Reklama

Kiedy po raz pierwszy poznałam matkę mojego przyszłego męża, miałam nadzieję, że będziemy sobie bliskie. Sama wychowywałam się bez matki i chyba podświadomie szukałam w niej oparcia. Niestety, od początku byłam dla niej tylko „tą dziewczyną od jej syna”. Nie powiedziała tego wprost, ale czułam to w każdym spojrzeniu, w każdej wymuszonej rozmowie. Przez lata znosiłam jej chłód, nie rozumiejąc, czym sobie na to zasłużyłam. Po śmierci męża chciałam ułożyć z nią relacje. I wtedy dowiedziałam się, dlaczego tak bardzo mnie nie znosiła.

Nowa w rodzinie

Poznałam go na uczelni. Przypadek – jego kolega pomylił mnie z kimś innym i zaprosił do stolika, a on tam akurat siedział. Dwa tygodnie później byliśmy nierozłączni. Był ciepły, troskliwy, zabawny. Właśnie taki facet, przy którym można odetchnąć. Kiedy po raz pierwszy powiedział, że chciałby mnie przedstawić swojej mamie, zestresowałam się. Może i nie miałam powodów, ale gdzieś w środku coś mnie ściskało. Chciałam wypaść dobrze. Chciałam, żeby mnie polubiła.

Pamiętam to spotkanie, jakby było wczoraj. Weszliśmy do jej mieszkania, niosłam kwiaty. Powitała nas krótko, bez cienia uśmiechu. Kwiaty przyjęła jak list polecony – bez emocji. Patrzyła na mnie i od razu czułam, że mnie ocenia. Przysięgam, poczułam się, jakbym weszła na egzamin bez przygotowania.

– To jest Natalia – przedstawił mnie mój chłopak.

– Aha – odpowiedziała i poszła do kuchni.

Wtedy jeszcze nie chciałam tego widzieć. Tłumaczyłam sobie, że może miała zły dzień, może była zmęczona. Ale kiedy zasiedliśmy do stołu, rozmowa toczyła się tylko między nimi. Mnie nikt o nic nie pytał. Siedziałam z boku jak przypadkowa znajoma. W drodze powrotnej zapytałam:

– Twoja mama zawsze taka jest?

– No co ty, po prostu jest trochę nieśmiała. Jak cię pozna lepiej, to się otworzy – zapewniał mnie.

Naiwnie w to wierzyłam.

Milczenie przy stole

Minął rok od naszego pierwszego spotkania. W tym czasie zaręczyliśmy się, wynajęliśmy mieszkanie, zaczęliśmy wspólne życie. Jego mama ani razu nas nie odwiedziła. Gdy ją zapraszaliśmy – miała tylko wymówki. Że boli ją głowa, że musi iść do ciotki, że w tym tygodniu ma za dużo obowiązków. My jeździliśmy do niej. Głównie z jego inicjatywy. Ja nie czułam się tam mile widziana. Byłam obecna fizycznie, ale jakby przezroczysta.

Najgorsze były wspólne obiady. Siadaliśmy do stołu we trójkę, ale rozmowa odbywała się tylko między nimi. Ona zadawała mu pytania, komentowała jego pracę, wspominała znajomych, opowiadała o sąsiadce z góry. Ja słuchałam, czasem się uśmiechałam, ale nikt nie zwracał się do mnie. Nie pytała, jak się czuję, co u mnie słychać, gdzie pracuję. Czasem, z grzeczności, zapytała, czy chcę dokładkę.

Kiedyś nie wytrzymałam.

Czy ja zrobiłam coś nie tak? – zapytałam Bartka w drodze do domu.

– Co masz na myśli?

– Ona mnie nie zauważa. Jakbym była meblem. Nie czuję się dobrze w jej obecności.

– Nie przesadzaj – burknął. – Mama po prostu nie należy do wylewnych. Daj jej czas.

Dawałam. Całe lata. Wydawało mi się, że skoro ją szanuję, nie wchodzę z butami w ich relację, to w końcu mnie zaakceptuje. Ale ona tylko coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że nie jestem „wystarczająca”.

Cisza między nami

Z czasem przyzwyczaiłam się do tej obojętności. Przestałam szukać kontaktu. Nie zagadywałam, nie proponowałam spotkań, nie dzwoniłam z życzeniami. Bo po co, skoro i tak miałam wrażenie, że dla niej nie istnieję? Ale za każdym razem, kiedy Bartek oznajmiał, że mamy jechać do jego mamy „bo wypada”, czułam w gardle gulę. To była gra, w której znałam swoją rolę – siedzieć cicho, uśmiechać się, nie przeszkadzać.

Najdziwniejsze, że ona nie była dla wszystkich taka. Widziałam, jak rozmawia z sąsiadką, z kuzynką, z jego kolegami. Potrafiła żartować, potrafiła się śmiać. Ale w mojej obecności zamieniała się w kogoś zupełnie innego. Czasem próbowałam z nią rozmawiać. W święta zaproponowałam, że zrobię sałatkę. Odpowiedziała:

– Nie trzeba. Zawsze robię sama.

Kiedyś kupiłam jej prezent na imieniny – delikatny szal w jej ulubionym kolorze. Spojrzała na niego krótko.

– Dziękuję. Ale nie noszę takich rzeczy – powiedziała, odkładając pudełko na kredens.

Nigdy nie mówiła mi nic otwarcie. Nie krytykowała. Nie podnosiła głosu. Ale tą ciszą i chłodem mówiła więcej niż tysiąc słów. A ja z każdym miesiącem coraz mocniej czułam się w tej rodzinie jak intruz. Jak ktoś, kogo się toleruje z konieczności. Czasem zastanawiałam się, czy to ja jestem przewrażliwiona. Ale nawet on zaczął zauważać, że coś jest nie tak.

– Mama jest jakaś… dziwna wobec ciebie – powiedział kiedyś. – Ale nie wiem, czemu.

Ja też nie wiedziałam. Jeszcze wtedy nie.

Sygnały, których nie widziałam

Pobraliśmy się w małym gronie. Bez wielkiej pompy, bez wesela – tak chcieliśmy. Ale jego mama nawet wtedy potrafiła zatruć tę chwilę. Na ślubie nie założyła nawet sukienki. Przyszła w szarym kostiumie, jakby na pogrzeb. Nie złożyła mi życzeń. Dała nam kopertę i powiedziała tylko:

– No to niech wam się układa.

Nie patrzyła mi w oczy. I nie została na dłużej, mimo że goście dopiero zaczynali się rozkręcać. Twierdziła, że źle się czuje. Mój mąż próbował ją zatrzymać, ale odsunęła jego rękę i wyszła, nawet się nie żegnając.

Po ślubie było tylko gorzej. Odkąd zamieszkaliśmy razem, teściowa przestała dzwonić do syna. Nie odbierała też, kiedy on do niej telefonował. Jakby uznała, że od teraz już go nie ma. Czasem jechał do niej sam, zanieść coś, sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nigdy nie zapraszała go do środka. W drzwiach wręczała reklamówkę z pierogami, zupą w słoiku, kilka jajek od sąsiadki. I zamykała drzwi. Ani razu nie zapytała, co u mnie.

Zdarzyło się, że pewnego razu podjechałam z nim. Myślałam, że może jeśli zobaczy nas razem, coś się zmieni. Ale nawet mnie nie wpuściła. Stałam w korytarzu, jak gość nieproszony. Z czasem przestałam się starać. Udawałam, że mi nie zależy. Ale w środku byłam zwyczajnie zraniona. Nie rozumiałam, jak można tak bardzo nie chcieć znać osoby, którą kocha twój syn.

Ostatnia rozmowa z mężem

Mój mąż miał cichy charakter. Rzadko się kłócił, nie lubił konfrontacji. Przez większość naszego małżeństwa był między młotem a kowadłem – próbował łączyć dwa światy, które się wzajemnie odpychały. Nigdy nie powiedział mamie, że jej zachowanie mnie rani. Nigdy nie stanął wyraźnie po mojej stronie. Ale w tamtym ostatnim miesiącu jego życia zaczął mówić więcej.

– Wiem, że nie była dla ciebie dobra – powiedział pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy na balkonie z kubkami herbaty. – Wiem, że cię ignorowała. I nie potrafię tego wytłumaczyć.

Spojrzałam na niego uważnie. Był zmęczony, przygaszony. To już wtedy jego ciało dawało pierwsze znaki, że coś jest nie tak. Myśleliśmy, że to tylko przemęczenie. Praca, stres, sezon grypowy.

A próbowałeś kiedyś ją zapytać? – zapytałam cicho.

Pokręcił głową.

– Nie. Wiem, że nie byłoby sensu. Mama... ona nie mówi o uczuciach. Nigdy nie mówiła. Nawet kiedy tata odszedł, po prostu siedziała w kuchni i lepiła pierogi. Bez słowa.

Zamilkliśmy. Po chwili dodał jeszcze:

– Ale jedno ci powiem... Ty byłaś dla mnie domem. Nie ona. Ty mnie kochałaś naprawdę. A ja to widziałem. Nawet jeśli nie zawsze miałem odwagę powiedzieć to głośno.

Nigdy nie zapomnę tego wieczoru. Kilka tygodni później zemdlał w łazience. Szpital, diagnoza, szok, Choroba zaatakowała nagle, bez ostrzeżenia. Zgasł w trzy miesiące. A jego matka przez cały ten czas ani razu nie zapytała, czy czegoś mi potrzeba.

Prawda ukryta w szufladzie

Po pogrzebie zostałam sama. Dom był cichy, zimny. Patrzyłam na jego koszule w szafie i nie miałam siły ich dotknąć. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego jego matka – wdowa, matka jedynaka – nawet teraz nie potrafiła ze mną porozmawiać. Nie zadzwoniła, nie przyszła. Tylko sąsiadka przyniosła od niej zupę w słoiku.

Kilka tygodni później pojechałam do jej mieszkania. Chciałam oddać jej zdjęcia syna z dzieciństwa, które znalazłam w starych pudłach. Nie otworzyła. Podjechałam jeszcze raz – była w ogrodzie, plewiła grządki. Zaskoczona moim widokiem. Wpuściła mnie tylko dlatego, że niosłam ramki.

Wchodząc, poczułam znajomy chłód. Wszystko na swoim miejscu, idealnie czysto. Zdjęcia postawiłam na komodzie. Chciałam już wychodzić, ale coś mnie zatrzymało. Zerknęłam w stronę komody – jedna z szuflad była uchylona. I wtedy ją zobaczyłam. Fotografię. Starą, lekko wyblakłą. On – młody, jeszcze przed studiami. I obok dziewczyna. Nie ja.

– Kim ona jest? – zapytałam bezwiednie.

Zamarła. Spojrzała na mnie z zaciśniętymi ustami.

– To była narzeczona mojego syna. Miała na imię Iga. Umarła. Zginęła w wypadku trzy miesiące przed tym, jak poznał ciebie.

Usiadłam, bo nogi się pode mną ugięły.

– I… dlatego mnie pani nie znosiła?

– Bo on ciebie kochał, a ja... nie potrafiłam mu tego wybaczyć – wyszeptała.

Wyszłam bez słowa. W końcu zrozumiałam. To nie ja zawiniłam. Po prostu żyłam w cieniu kogoś, kogo nigdy nie miałam poznać.

Natalia, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama