„Teściowa potrafiła przypalić makowiec i doskonale wiedziała, jak mi dopiec. Miałam dość tej świątecznej szopki”
„Teściowa znów mnie krytykowała, a ja patrzyłam na Adama, który przytakiwał swojej matce i śmiał się z jej złośliwości, jakby to były najlepsze żarty. W tej chwili już wiedziałam – więcej się tu nie pojawię. Nieważne, co będzie mówił, mam tego serdecznie dość”.

- Redakcja
Kiedyś myślałam, że święta to czas pojednania, rodzinnego ciepła i wybaczenia. Dziś wystarczy, że spojrzę na kalendarz i na samą myśl o Wigilii u mojej teściowej robi mi się słabo. Mąż od lat próbuje mnie przekonać, że to tylko jeden wieczór, że damy radę, że dla dzieci warto. Ale ja już wiem, że kolejna porcja barszczu z uszkami nie zrekompensuje mi słów, które usłyszę od tej kobiety. I nie, nie chodzi o różnice pokoleniowe. Chodzi o jadowity, lodowaty ton.
Więcej tu nie wrócę
– Zdejmij wreszcie ten płaszcz, bo barszcz wystygnie – syknęła teściowa, zerkając na mnie spod sztucznych rzęs, jakby zaraz miała mnie ocenić w skali od jeden do dziesięciu za ogólne zachowanie.
Nie zdążyłam jeszcze wejść dobrze do mieszkania, a już czułam ten znajomy chłód. I nie mam na myśli temperatury.
– Dobry wieczór – powiedziałam chłodno, bo za każdym razem, kiedy próbowałam być miła, dostawałam w twarz ironią.
Adam, mój mąż, jak zwykle udawał, że nie widzi. Ucałował matkę w policzek i zdjął dzieciom kurtki, a ja nadal stałam jak słup soli w przedpokoju, czując, jak we mnie wszystko wrze.
– Mam nadzieję, że przynajmniej pierogi przyniosłaś swoje, a nie z kupnego ciasta – dodała teściowa z triumfem, jakby właśnie wygrała rundę. – U nas w domu nigdy się tak nie robiło.
Utkwiłam wzrok w podłodze, choć miałam ochotę coś odszczeknąć. Gdyby nie dzieci, może i bym to zrobiła. Albo i nie – znów byłam gościem w cudzym domu, na cudzej Wigilii, przy cudzym stole, gdzie każdy kęs smakował jak wyrzut sumienia.
Siedliśmy do kolacji w ciszy, którą tylko dzieci próbowały ratować entuzjazmem. A ja patrzyłam na Adama, który przytakiwał swojej matce i śmiał się z jej złośliwości, jakby to były żarty. W tej chwili już wiedziałam – więcej się tu nie pojawię. Nieważne, co będzie mówił.
Wigilia, która miała być wspólna, znów stała się występem jednej aktorki. Ja byłam tylko tłem. I miałam tego serdecznie dosyć.
Teściowa mnie upokarzała
Z kuchni dobiegał zapach przypalonego makowca. Teściowa wpadła do jadalni, cała rozgorączkowana, z ręcznikiem kuchennym w dłoni, jakby właśnie uratowała dom przed pożarem.
– Makowiec może nie wyszedł idealnie, ale przynajmniej jest domowy – rzuciła teatralnie, po czym odwróciła się w moją stronę. – Ty pewnie znowu coś z cukierni wzięłaś?
Zacisnęłam zęby.
– Nie, w tym roku piekłam sama. Sernik i kruche z powidłami – powiedziałam cicho, próbując nie dać się sprowokować.
– Doprawdy? – uniosła brwi. – A jak tam Adam? Bo w zeszłym roku coś marudził na żołądek…
Adam spuścił wzrok. Nawet nie zaprotestował. Siedział, dłubał w karpiu, jakby nic nie słyszał.
Wzięłam łyżkę kompotu z suszu, chociaż nie cierpiałam tego smaku. Wszystko, byle zająć czymś ręce i nie wybuchnąć. Dzieci chichotały przy stole, bawiąc się resztkami pierogów.
– A jak tam wasze mieszkanie? – zapytała teściowa z fałszywym zainteresowaniem. – Nadal te same firany? Widziałam ostatnio promocję, można by coś odmienić, żeby się nie przywiązywać do bylejakości.
Zrobiło mi się słabo. Firany? Naprawdę? Czy ta kobieta nie potrafiła choć przez chwilę powstrzymać się od wbicia szpilek?
– Mamo, daj spokój – powiedział w końcu Adam, ale jego głos był niepewny, jakby rzucił to tylko z obowiązku.
Wtedy spojrzałam na niego z żalem. Nie bronił mnie. Nigdy tak naprawdę nie bronił. Wstałam od stołu, mówiąc, że muszę do łazienki, choć wcale nie musiałam. Musiałam tylko odetchnąć. Choć na chwilę.
Mąż mnie nie bronił
Zamknęłam się w łazience, usiadłam na brzegu wanny i wpatrywałam się w kafelki. Za drzwiami słychać było śmiech, potem głos Adama, znów opowiadał anegdotki z pracy. Jak gdyby nigdy nic. Jakby moja ucieczka od stołu nie była sygnałem, że dzieje się coś złego.
Po dziesięciu minutach zapukał.
– Wszystko okej?
– Tak – odparłam krótko. – Zaraz wyjdę.
– To się nie ociągaj, mama zaraz podaje deser – powiedział i... odszedł. Tyle. Nawet nie zapytał, co się stało. Nawet nie zaproponował, że zostanie ze mną. Jego mama podawała makowiec, więc jego miejsce było tam, przy niej.
Wróciłam do stołu. Dzieci już miały pełne buzie ciasta, a teściowa z dumą serwowała kolejne kawałki.
– Smakuje? – zapytała słodkim głosem, choć jej spojrzenie mówiło: „Zobacz, jak się robi prawdziwe wypieki”.
– Pyszny – mruknęłam, chociaż w gardle miałam sucho od tłumionej złości.
Adam nie odzywał się już wcale. Siedział cicho, jakby jego obecność ograniczała się do żucia i potakiwania. Wtedy właśnie dotarło do mnie coś, czego długo nie chciałam przyjąć do wiadomości – on nigdy nie stanie po mojej stronie. Zawsze będzie wygodniej mu siedzieć cicho.
I nie ma bardziej samotnego uczucia niż mieć obok siebie kogoś, kto nie potrafi cię obronić.
Miałam dość tej szopki
Gdy nadszedł moment dzielenia się opłatkiem, poczułam, jak w gardle rośnie mi gula. W dzieciństwie uwielbiałam tę chwilę – było w niej coś prawdziwego, jakaś nadzieja, czułość, łzy wzruszenia. A teraz? Teraz to była tylko ceremonia – pusta, sztywna i wystudiowana.
Teściowa podeszła do mnie jako ostatnia.
– Życzę ci... żebyś w końcu nauczyła się gotować rosół jak człowiek – wyszeptała mi do ucha z udawanym uśmiechem. – No i więcej pokory, bo z takim podejściem do rodziny to daleko nie zajedziesz.
Zamrugałam. Ktoś mógłby pomyśleć, że się zaśmiała, że to żart. Ale jej oczy błyszczały chłodem. Oddałam jej kawałek opłatka bez słowa. Już nawet nie miałam siły się uśmiechać.
Potem dzieci pobiegły pod choinkę, rozdzierały papier z prezentów, a my – dorośli – udawaliśmy, że jest normalnie. Adam nie odezwał się do mnie ani słowem. Siedział i popijał kompot, śmiejąc się z anegdot swojego brata, jakby nic się nie działo.
Wstałam. Podeszłam do wieszaka, włożyłam płaszcz.
– Dokąd idziesz? – zapytał Adam z niedowierzaniem.
– Do domu. Wystarczy tej szopki – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.
– Przecież dzieci…
– Nie zabieram ich. Nie chcę im psuć świąt. Niech siedzą tu, skoro tu im lepiej.
Teściowa przy stole patrzyła na mnie, jakby w końcu dostała to, na co czekała – triumf. Ale w mojej decyzji nie było histerii. Była tylko cisza. Cisza, którą miałam ochotę rozciągnąć na całą resztę wieczoru. I po raz pierwszy od lat poczułam ulgę.
Ja już wybrałam
Śnieg zacinał w twarz, kiedy szłam przez osiedle. Miałam na sobie zbyt cienki płaszcz i buty, które przemakały, ale pierwszy raz od lat czułam, że oddycham. W kieszeni dzwonił telefon – Adam. Nie odebrałam. Wiedziałam, po co dzwoni. Pewnie miał problem z wyjaśnieniem dzieciom, dlaczego mama wyszła. A może teściowa go zmusiła, by zadzwonił. Nie interesowało mnie to.
W domu było zimno i cicho. Zdjęłam płaszcz, wstawiłam wodę na herbatę. Usiadłam na kanapie, owinęłam się kocem. Sama, w Wigilię. I choć z zewnątrz wyglądało to żałośnie, ja wiedziałam, że to był mój wybór. Świadomy. Wreszcie przestałam udawać.
Godzinę później przyszedł Adam, bez dzieci.
– Śpią. Mama mówi, że mogą zostać na noc – rzucił, nie patrząc mi w oczy. – Co ty w ogóle chcesz udowodnić?
– Udowodnić? – powtórzyłam. – Przez pięć lat pozwalałam się jej traktować jak powietrze. A ty nic, nigdy. Nawet dzisiaj, kiedy mogłeś powiedzieć: „Mamo, przestań”, wolałeś siedzieć cicho.
– Przecież to Wigilia...
– Właśnie. I dlatego już nigdy więcej jej tam nie spędzę. Masz wybór, Adam. Ale ja już wybrałam.
Nie odpowiedział. Zostawił mi w korytarzu torbę z rzeczami dzieci. Wyszedł bez słowa. Tej nocy spałam spokojnie, choć serce tłukło się ze złości i smutku. Ale wiedziałam, że ta Wigilia była ostatnią pod jej dachem. I pierwszą, która naprawdę należała do mnie.
Moje święta, moje zasady
Rok później nie było już choinki u teściowej. A przynajmniej nie dla nas. Gdy Adam zapytał, czy może zabrać dzieci na Wigilię do matki, powiedziałam: tak, ale niech ich nie zostawia samych w tamtym klimacie. Bo to nie są święta – to pokaz siły. I niech pamięta, że jeśli ona powie coś w ich stronę, czego nie powinny słyszeć, to będzie ostatni raz.
Sam nie wiedział, co robić. Lawirował jak zawsze. Ostatecznie dzieci zostały ze mną. Ubraliśmy razem choinkę, piekliśmy pierniki. Mały Antoś ubrudził cały blat lukrem, a Jagoda robiła aniołki z waty. Było głośno, chaotycznie i szczerze. Bez planu, bez udawania. O dziewiętnastej zadzwonił dzwonek. Adam.
– Przyszedłem, jeśli jeszcze mogę.
Wpuściłam go bez słowa. Dzieci się ucieszyły. Usiedliśmy razem przy stole – ja, on i nasza dwójka. Bez złośliwości, bez aluzji, bez jej zimnych spojrzeń.
– Wiesz, mama pytała, czemu nie przyjechaliśmy – zaczął ostrożnie.
– A ty co odpowiedziałeś?
– Że święta są tam, gdzie jest dom. I że dom jest tutaj.
Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. Uśmiechnęłam się tylko lekko, bo wiedziałam, że ten wieczór może nie będzie idealny, ale będzie nasz. Bez krytyki, bez upokorzeń.
Od tamtej Wigilii co roku robimy święta sami. I tylko dzieci od czasu do czasu pytają, czemu babcia nas nie odwiedza.
– Bo nie każdy umie świętować tak jak my – odpowiadam z uśmiechem.
Zuzanna, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy rodzina zaprosiła mnie na Wigilię, wyczułem, że coś tu śmierdzi. Spadek po babci sprawił, że jestem łakomym kąskiem”
- „Moja nowa synowa wywróciła naszą Wigilię do góry nogami. Zrobiła coś, co nie mieściło nam się w głowie od 30 lat”
- „Mąż w Wigilię miał jechać do ojca, ale tam nie dotarł. Prezenty wolał otwierać z koleżanką niż z własnymi dziećmi”

