„Teściowa się obraziła, bo na niedzielny obiad podałam zupę grzybową zamiast rosołu. Przecież to jakiś absurd”
„Zatkało mnie. Bo to nie była rozmowa o zupie. To był zarzut. Że robię wszystko po swojemu, że nie jestem taka jak ona. Że nie wpasowuję się w jej wyobrażenie porządnej synowej”.

- Redakcja
Niedzielne obiady to u nas niemal świętość. Od początku naszego małżeństwa z Wojtkiem przyjęliśmy zasadę, że raz w tygodniu siadamy wszyscy przy stole — bez pośpiechu, bez telefonów, z ciepłą zupą i jakimś solidnym drugim daniem. Przez większość czasu to właśnie ja gotuję te niedzielne obiady, choć nie uważam się za wielką kucharkę. Staram się jednak, żeby było domowo, smacznie i z sercem. Dlatego kiedy ostatnio zdecydowałam się urozmaicić tradycyjny jadłospis i zamiast klasycznego rosołu ugotowałam grzybową, nie sądziłam, że wywołam tym aż taką burzę. A już na pewno nie spodziewałam się, że przez miskę zupy teściowa przestanie się do mnie odzywać.
Zupa zamiast tradycji
To był jeden z tych dni, kiedy człowiek budzi się z ochotą na coś innego niż zwykle. Miałam akurat wolną sobotę, w lodówce pełno warzyw, a w zamrażarce opakowanie prawdziwków od taty. Pomyślałam, że zrobię grzybową – kremową, pachnącą, z odrobiną śmietanki i świeżym tymiankiem. Coś innego niż rosół, który gotuję prawie co tydzień. Coś mojego.
Wojtek, mój mąż, kiedy spróbował zupy jeszcze w sobotę wieczorem, powiedział, że jest przepyszna. Poklepał się nawet po brzuchu i rzucił:
– Mama będzie w szoku. To jest lepsze niż ten jej rosół na kostce.
– Daj spokój, nie przesadzaj – zaśmiałam się, chociaż czułam satysfakcję.
W niedzielę nakryłam stół jak zawsze. Biała serweta, talerze z zielonym wzorem, kompot w dzbanku, wszystko czekało. Kiedy usłyszałam dzwonek, jeszcze raz poprawiłam włosy i wzięłam głęboki oddech. Teściowa przyszła punktualnie, jak zawsze, z ciastem i torbą narzekań. Przywitała się oszczędnie, nawet nie spojrzała na stół.
– Co to za zapach? – zapytała, marszcząc nos.
– Zupa grzybowa – powiedziałam z uśmiechem. – Pomyślałam, że coś urozmaicimy.
Teściowa zamarła. Patrzyła na mnie tak, jakbym właśnie podała jej miskę z błotem.
– A rosół? – spytała w końcu, cicho, z pretensją.
– Dzisiaj grzybowa – odpowiedziałam, czując, że coś zaczyna iść nie tak.
Cisza przy stole
Usiadła na swoim stałym miejscu, nie zdejmując nawet płaszcza. Wojtek próbował ratować sytuację, nalewając jej zupę do talerza i zagadując o pogodę, ale teściowa siedziała z kamienną miną. Zupa parowała, aromat grzybów unosił się nad stołem, a ona tylko patrzyła w talerz, jakby czekała, aż coś się w nim zmieni.
– Smacznego – powiedziałam, choć czułam, że moje policzki robią się czerwone.
Wojtek zajął się jedzeniem, mlaskając z zadowoleniem.
– Mamo, spróbuj, naprawdę dobra. I z prawdziwków, nie z żadnych pieczarek – powiedział z pełnymi ustami.
Teściowa powoli uniosła łyżkę do ust, spróbowała i... odłożyła ją z powrotem, jakby właśnie połknęła gorzką pigułkę.
– No... może być – mruknęła pod nosem.
Nie powiedziała już nic więcej. Przez cały obiad cisza ciążyła w powietrzu jak ciężka kotara. Nawet dzieci, zwykle rozgadane, spoglądały niepewnie to na mnie, to na babcię. Po zupie podałam roladki z kurczaka i ziemniaki z koperkiem. Teściowa zjadła w milczeniu, bez jednego słowa pochwały czy komentarza. A przecież zawsze krytykowała coś konstruktywnie – że za mało soli, że mięso zbyt suche. Tym razem – nic.
Po posiłku zebrała talerz, odstawiła go do zlewu i... bez słowa usiadła na kanapie, biorąc się za swoje ciasto. Miałam wrażenie, że celowo je rozpakowała bez pytania, żeby zaznaczyć, że przyniosła „coś swojego”. Wojtek spojrzał na mnie z zakłopotaniem, ale nic nie powiedział. Ja też milczałam, bo nie wiedziałam, czy to ja zrobiłam coś złego, czy tylko jej się nie podoba, że nie było rosołu.
Teściowa w natarciu
Wieczorem, kiedy dzieci bawiły się w swoim pokoju, a Wojtek oglądał mecz, teściowa usiadła ze mną w kuchni. Zrobiłam herbatę, jak zawsze po obiedzie. Myślałam, że wreszcie się rozluźni i powie coś miłego. Może po prostu miała zły dzień?
– Wiesz – zaczęła, mieszając łyżeczką w filiżance tak energicznie, że aż brzęczała o porcelanę – kiedyś to się inaczej robiło niedzielne obiady.
– Wiem, ale pomyślałam, że można coś zmienić od czasu do czasu – odpowiedziałam spokojnie.
– Tylko że są rzeczy, których się nie zmienia. Niedziela to rosół. Tak było u mojej mamy, u babci, i tak powinno być teraz. To jest tradycja, dziecko – spojrzała na mnie z góry, jakby tłumaczyła coś wyjątkowo tępej uczennicy.
– Ale przecież grzybowa też może być smaczna – próbowałam się bronić, choć już czułam, że tu nie chodzi o zupę.
– Smaczna? Może i smaczna. Ale nie na niedzielę. Ty nie rozumiesz jednej rzeczy: dom to nie tylko ściany i meble. Dom to rytuały. A ty, zamiast dbać o nie, od razu próbujesz wszystko zmieniać. Jakby tobie wszystko było lepiej wiedzieć.
Zatkało mnie. Bo to nie była rozmowa o zupie. To był zarzut. Że robię wszystko po swojemu, że nie jestem taka jak ona. Że nie wpasowuję się w jej wyobrażenie „porządnej synowej”.
– Może przesadzasz? To tylko zupa – szepnęłam, ale nie odpowiedziała. Wstała, zgarnęła swoją torebkę i wyszła z kuchni.
Tego dnia pożegnała się wyjątkowo chłodno.
Między młotem a kowadłem
Następnego dnia, kiedy wróciłam z pracy, Wojtek siedział w salonie z dziwną miną. Trzymał telefon w ręku i wyglądał, jakby właśnie połknął coś bardzo gorzkiego. Nie musiał nic mówić. Domyśliłam się, że rozmawiał z mamą.
– No i? – zapytałam, rzucając torbę na kanapę.
– Powiedziała, że nie wie, czy jeszcze będzie przychodzić na obiady – mruknął.
– Bo podałam grzybową?
– Mówi, że jej się przykro zrobiło, że nie szanujemy rodzinnych tradycji. Że czasy się zmieniają, ale niektóre rzeczy powinny zostać takie same. Że ona się przez to czuje... niepotrzebna.
Zamrugałam ze zdumieniem.
– Niepotrzebna?! To ja gotuję, sprzątam, szykuję obiad, a ona przychodzi, obraża się i wychodzi. A teraz jeszcze ja mam się czuć winna?
Wojtek spuścił wzrok.
– Wiesz, ona naprawdę przeżywa te nasze obiady. Odkąd tata nie żyje, to jest dla niej jedyny moment w tygodniu, kiedy czuje się… potrzebna. A rosół, ten jej rosół, to jakby symbol tego wszystkiego, co zna, co daje jej poczucie, że świat się nie wali.
Westchnęłam ciężko. Niby rozumiałam, ale nie mogłam nie czuć, że jestem traktowana niesprawiedliwie.
– Czyli teraz muszę co niedzielę gotować rosół, żeby twoja mama była szczęśliwa?
Wzruszył ramionami.
– Może nie zawsze. Ale wiesz… raz na jakiś czas to chyba nie tragedia?
Właśnie. Tylko że tu nie chodziło o rosół. Tylko o to, kto ma prawo decydować, jak wygląda nasz dom i nasze zasady.
Szczerość nie zawsze popłaca
Minął tydzień. Teściowa nie zadzwoniła, nie napisała, nie przyszła. W domu było... ciszej. Wojtek niby nic nie mówił, ale widziałam, że tęsknił. Nie tylko za obiadem, ale za tą dziwną, głośną obecnością matki, która nawet kiedy narzekała, jakoś wypełniała przestrzeń. W niedzielę znów zrobiłam obiad. Tym razem był rosół. Taki, jak ona lubi — z porem, dużą ilością marchewki, makaronem jajecznym. Wojtek spojrzał na garnek i uniósł brwi.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Ale nie dla niej. Po prostu miałam ochotę. Taką szczerą – odpowiedziałam, może trochę na złość.
Po południu postanowiłam zadzwonić. Zwykły gest. Może nie tyle z potrzeby serca, co raczej z potrzeby zamknięcia tej cichej wojny.
– Dzień dobry, mamo – powiedziałam, kiedy odebrała.
– No proszę, jednak pamiętasz numer – rzuciła z przekąsem.
Wzięłam głęboki wdech.
– Zrobiłam dziś rosół. I pomyślałam, że może wpadnie pani na chwilę. Tylko tyle.
Po drugiej stronie było przez chwilę cicho. A potem usłyszałam:
– A to miło. Ale już ugotowałam swój. Może innym razem.
Rozłączyła się, zanim zdążyłam cokolwiek dodać. Wojtek zapytał, co powiedziała. Opowiedziałam mu szczerze.
– Przynajmniej spróbowałam – dodałam.
A on tylko skinął głową i powiedział:
– No to jedzmy, zanim wystygnie.
I zjedliśmy. W ciszy, jak tydzień wcześniej. Tylko tym razem nie było w niej napięcia. Było w niej coś... spokojnego.
Zupa to tradycja
Kilka tygodni później zadzwoniła do mnie sąsiadka teściowej, pani Renata.
– Twoja teściowa to taka dumna kobieta, ale ostatnio coś częściej o tobie wspomina. Mówi, że masz „swoje widzimisię”, ale że dobrze gotujesz. Nawet zapytała, jak się robi ten twój krem z grzybów.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Znałam ją na tyle, żeby wiedzieć, że to jej sposób na przyznanie się do błędu. Oczywiście nie wprost, broń Boże. Ale to wystarczyło. Kilka dni później przyszła do nas ze słoikiem swojego rosołu. Bez zapowiedzi. Bez wstępów.
– Dla dzieci – powiedziała, stawiając go na blacie. – Żeby nie musiały jeść tych cudactw w niedzielę.
Uśmiechnęłam się, nie odpowiadając zaczepnie.
– Dzięki. A może mama zostanie na obiad? Zrobiłam zupę... pomidorową. Z domowych pomidorów, od taty.
– Pomidorowa to już coś – odparła, siadając przy stole. – Byleby nie była z mlekiem. Nienawidzę pomidorowej z mlekiem.
– Nie, bez mleka – zapewniłam ją.
I tak właśnie wyglądało nasze ciche zawieszenie broni. Bez wielkich rozmów, bez przeprosin. Po prostu — kawałek po kawałku — wracałyśmy do siebie. Ja już wiedziałam, że nie chodzi o rosół, a ona chyba zrozumiała, że mogę prowadzić dom inaczej, a i tak wciąż być dobrą żoną i matką. Rodzina to nie tylko przepisy i tradycje. To też przestrzeń, w której trzeba się czasem pokłócić, żeby zrozumieć, jak bardzo nam na sobie zależy.
Iga, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Oddałam synowi mieszkanie, bo myślałam, że to ułatwi mu życie. Teraz nie mam gdzie mieszkać, ani za co żyć”
- „Przez lata uważałam moją synową za zimną i opryskliwą. Jeden wieczór zmienił wszystko, co o niej myślałam”
- „Na emeryturze zamieszkałam z córką i jej rodziną. Zażyczyli sobie, bym płaciła im za wynajem jak za luksusowy hotel”

