Reklama

Zawsze byłam tą, która dopasowuje się do innych. Gdy wyszłam za Wojtka, wiedziałam, że jego rodzina jest dla niego najważniejsza. Nie miałam z tym problemu. Wręcz przeciwnie – chciałam stać się jej częścią. Pomagałam teściowej prowadzić sklep osiedlowy. Zostawiłam swoją pracę w biurze rachunkowym, bo uznałam, że skoro tworzymy rodzinę, to trzeba się wspierać. Przez lata stawałam na głowie, żeby wszyscy byli zadowoleni. Klientów traktowałam jak swoich. Towar przyjmowałam, układałam, sprzątałam po zamknięciu. Nigdy nie usłyszałam „dziękuję”, ale wierzyłam, że wdzięczność nie zawsze trzeba okazywać słowami.

Teściowa była chłodna, oszczędna w emocjach. Tłumaczyłam to sobie wychowaniem, doświadczeniami z życia, może po prostu tak miała. Nie oczekiwałam czułości. Ważne było dla mnie, że mogę być przydatna. Wojtek mówił, że mama mnie lubi, tylko nie umie tego okazać. Więc nie nalegałam, nie pytałam, nie drążyłam. Byłam po prostu.

Z czasem jednak coś zaczęło mnie uwierać. Po godzinach wracałam do marzeń sprzed lat. Skończyłam studia rachunkowe – z ambicją. Dlatego cicho, ostrożnie, z pomocą kilku zaufanych osób, zaczęłam pracować po cichu na swoją działalność. Biuro rachunkowe – małe, ale moje. Gdy powiedziałam o tym teściowej, zamiast gratulacji usłyszałam tylko: – Zobaczymy, ile pociągniesz.

Łudziłam się, że to tylko chwilowy kryzys

– Ona już nawet nie mówi do mnie po imieniu – powiedziałam Wojtkowi, zamykając drzwi od łazienki. – Wiesz o tym?

Wzruszył ramionami i zamoczył twarz. Nie odpowiedział.

– Od dwóch tygodni mówi „ta”, „ona”, „tamta”. Nawet przy klientach. Dziś przy dostawie zapytała: „Tamta też pomoże, czy tylko patrzy?”. Wojtek, słyszałeś?

– Aga, daj spokój. Obie jesteście uparte – powiedział, ocierając twarz ręcznikiem. – To przejdzie.

Ale to nie przechodziło. Wręcz przeciwnie. Każdego dnia czułam się coraz bardziej obca w miejscu, w którym jeszcze niedawno miałam czuć się jak w domu. Teściowa zaczęła wypytywać mnie o faktury, o to, skąd pieniądze na laptopa, czy samochód to leasing, czy może już mnie „tak dobrze stać”. Nawet gdy przyniosłam kawę, usłyszałam: – Na rachunek firmy czy prywatnie?

Cisnęło mi się wtedy w gardło tysiąc słów, ale przełknęłam ślinę i milczałam. Bałam się, że jeśli się odezwę, usłyszę coś, co sprawi, że nie będę mogła już wrócić. A ja wciąż łudziłam się, że to tylko chwilowy kryzys. Przecież spędziłam u nich tyle lat. Przecież ich kochałam. Teściowa, choć szorstka, była moją codziennością.

Ale tamtego wieczoru, kiedy Wojtek po raz trzeci rzucił: „Obie jesteście uparte”, coś we mnie pękło. Nie chciałam już walczyć. Tylko zrozumieć – dlaczego nagle stałam się obca?

Anonimowe zgłoszenie

Kontrola pojawiła się nagle, tuż po dziesiątej. Dwóch urzędników, sztywnych, z tonem głosu, który nie znosi sprzeciwu.

– Dzień dobry. Chodzi o weryfikację zgodności dokumentacji księgowej z deklaracjami podatkowymi – oznajmił ten wyższy.

– Anonimowe zgłoszenie – dodał drugi, rzucając mi krótkie spojrzenie. – Proszę przygotować faktury za ostatnie dwa lata.

Zastygłam. Poczułam, jak oblewa mnie zimny pot, choć przecież wszystko miałam w porządku. Ale sposób, w jaki to powiedzieli... jakby już coś wiedzieli. Jakby czekali, aż się potknę.

Przez tydzień spałam po trzy godziny na dobę. Przekopywałam się przez papiery, raporty, umowy. Nie mówiłam nikomu. Nawet Wojtkowi. Wiedziałam, co by powiedział.

– Przesadzasz. Na pewno nic poważnego.

Ale to nie była przesada. Klienci zaczęli dzwonić. Ktoś coś usłyszał. Ktoś inny nagle odwołał współpracę. Szeptali.

W końcu Wojtek zauważył.

– Ty nie śpisz. Nie jesz. Co się dzieje?

– Nic. Robota. Sezon.

Zamilkł, ale wieczorem, przy kolacji, rzucił cicho:

– Mama się martwi, że coś ukrywasz.

– Co?! – spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – To jej powiedziałeś?

– Sama pytała... Mówi, że nie mówisz, że coś kręcisz. Że boisz się przyznać.

Wbiłam wzrok w talerz. W środku coś zaczęło się we mnie gotować.

Straszna prawda wychodzi na jaw

Znalazłam go przypadkiem. Mail. Na wspólnym komputerze, tym starym, którego teściowa używała głównie do zamówień. Była zalogowana. W zakładce „Wersje robocze” – plik o nazwie „Zgłoszenie”. Kliknęłam.

– W związku z podejrzeniem nieprawidłowości w ewidencji działalności gospodarczej prowadzonej przez Agnieszkę K… – czytałam, a litery drżały mi przed oczami. Treść zgłoszenia. Data. Miesiąc temu.

Ręce mi się trzęsły. Nie mogłam oddychać. Wydrukowałam to. Schowałam do torebki.

Wieczorem rzuciłam papierami na stół.

– To? Widziałeś? – zapytałam Wojtka, nie patrząc mu w oczy.

Spojrzał. Wziął kartkę do ręki. Zbladł.

– To... to nie może być…

– Ale jest. To jej komputer. Jej skrzynka. Jej słowa.

Wojtek długo milczał. W końcu usiadł.

– Ona się bała – powiedział cicho. – Że ją zostawisz. Że już jej nie potrzebujesz.

– Co?

– Myślała, że zbudowałaś coś, co ją wyklucza. Że to już nie wasz sklep. Nie rodzina. Twoje imperium.

Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Przez tyle lat byłam dla nich. Nie dla siebie.

Następnego dnia poszłam do niej. Stanęłam w kuchni, w której przez lata zmywałam naczynia.

– Dlaczego? – zapytałam.

Spojrzała na mnie chłodno.

– Nie jesteś już częścią naszej rodziny. Masz swoje imperium, więc tam wracaj.

Nie powiedziałam nic. Odwróciłam się i wyszłam. Z domu. Z ich życia. Z tego wszystkiego.

Może zostałam z niczym. Ale miałam siebie

Szłam przed siebie bez celu. Przez park, w którym kiedyś robiliśmy sobie zdjęcia na rocznicę. Przez uliczki, gdzie jeszcze niedawno Wojtek trzymał mnie za rękę. Teraz czułam tylko zimny wiatr na policzku i to nieznośne drżenie w kolanach.

Usiadłam na ławce. Ludzie mijali mnie obojętnie. Nagle wróciły wspomnienia. Nasze pierwsze spotkanie. Jak teściowa zaprosiła mnie na rosół, który był tak słony, że ledwo go przełknęłam. A potem powiedziała:

– Taka spokojna jesteś. Obyś nie była za miękka.

Myślałam wtedy, że to troska. Dziś wiem, że to był sąd.

Wróciłam do biura. W środku panowała cisza. Zegar tykał jakby głośniej niż zwykle. Usiadłam przy biurku. Wyciągnęłam z szuflady teczkę z napisem „REZYGNACJA”. Leżała tam od miesiąca. W środku gotowy druk, podpisany tylko w połowie.

– Jeszcze nie teraz – szepnęłam.

Podniosłam telefon. Na ekranie wiadomość od klientki: „Słyszałam o problemach. Czy mam się martwić?”

Zacisnęłam zęby. Odpisałam: „Nie. Wszystko pod kontrolą”.

Bo musiało być. Może nie miałam już rodziny. Może zostałam z niczym. Ale miałam siebie. I to musiało mi wystarczyć. Na razie.

List od męża i nowy rozdział

Listonosz zapukał do biura w piątek rano. Przyniósł polecony. W środku koperta, znajomy charakter pisma.

– Wojtek – wyszeptałam, zanim jeszcze otworzyłam.

W środku – przeprosiny. Długo pisane, krzywe litery, miejscami zamazane.

„Nie wiedziałem, jak zareagować. Mama jest chora. Bałem się, że się wszystko posypie. Przepraszam, że cię zostawiłem z tym samą”.

Zadrżała mi ręka. Przeczytałam jeszcze raz, wolniej. Na końcu: „Może moglibyśmy porozmawiać?”

Odłożyłam kopertę na półkę. Przez chwilę patrzyłam na nią, jakby mogła mi powiedzieć, co dalej. Ale ona milczała, tak jak milczałam ja, przez ostatnie tygodnie.

Po południu przyszedł pierwszy klient. Nowy. Polecony przez znajomą.

– Dobrze, że się pani nie poddała – powiedział, podając mi teczkę. – Słyszałem, co się działo. Wielu by już dawno zamknęło ten interes.

Uśmiechnęłam się. Blado, ale szczerze.

– Czasem trzeba wszystko stracić, żeby zobaczyć, co naprawdę mamy – odpowiedziałam.

Wieczorem stanęłam przed nowym lokalem. Inna dzielnica, inna nazwa na szyldzie. Bez nazwisk. Bez wspomnień.

– Od zera – powiedziałam do siebie cicho. – Ale po swojemu.

I to wystarczyło.

Tak będzie najlepiej

Nowe biuro miało duże okna i pachniało świeżością farby. Nie było tu jeszcze niczego osobistego – żadnych ramek, pamiątek, kubków z sentencjami. Tylko cisza i porządek. Ale to była moja cisza. Mój porządek.

– Dzień dobry, pani Agnieszko? – klient spojrzał niepewnie na drzwi. – Dobrze, że się pani nie poddała. Próbowałem się dodzwonić na stary numer, ktoś powiedział, że pani zniknęła...

– Nie zniknęłam. Przeniosłam się – odpowiedziałam spokojnie, zapraszając go do środka.

Rozmowa potoczyła się naturalnie. Tak jak dawniej, ale bez napięcia. Wiedziałam, co robię. I czułam, że nie muszę się nikomu tłumaczyć.

Po wyjściu klienta usiadłam przy biurku. Przez okno zobaczyłam kobietę w beżowym płaszczu, z torebką przewieszoną przez ramię. Szła powoli. Przez sekundę serce mi zadrżało. Przypominała moją teściową.

Ale to nie była ona. Uśmiechnęłam się do siebie. Jeszcze niedawno ten widok sparaliżowałby mnie lękiem, wywołał gulę w gardle. Teraz już nie.

Znałam swoją wartość. I nie potrzebowałam, żeby ktoś mówił mi, kim jestem.

Spojrzałam na półkę. List Wojtka wciąż tam leżał. I niech tam zostanie. Nie musiałam go palić ani odsyłać. Po prostu nie był już potrzebny.

Miałam siebie. I to w końcu mi wystarczało.

Agnieszka, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama