Reklama

Teoretycznie to miał być tylko weekend. Jeden krótki weekend, z którego żona cieszyła się jak dziecko, a ja... no cóż, robiłem dobrą minę do złej gry. Teściowa miała zostać od piątku do niedzieli – przynajmniej tak usłyszałem. Ale kiedy niedzielny wieczór zamienił się w poniedziałkowy poranek, a walizka nadal stała w kącie nierozpakowana, zaczęło do mnie docierać, że coś tu jest nie tak. Dzisiaj mija trzeci miesiąc, odkąd zamieszkała z nami, a ja, człowiek o (wydawałoby się) stabilnej psychice, powoli zaczynam marzyć, żeby samemu uciec z własnego domu.

To miała być chwila

Nie będę udawał, że ucieszyłem się na wieść, że teściowa przyjeżdża na weekend. Oczywiście, pokiwałem głową, rzuciłem coś w stylu „no jasne, niech wpadnie”, ale w środku czułem, jak żołądek zawiązuje mi się w supeł. Może dlatego, że znałem ją za dobrze. A może dlatego, że zbyt dobrze znałem siebie i wiedziałem, że długo nie wytrzymam w obecności osoby, która potrafi wydać osiem poleceń w minutę, a każde w tonie generała armii.

Zaczęło się niepozornie. W piątek przyjechała z torbą, którą ledwie uniosłem, i z bukietem suszonych ziół, które natychmiast rozłożyła na naszym stole. Potem poszło z górki: dodała do herbaty coś dziwnego, poprawiła firanki, przestawiła sól z prawej strony kuchenki na lewą, bo „tak będzie lepiej”, i wieczorem już siedziała na moim ulubionym fotelu w samych skarpetkach, z kocem po samą szyję.

– Zostanę do niedzieli, kochani, muszę odpocząć psychicznie – powiedziała z takim dramatyzmem, jakby wróciła właśnie z frontu.

W niedzielę nie było nawet aluzji do pakowania. W poniedziałek usłyszałem:

– A co ja się będę tak w tę i we w tę tłukła, skoro tu mam ciepełko, herbatkę i towarzystwo. Poza tym czuję, że Ewa mnie teraz potrzebuje.

No jasne, potrzebuje – mruknąłem pod nosem. – Szczególnie jak siedzi uwięziona między tobą a twoim ulubionym teleturniejem.

To był dopiero początek. Wtedy jeszcze wierzyłem, że jakoś to przetrwam.

Urządza nasz dom

W ciągu pierwszego tygodnia zrozumiałem, że teściowa nie tylko została, ale zaczęła traktować nasz dom jak swój własny. I nie mówię tu o jakimś niewinnym: „podleję wam kwiatka”. Nie. Ona robiła totalny rebranding naszego życia. Zniknęły poduszki z sofy, bo ponoć „zbierają kurz i psują kręgosłup”. W łazience pojawił się zasobnik na szare mydło i bambusowy pojemnik na patyczki kosmetyczne. Wszystkie nasze ręczniki z mikrofibry wylądowały w piwnicy. Pojawiły się za to lniane – twarde jak papier ścierny, ale naturalne.

– To jest dom, nie akademik – rzuciła pewnego dnia z satysfakcją, prostując narzutę na naszym łóżku, jakby właśnie przeprowadzała inspekcję w hotelu pięciogwiazdkowym.

Najbardziej zabolało mnie jednak to, co zrobiła z moją kuchnią. Moją – bo to ja tam gotuję. Albo raczej gotowałem. Teraz wszystko było inaczej: przyprawy przesypane do identycznych słoiczków z etykietką pisane jej ręką, noże pochowane, a na środku blatu pyszniła się tarka do warzyw, której widok przyprawiał mnie o dreszcze.

– Po co ci siedem garnków? Wystarczą dwa – usłyszałem pewnego ranka. – Resztę oddałam sąsiadce, ona ma większą rodzinę. Zresztą i tak nie gotujesz już tyle, co kiedyś.

Nie gotowałem, bo od tygodnia codziennie jedliśmy zupę z brukwi i kiszonej kapusty. „Na odporność”, jak mówiła. Mój żołądek miał już swoją opinię na temat tej odporności. Zacząłem się czuć jak gość we własnym domu. Gość z przydziałem do roboty.

Musiałem milczeć we własnym domu

Zawsze uważałem, że nie da się „chodzić ciszej”. Dopóki teściowa nie zamieszkała z nami. Od tamtej pory nie tylko dało się, ale wręcz należało. Bo pani Zofia kładła się spać o dwudziestej pierwszej, żeby organizm się regenerował, a wtedy cały dom musiał stanąć w bezruchu.

– Cicho, bo mama śpi – szeptała Ewa, wyłączając telewizor dokładnie wtedy, gdy zaczynał się mój serial.

– Ale przecież mamy osobny pokój, a ona śpi za dwiema ścianami... – próbowałem jeszcze coś tłumaczyć.

– Ale ma bardzo czuły sen – rzucała i znikała w łazience, stąpając jak ninja.

To było jak życie w bibliotece. Nawet zmywarka nie mogła działać po 21:00, bo cyka i ją wybudza. W efekcie kuchnia rano wyglądała jak pobojowisko, ale przynajmniej mama spała spokojnie. Kiedy raz pozwoliłem sobie kichnąć zbyt głośno, usłyszałem zza ściany:

– Słyszę wszystko! Może byście się nauczyli żyć jak normalni ludzie, a nie jak nocne marki!

W sobotę postanowiłem zrobić sobie jajecznicę. Była dziewiąta rano, a więc dla mnie środek dnia. Kiedy tłuszcz zaczął skwierczeć, w drzwiach kuchni pojawiła się ona – z szalem na głowie i miną jakbyśmy właśnie ogłosili koniec świata.

– Skwierczy. I pachnie. A ja mam migrenę.

– A ja jestem głodny – odparłem bez cienia uśmiechu.

– To może czas nauczyć się jeść na zimno. Taka owsianka nie wydaje dźwięków.

Zacząłem mieć wrażenie, że ktoś tu naprawdę próbuje mnie wychować. I nie była to bynajmniej moja żona.

Kto tu właściwie rządzi?

Kiedyś mieliśmy w domu ciche porozumienie – decyzje podejmowaliśmy razem. Ewa i ja. Raz ja ustępowałem, raz ona. Ot, zdrowy kompromis. Ale odkąd w naszym salonie zapuściła korzenie jej matka, wszystko zaczęło działać według jakiegoś innego, nieznanego mi systemu. Przykład? Chciałem kupić nowy ekspres do kawy, bo nasz ledwie zipał.

– Po co? – zapytała Ewa, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć, zza jej pleców wtrąciła się teściowa:

– Żadne po co. Kawa rozregulowuje ciśnienie. Lepiej pić zbożową. A ekspres? Prąd żre.

Temat upadł. A ekspres – cóż, dalej stęka i chlapie po blacie. Z kolei kiedy chciałem zaprosić znajomych na mecz, Ewa nagle stała się dziwnie „niewyraźna”.

– Może innym razem? Mama się stresuje, jak jest głośno...

Nawet terminy sprzątania ustalane były bez mojego udziału. Pewnej soboty obudził mnie odgłos szorowania kafelków w łazience. Drzwi otworzyły się z hukiem.

– Wstawaj, Robert. Nie ma spania do dziesiątej, jesteśmy zdrowi, a zdrowi powinni być pożyteczni!

Nie pytając o zdanie, wcisnęła mi mopa i rozdzieliła zadania między mnie a Ewę jak jakiś brygadzista. Wieczorem spróbowałem porozmawiać z żoną.

– Kochanie... zauważyłaś może, że twoja mama się trochę... rozgościła?

– No wiesz, nie przesadzaj... Ona się po prostu dobrze tu czuje. Przecież to miłe.

Miłe? Dla kogo? Miałem wrażenie, że moje życie przejęły dwie kobiety – jedna z sentymentu, druga z przyzwyczajenia. A ja zostałem z mopem w ręce i zimną kawą zbożową.

Ile jeszcze można znieść?

Zaczęło się od kapci. A konkretnie – od moich kapci, które nagle zniknęły. Szukałem ich wszędzie – pod łóżkiem, pod kanapą, w szafce na buty. I już miałem się poddać, kiedy zobaczyłem te znajome, sprane bambosze... na nogach teściowej.

– To moje – powiedziałem, wskazując na jej stopy.

– Twoje? O, przepraszam bardzo, ale ja je wczoraj wyprałam, wysuszyłam i założyłam. I teraz są moje – odpowiedziała z miną osoby, która właśnie przygarnęła psa ze schroniska.

– Ale to moje kapcie...

– No to sobie kup nowe. Te już się przyzwyczaiły do mnie – oznajmiła i spokojnie przewróciła stronę w jakiejś książce o medycynie naturalnej.

I wtedy poczułem, że to wojna. Cicha, podjazdowa, bez krzyków, ale bezwzględna. Od tej pory każde moje działanie spotykało się z oporem. Chciałem podlać kwiaty – już były podlane. Chciałem otworzyć okno – „przeciąg!”. Chciałem zrobić jajecznicę – „nie teraz, zaraz zupa”. Zacząłem wracać z pracy specjalnie później. Siedziałem dłużej w aucie na parkingu, byle nie wejść od razu do domu. A kiedy w końcu się odważyłem, zastawałem na stole koper włoski, rzodkiew czarną i... zaparzoną herbatkę z pokrzywy.

– Pij, synku, to ci oczyści wątrobę – uśmiechała się z zadowoleniem pani Zofia.

– A ja chciałem piwo – rzucałem czasem dla zasady, ale bez przekonania.

Wiedziałem, że przegrywam. Że coraz mniej jest mnie w moim własnym życiu. I tylko patrzyłem, jak z dnia na dzień powoli znikam z własnego domu.

To ja może pójdę...

Tego dnia obudziłem się wcześniej niż zwykle. Było jeszcze ciemno, ale nie mogłem spać. Leżałem i gapiłem się w sufit, słysząc, jak teściowa chrapie przez ścianę. Pomyślałem wtedy coś, co kilka miesięcy temu wydawałoby mi się kompletnie absurdalne: że serio rozważam wyprowadzkę z własnego mieszkania.

Nie wiem, czy to była kumulacja nerwów, czy tylko zwyczajne zmęczenie. Ale kiedy zobaczyłem, jak teściowa znów przejęła pilot do telewizora, a Ewa bez słowa podała jej kubek z herbatą, coś we mnie się zmieniło. Próbowałem jeszcze powiedzieć:

– Może dzisiaj obejrzymy coś razem, co?

– Obejrzymy, obejrzymy – odparła teściowa. – Ale najpierw „Zioła i Zdrowie”. Odcinek o jelitach, nie mogę przegapić!

Ewa wzięła mnie za rękę, ale nawet na mnie nie spojrzała. Wstałem, poszedłem do sypialni i wyjąłem torbę sportową. Zacząłem wrzucać do niej rzeczy: ładowarkę, piżamę, kilka koszulek. Zastanawiałem się, gdzie pojadę – do brata, do znajomego, a może wynajmę coś na kilka dni.

Kiedy Ewa weszła do pokoju i zobaczyła torbę, spojrzała na mnie jakby dopiero teraz coś do niej dotarło.

– Robert... co ty robisz?

– Chyba już nie wytrzymuję. Kocham cię, ale ja tu nie mam powietrza. Twoja mama zajęła przestrzeń, a ty... jakbyś to zaakceptowała.

Milczała. Może próbowała coś powiedzieć, ale nie dała rady. Zapiąłem torbę i wyszedłem. Nie wiem, jak długo potrwa ta separacja. Ale wiem, że jeśli mam zachować resztki siebie – muszę odzyskać własne życie. Nawet jeśli tymczasowo będzie to życie z dala od własnego domu.

Robert, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama