiedziałam, że każdy w tej rodzinie pamięta jej kulinarną katastrofę sprzed roku, kiedy podała coś, co wyglądało jak resztki z wesela, tylko w makaronie.

– Amelia… – odezwała się teściowa tonem ostrzegawczym, jakby chciała uciszyć psa, zanim ten rzuci się na listonosza.

Odwróciłam się w jej stronę, słodko się uśmiechając.

– Tak?

Nie kłóćcie się, przecież mamy się tu wszyscy dobrze bawić – powiedziała szwagierka, ale w jej oczach widziałam, że raczej ona się bawi, niż „wszyscy”.

Wzięłam widelec i włożyłam sobie sporą porcję mojej sałatki do ust.

– No, ja się bawię świetnie – mruknęłam z pełnymi ustami. – I moja sałatka też.

Zapadła niezręczna cisza, przerywana tylko stukaniem sztućców. Widziałam, że ona chce coś jeszcze powiedzieć, ale chyba próbowała obliczyć, czy warto zaczynać ze mną wojnę, skoro ja gram w tę grę od dawna i mam lepsze karty.

Szwagier też chciał mi dopiec

Nie minęło pięć minut, a ktoś jednak postanowił dolać oliwy do ognia. I to nie byle kto – mój ukochany szwagier, mistrz wtrącania się tam, gdzie go nikt nie prosi.

– A ja tam wolę, jak ktoś potrafi przyznać, że mu coś nie wyszło – powiedział, odchylając się na krześle i popijając piwo. – Bo wiesz, Amelka, nie każda twoja potrawa to cud kulinarny.

Poczułam, jak coś mi zasycha w gardle. „Oho, zaczyna się” – pomyślałam, odkładając widelec z teatralnym namaszczeniem.

– Oczywiście, że nie każda – odpowiedziałam spokojnym tonem, który u mnie zawsze oznacza, że ktoś jest o dwa kroki od oberwania słownym obuchem w łeb. – Ale przynajmniej nie wlewam sosu z proszku do pieczeni i nie mówię ludziom, że to „tajny przepis babci z Podhala”.

Ktoś zakaszlał, ktoś inny zakrył usta, żeby nie było widać śmiechu. Szwagier zerknął na żonę, jakby szukał w niej wsparcia, ale ta nagle znalazła coś fascynującego na swoim talerzu.

– Wiesz, Amelka, czasem mam wrażenie, że ty tu przychodzisz tylko po to, żeby wszystkich krytykować – rzucił, próbując jeszcze walczyć.

– Nie, kochany, ja tu przychodzę po to, żeby zjeść w towarzystwie ludzi, których lubię. Reszta to efekt uboczny – odparłam, patrząc mu prosto w oczy.

Teściowa westchnęła ciężko i odłożyła sztućce.

– Dzieci, naprawdę… Może porozmawiajmy o czymś miłym.

– Jasne – powiedziałam, opierając się wygodnie w krześle. – Na przykład o tym, jak szwagier ostatnio chciał naprawić kran i zalał pół kuchni.

Śmiech rozlał się po stole. On zbladł. A ja poczułam, że to dopiero początek.

Kłótnia rozgorzała na dobre

Wiedziałam, że trafiłam w czuły punkt. Szwagier od razu spiął ramiona, a szwagierka zmrużyła oczy tak, że wyglądała jak kot gotowy do skoku.

– A może porozmawiamy o tym, jak ktoś kiedyś spalił pieczeń, bo „zapomniał”, że włożył ją do piekarnika? – syknęła.

– No tak, przypomnijmy wszystkim tę legendarną kolację sprzed trzech lat – przytaknęłam z udawaną powagą. – Goście pili wino, a w tle unosił się aromat… węgla drzewnego.

Zawsze byłaś jadowita, Amelia – prychnęła. – Nie dziwię się, że ludzie wolą, żebyś przychodziła jak najrzadziej.

– Cóż, jakoś przeżyję tę stratę – odcięłam się natychmiast. – Wolę być rzadko, ale w pamięci, niż często i bez echa.

W tym momencie wtrącił się mój mąż, najwyraźniej próbując gasić pożar benzyną.

– Może byśmy jednak zjedli na spokojnie?

– A czemu mamy zjeść na spokojnie? – rzuciłam, już lekko podniesionym głosem. – Może to jest jedyna rozrywka w tym domu – sprawdzać, kto kogo dziś przy stole ugotuje.

Szwagier stuknął kuflem o blat.

– Jak ci się tu tak źle siedzi, to wiesz, gdzie są drzwi.

Przy stole zapadła cisza. Spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się szeroko.

– Oczywiście, że wiem. I równie dobrze znam drogę powrotną, gdyby ktoś mnie kiedyś zaprosił z odrobiną szacunku.

Teściowa zamarła z widelcem w połowie drogi do ust. Wszyscy czekali, co będzie dalej. A ja poczułam, że to już nie jest przekomarzanie się – to zaczyna pachnieć prawdziwą rodzinną bitwą.

Teściowa mnie zaskoczyła

Po obiedzie wyszłam na balkon, żeby złapać trochę powietrza i ochłonąć. Nie minęła minuta, a usłyszałam za sobą cichy krok. To teściowa. Trzymała w ręku kubek herbaty i patrzyła gdzieś w dal, na ogród sąsiadów.

– Amelia… – zaczęła spokojnie. – Wiem, że nie było miło przy stole.

– To delikatnie powiedziane – odparłam, próbując się uśmiechnąć. – Ale nie zamierzam udawać, że nic się nie stało.

– Wiem. I właśnie dlatego wyszłam – powiedziała, odwracając się do mnie. – Bo może i oni zaczęli, ale ty wiesz, że słowo potrafi czasem uderzyć mocniej niż czyny.

Poczułam, jak coś we mnie mięknie. W jej głosie nie było oskarżenia, tylko troska.

– Może za ostro zareagowałam – przyznałam. – Ale wiesz, mamo, ja nie lubię, jak ktoś próbuje mnie ośmieszyć przy wszystkich.

– No może przesadziłam, ale... Rozumiem cię. Naprawdę rozumiem – kiwnęła głową. – To… może zrobisz coś, czego oni się nie spodziewają? Podejdziesz i powiesz, że nie chcesz kłótni. Nawet jeśli czujesz, że to nie ty powinnaś pierwsza wyciągać rękę na zgodę.

Patrzyłam na nią przez chwilę w milczeniu. W oczach miała spokój, taki, który rozbraja.

– Dobrze – westchnęłam. – Nie obiecuję, że się zaprzyjaźnimy, ale… przeproszę.

Uśmiechnęła się lekko.

– To nie o przyjaźń chodzi. To o to, żebyśmy mogli siadać razem do stołu bez tego całego napięcia.

Wróciłyśmy do środka. Szwagierka siedziała przy stole i przeglądała telefon. Podeszłam, stanęłam obok.

Przepraszam, jeśli przesadziłam – powiedziałam krótko. – Nie chciałam, żeby to się tak potoczyło.

Spojrzała na mnie z lekkim zaskoczeniem, potem skinęła głową.

– Może i ja trochę przesadziłam.

Teściowa odetchnęła, jakby z ramion zdjęto jej worek z kamieniami. A ja poczułam, że choć buraki nadal kiszą się w mojej kuchni tak samo, to w tej rodzinie zrobiło się odrobinę mniej kwaśno.

Zaczęłam myśleć inaczej

Resztę popołudnia przeszliśmy już bez kolejnych złośliwości. Rozmowa toczyła się o pogodzie, planach wakacyjnych i tym, gdzie kupić najlepsze pierogi w mieście. Może i brzmiało to banalnie, ale po wcześniejszej wymianie zdań ta zwykłość była jak ciepły koc w chłodny wieczór.

Przy pożegnaniu teściowa uścisnęła mnie mocniej niż zwykle.

– Widzisz? Można inaczej – szepnęła, puszczając mi oko.

W drodze do domu Mariusz trzymał moją dłoń.

Jestem z ciebie dumny – powiedział niespodziewanie. – Bo wiem, jak trudno ci odpuścić, kiedy ktoś cię podszczypuje.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Może i miał rację. Wcale nie chodziło o te buraki. Chodziło o to, żeby czasem schować pazury, nawet jeśli ma się ochotę nimi drasnąć.

Wieczorem, kiedy wstawiałam naczynia do zmywarki, pomyślałam, że w tej rodzinie i tak jeszcze nieraz zagotuje się atmosfera. Ale tym razem wyszłam z tej kolacji bez uczucia, że ktoś mnie upokorzył. A to już spory sukces.

Moja sałatka może smakować jak „woda z rowu” tylko w ustach złośliwców, ale ja wiem swoje – a dziś dołożyłam do niej odrobinę spokoju. I chyba wszystkim wyszło to na zdrowie.

Amelia, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama