„Teściowa przepisała dom na kościół, a nam zostawiła album. Jak mamy powiedzieć dzieciom, że stracimy dach nad głową?”
„Włożyliśmy z Markiem wszystkie oszczędności w ten dom. Najpierw wymiana instalacji, potem kuchnia. Nowe okna, nowy dach. Kredyt na ocieplenie. Nie pytaliśmy o własność – Marek wierzył, że kiedyś będzie nasz. Ja też chciałam w to wierzyć. Może dlatego pozwalałam sobie myśleć, że ten dom jest trochę mój”.

- Redakcja
Nie wiem, jak to się stało, że minęło tyle lat. Przyszedł moment, w którym zdałam sobie sprawę, że połowa mojego dorosłego życia toczyła się w domu Teresy – mojej teściowej. Marek był jedynakiem. Gdy się pobraliśmy, nie było dyskusji – zamieszkamy u jego matki. Miała duży dom, w którym mieszkała sama po śmierci męża. A my – dzieciaki z niewielkimi zarobkami i kredytem studenckim – przyjęliśmy jej gościnność. Miało być na chwilę. Ta „chwila” trwała dwadzieścia lat.
– Wiesz, Zuza, mama nie jest zła – powtarzał Marek, kiedy trzeci raz w tygodniu zmywałam kuchenny blat, na którym jego matka znów zostawiła rozlane mleko i zaschniętą zupę. – Ona po prostu wszystko musi mieć po swojemu.
– Ja też, Marek. I też mam dwie ręce, a jakoś nie czuję potrzeby, żeby nimi wszystkich kontrolować – rzucałam sucho.
Nie była zła. Była po prostu... niewzruszalna. Przekonana o tym, że wie najlepiej. Nosiła się skromnie, chodziła spać o dwudziestej drugiej, codziennie modliła się o tej samej porze, a każdy większy wydatek kwitowała zdaniem: „Trzeba myśleć, zanim się pieniądze wyrzuca”.
Mimo wszystko – dawało się z nią żyć. Z czasem nawet zaczęłam doceniać, że była z nami. Pomagała przy dzieciach. Czasem ugotowała rosół. Nigdy nie krzyczała. Po prostu była. Jak stare drzewo w ogrodzie – niezmienne, trudne do przesadzenia.
Włożyliśmy z Markiem wszystkie oszczędności w ten dom. Najpierw wymiana instalacji, potem kuchnia. Nowe okna, nowy dach. Kredyt na ocieplenie. Nie pytaliśmy o własność – Marek wierzył, że kiedyś będzie nasz.
Ja... ja też chciałam w to wierzyć. Może dlatego pozwalałam sobie myśleć, że ten dom jest trochę mój. Że moje dzieci tu stawiały pierwsze kroki, że moje ciasto pachniało w tej kuchni każdej zimy. Że to „nasz” dom. Nawet jeśli to nie był dom „na papierze”.
Pożegnanie teściowej i odczytanie testamentu
Po pogrzebie nie mieliśmy siły rozmawiać. Wróciliśmy do domu Teresy – już nie do niej, ale do wspomnień, które pachniały jeszcze kadzidłem i smażoną cebulą z dnia wcześniejszego. W kuchni leżał obrus, który tak bardzo lubiła. Próbowałam go zdjąć, ale Marek poprosił, żeby został. Powiedział, że jeszcze chwilę. Usiadł w fotelu i wbił wzrok w ścianę, jakby oczekiwał, że coś się wydarzy.
Następnego dnia przyszło pismo z kancelarii. Marek otworzył kopertę i poczerwieniał. Zamilkł. Spojrzał na mnie tak, jakby już wiedział, co się stanie, ale nie miał odwagi tego powiedzieć. Ja wzięłam kartkę i przeczytałam. Wezwanie na odczyt testamentu.
W kancelarii panował chłód, który nie wynikał tylko z klimatyzacji. Notariusz, starszy mężczyzna o smutnych oczach, zaprosił nas do gabinetu. Poprosił o dowody osobiste, a potem bez zbędnych wstępów zaczął czytać.
„Ja, Teresa Kowalczyk, oświadczam, że cały majątek – w tym dom położony przy ulicy... – przekazuję na własność parafii świętego Stanisława Kostki z przeznaczeniem na dom rekolekcyjny”.
Spojrzałam na Marka. On nie zareagował. Nadal siedział w tej samej pozycji, tylko jego dłonie zacisnęły się na kolanach. Ja miałam ochotę krzyknąć, ale głos uwiązł mi w gardle.
– To jakiś błąd – powiedział cicho Marek.
– Testament jest ważny. Spisany notarialnie, z zachowaniem wszelkich wymogów – odpowiedział spokojnie notariusz. – Tego życzyła sobie zmarła.
– Ale... – zaczęłam, choć nie wiedziałam, co właściwie chcę powiedzieć. – Przecież my tu mieszkamy. Inwestowaliśmy. Remontowaliśmy. Spłacaliśmy kredyty.
– Rozumiem, proszę pani, ale to nie ma znaczenia prawnego.
Marek wstał. Wciąż spokojnie, choć jego twarz mówiła co innego.
– Dziękujemy – powiedział i odwrócił się do wyjścia.
Dogoniłam go dopiero na schodach.
– Marek! – złapałam go za ramię. – Nie możemy się tak po prostu zgodzić! Przecież to dom naszej rodziny!
Zatrzymał się. Dopiero wtedy zauważyłam, że jego oczy były mokre.
– Myślałem, że zostawi go nam. Naprawdę wierzyłem, że... – nie dokończył.
– Bo zawsze wierzyłeś, że ona myśli jak my. A ja wiedziałam, że nie. Ona wszystko miała pod kontrolą. Nawet po śmierci.
Stał przez chwilę bez ruchu.
– Mogłem ją zapytać. Mogłem coś z tym zrobić. A teraz...
– A teraz możemy tylko się zbuntować – powiedziałam. – Bo jeśli nie teraz, to kiedy?
Album rodzinny
Nie minął tydzień, kiedy proboszcz, ksiądz Andrzej, zaprosił nas na spotkanie. Weszliśmy do plebanii trochę z duszą na ramieniu, bo nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Ksiądz przywitał nas spokojnie, jakbyśmy przyszli zapisać się na pielgrzymkę, nie rozmawiać o tym, co miało być naszym domem.
– Proszę, usiądźcie – powiedział. – Zostawiła coś dla was.
Na stole leżał album fotograficzny. Gruby, oprawiony w ciemnozielony materiał, z wygrawerowanym napisem „Rodzina”.
Ksiądz otworzył go bez słowa. Pierwsze zdjęcie: nasza kuchnia, tuż po remoncie. Marek malujący ścianę. Ja, w fartuchu, trzymająca miskę z ciastem. Obok stały nasze dzieci – jeszcze małe, rozczochrane, z uśmiechami sięgającymi uszu. Podpis: „Lato 2009”.
Kolejne: Boże Narodzenie, choinka sięgająca sufitu, Marek z synem przy stole. Teresa w tle, prawie niewidoczna, ale obecna. „Grudzień 2011”.
Album był pełen tych chwil. Święta, urodziny, pierwsze dni szkoły, nawet zwykłe popołudnia w ogrodzie. Każde zdjęcie starannie opisane, datowane. Jakby chciała zachować to wszystko, zamrozić wspomnienia.
Przewracałam kartki i z każdą kolejną czułam, jakby ktoś wyjmował mi serce. To był nasz dom. Nasze życie. A ona, w ciszy i porządku, zamknęła je w albumie, oddzielając nas od tego, co miało należeć do przyszłości.
– To wszystko zostaje – powiedział ksiądz, zamykając album. – Dom będzie służył jako miejsce rekolekcji. Tego życzyła sobie zmarła.
– A my? – zapytałam. – Co z nami? Gdzie mamy żyć? Gdzie nasze dzieci mają pamiętać dzieciństwo?
– Zawsze możecie porozmawiać z prawnikiem – odpowiedział, jakby to była sprawa wyłącznie techniczna. – Ale testament jest jasny.
Marek nic nie powiedział. Zabrał album i wyszliśmy.
Dopiero na zewnątrz odważyłam się odezwać.
– Myślisz, że zrobiła to z premedytacją?
– Nie wiem – odpowiedział. – Ale to boli. Jakby powiedziała, że byliśmy tylko tymczasowi.
– Marek... ja nie potrafię tego zostawić. Nie potrafię udawać, że wszystko gra. Bo nie gra.
Patrzył przed siebie. Bez słowa. Jakby szukał odpowiedzi, której nikt z nas nie chciał usłyszeć.
Co z naszym życiem? Przecież to był nasz dom!
Poszliśmy do niego razem. Marek włożył koszulę, choć nie miał na to ochoty. Ja związałam włosy, żeby nie wyglądać na roztrzęsioną, choć w środku wszystko mnie bolało. Nie umawialiśmy się wcześniej – po prostu zapukaliśmy.
Proboszcz przyjął nas z uprzejmością, której nie chciałam od niego. Chciałam, żeby był chłodny, nieprzyjazny, może wtedy byłoby łatwiej go znienawidzić. Ale on po prostu wskazał nam miejsca przy stole i zapytał, w czym może pomóc.
– Chcielibyśmy porozmawiać o domu – zaczął Marek. – O tym, co dalej. O ewentualnej możliwości pozostania.
– Proszę pana – przerwał ksiądz spokojnie. – Testament jest jednoznaczny. Dom ma służyć parafii. Został już zgłoszony do kurii jako przyszły dom rekolekcyjny. Procedura jest w toku.
– Ale my tu mieszkamy od dwóch dekad – Marek mówił rzeczowo, niemal błagalnie. – Nasze dzieci się tu wychowały. To nie jest dla nas po prostu budynek.
– Rozumiem państwa emocje – odpowiedział duchowny. – Ale decyzja została podjęta przez waszą mamę. Tego życzyła sobie zmarła.
Nie wytrzymałam.
– A co z naszym życzeniem? Co z naszym życiem? – przerwałam. – Przecież to był nasz dom. Nie tylko jej. My go tworzyliśmy. Remontowaliśmy. Spłacaliśmy kredyty. Byliśmy tu każdego dnia.
Proboszcz spojrzał na mnie z czymś, co miało być współczuciem, ale wydawało się chłodne i wyuczone.
– Zdaję sobie sprawę z trudności. Ale nie jestem osobą, która może zmienić wolę zmarłej.
– Boże – powiedziałam, odwracając wzrok. – To nie był tylko jej dom. Ona żyła obok nas, nie z nami. Ale to my go zamieniliśmy w dom. To my sadziliśmy drzewa, gotowaliśmy obiady, dzieci płakały w nocy, chorowały, śmiały się... To wszystko było tutaj. I co teraz? Po prostu mamy się wynieść?
– Tego życzyła sobie zmarła – powtórzył po raz kolejny.
Poczułam, że oczy mi wilgotnieją. Próbowałam powstrzymać łzy, ale nie umiałam.
– Niech ksiądz nie mówi tak więcej – szepnęłam. – Bo to boli. Bardziej, niż jestem w stanie znieść.
Proboszcz wstał i podziękował nam za rozmowę. Wyszliśmy w milczeniu.
Na schodach Marek ścisnął mi dłoń.
– Nie wiem, co teraz – powiedział. – Ale wiem jedno. Nie jesteśmy już u siebie.
Kochałam ten dom. I nikt mi tego nie odbierze
W nocy nie mogłam spać. Leżałam i wpatrywałam się w sufit, który razem z Markiem malowaliśmy kilka lat temu. Każdy jego centymetr miał dla mnie znaczenie. Wstałam, narzuciłam sweter i wyszłam do ogrodu.
Usiadłam na ławce pod tują, którą sadziliśmy z dziećmi. Pamiętam, jak Gabryś ubrudził się cały w błocie i jak Teresa przyniosła wtedy ręcznik, nie mówiąc ani słowa. Przyszła, podała i odeszła. Tak wyglądała nasza relacja. Czasem blisko, ale nigdy naprawdę razem.
Zamknęłam oczy. Słyszałam śmiech dzieci, odgłos grilla, rozmowy sąsiadów przez siatkę. Te dźwięki należały do tamtego życia. Teraz wszystko wydawało się puste.
Zaczęłam się zastanawiać, czy byłam naiwna. Może od początku nie miałam prawa się tu czuć jak u siebie. Może byłam tylko gościem. Tymczasową pomocą domową z pełnym etatem i rachunkami.
Ale kochałam ten dom. I nikt mi tego nie odbierze – choć właśnie to się działo.
Zuzanna, 39 lat
Czytaj także:
- „Teściowa dała mi cenną poradę finansową. Teraz już się nie martwię, czy na pewno wystarczy mi do pierwszego”
- „Teściowa namówiła nas na kupno działki w okazyjnej cenie. Nie podejrzewałam nawet, co kryje się za tą propozycją”
- „Teściowe dali nam działkę pod budowę domu. Gdy był gotowy, oszukali nas bez mrugnięcia okiem”

