„Teściowa pokłóciła się z moją mamą o przepis na ogórki. Przy koprze i chrzanie wyciągały rodzinne brudy”
„– No i ten chrzan... Zawsze świeży, nigdy ze słoika. Jak się daje z marketu, to nie ma się co dziwić, że ogórki potem są miękkie jak wata. – My nie używamy chrzanu ze słoika – mama już nie wytrzymała. – Wszystko jest świeże. Nie każda musi mieć działkę, żeby umieć kisić porządnie”.

- Redakcja
Nie sądziłam, że sprawa kiszonych ogórków może doprowadzić do takiej awantury. A jednak, kiedy moja mama i teściowa spotkały się u nas w kuchni, z pozoru niewinna rozmowa o proporcjach wody, octu i czosnku zamieniła się w wojnę podjazdową, w której żadna nie miała zamiaru odpuścić. Nie chodziło już o ogórki – pod tą przykrywką wylały się żale, pretensje i złość skrywana przez lata. Stałam między nimi z głową pełną pytań i przeczuciem, że to spotkanie zapisze się na długo w historii naszej rodziny. I wcale nie z powodu przetworów.
Pierwszy słoik niezgody
– Zobacz, Marysiu, ogórki trzeba najpierw porządnie wymoczyć. Wtedy będą twarde i chrupiące – tłumaczyła moja mama, pochylając się nad miską z wodą.
– A widzisz, Zosiu, ja nigdy nie moczę i zawsze są twarde. Sekret to liść dębu. Ale ty tam w bloku pewnie dębów nie masz – odparła teściowa z uśmiechem, który miał więcej jadu niż serdeczności.
Stałam przy blacie i obierałam czosnek, licząc go jak mantrę, by się nie wtrącać. Mama zerknęła na mnie znacząco, ale nie powiedziała nic. Teściowa za to kontynuowała:
– No i ten chrzan... Zawsze świeży, nigdy ze słoika. Jak się daje z marketu, to nie ma się co dziwić, że ogórki potem są miękkie jak wata.
– My nie używamy chrzanu ze słoika – mama już nie wytrzymała. – Wszystko jest świeże. Nie każda musi mieć działkę, żeby umieć kisić porządnie.
– Może i nie każda, ale nie każda też ma męża, który musi potem wszystko poprawiać, bo żona niby gotuje, a jednak zupę z proszku – prychnęła teściowa i rzuciła koperkiem o blat.
Mąż, biedny, schował się w łazience, udając, że ma coś do zrobienia przy kranie. Ja zamarłam. Mama odłożyła nóż i odsunęła miskę. Napięcie dało się kroić, a słoiki jeszcze nawet nie były napełnione.
– Może każda zrobi po swojemu – zaproponowałam ostrożnie.
Ale to był dopiero początek.
Chrzan, koperek i kąśliwe uwagi
– Po swojemu? – powtórzyła teściowa z uniesionymi brwiami. – A potem co, każda swoje ogórki weźmie do domu? Przecież miały być dla was!
– Tak, dla was – wtrąciła mama chłodno. – Ale nie wiedziałam, że przepis na ogórki ma być okazją do pokazywania rodzinnych kompleksów.
– Kompleksów?! – teściowa aż się zakrztusiła. – Chyba nie sądzisz, że zazdroszczę ci twoich słoików i tej twojej… jak to się mówi… skromności?
– Nie zazdrościsz, ale czujesz się lepsza, bo masz altankę z piwnicą – mama parsknęła. – I nie musisz kupować przypraw w Lidlu.
– Oho, zaczyna się – mruknęłam pod nosem, zerkając nerwowo na zegarek. Było za wcześnie na wino, za późno na ucieczkę.
– A ty, kochanieńka, czemu się nie wtrącisz? – teściowa zwróciła się do mnie, jakby właśnie odkryła, że w kuchni stoi ktoś trzeci. – To twoje ogórki. Chcesz je robić według przepisu z internetu, czy z rodzinnej tradycji?
– A czyja to tradycja? – zapytała mama sucho. – Bo moja babcia kisiła jeszcze inaczej. Ale nie sądzę, żebyś chciała słuchać, skoro dla ciebie wszystko, co nie twoje, to gorsze.
– O, Zosiu, ty zawsze taka obrażalska. Wystarczy jedno słowo i już foch. Jakbyś całą młodość spędziła z nosem w encyklopedii.
– Przynajmniej nie w cudzych sprawach.
– Mamo! – przerwałam, zanim zaczęły rzucać się ogórkami.
– Ty lepiej nic nie mów – powiedziały równocześnie.
A koper, biedny, leżał między nimi jak na polu bitwy.
Ciosy poniżej pasa
– Wiesz, Marysiu – zaczęła mama z tą swoją lodowatą uprzejmością, którą znałam aż za dobrze – moja córka to miała w dzieciństwie porządne jedzenie. Żadnych mrożonek, żadnych słoików z datą ważności do 2032.
– I żadnych ojców na horyzoncie, jak dobrze pamiętam – uśmiechnęła się słodko teściowa, choć jej oczy pełne były złośliwości. – Ale cóż, każda miała, co miała.
– A co to ma niby znaczyć?! – mama od razu odłożyła łyżkę. – Że jak nie miałam męża przez chwilę, to moja córka jest jakaś gorsza?
– Ja nic nie sugeruję, Zosiu.
– A ty, Marysiu, jak już o rodzinie mowa, może przypomnisz sobie, kto w twoim domu robił zakupy, jak twój Janek pił przez dwa lata wszystko, co miało etykietę?
– Mamo! – szepnęłam przez zaciśnięte zęby. – Może nie teraz...
– Nie, niech mówi – teściowa się wyprostowała. – Tak, Janek miał problem. Ale przynajmniej nie uciekł od odpowiedzialności, jak twój ojciec.
Zapadła cisza. Krople wody z ogórków spadały do zlewu jak odliczanie do eksplozji. Stałam jak wryta. Nigdy nie słyszałam, by te dwie kobiety tak sobie dogryzały. Zazwyczaj była to cicha wojna na spojrzenia i półsłówka. Ale teraz coś w nich pękło. Jakby obie postanowiły, że już nie będą udawać.
– I to wszystko przez ogórki? – zapytałam cicho.
– Nie, kochanie – westchnęła mama. – To nie ogórki. To wszystko, co się kisiło latami.
Było coraz gorzej
– No to co, robimy te ogórki czy nie? – zapytałam zdesperowana, próbując złapać jakiś kawałek normalności w tym ogórkowym Armagedonie.
– Rób, z kim chcesz – burknęła mama, sięgając po swoją torebkę. – Nie będę kisić w atmosferze rodem z rozprawy rozwodowej.
– Zosiu, nie przesadzaj. To przecież tylko ogórki – powiedziała teściowa, ale ton miała jakby właśnie nazwała ją sierotą bez wartości.
– Ty mnie nie pouczaj, Marysiu. Pamiętasz, co mówiłaś o moim bigosie na święta? Że za kwaśny? A potem sama zrobiłaś taki, że nawet pies nie ruszył!
– To dlatego twój pies był w Sylwestra u weterynarza? – mruknęła teściowa, a mnie opadły ręce.
Chciałam coś powiedzieć, naprawdę. Może nawet krzyknąć, żeby się opamiętały. Ale wtedy weszła do kuchni nasza czteroletnia córka, z lizakiem w ręku i zupełnie nieświadoma atmosfery gęstszej niż zalewa do ogórków.
– Babcie, dlaczego się kłócicie? – zapytała słodko, siadając przy stole. – Przecież ogórki są po to, żeby były kwaśne.
I wtedy... obie się roześmiały. Może bardziej nerwowo niż szczerze.
– Masz mądre dziecko – mruknęła mama.
– I uparte, po twoim synu – dodała teściowa.
Na moment zapanowała cisza. Myślałam, że to koniec wojny. Ale wystarczyła jedna łyżka gorczycy za dużo i wszystko ruszyło od nowa.
Między młotem a kowadłem
– Kochanie, a może byśmy jednak zrobili te ogórki jutro? – zapytał mój mąż ostrożnie, wychylając się zza drzwi, jakby zaglądał do jaskini lwa.
– Nie teraz – syknęła mama.
– Nie jutro – odbiła teściowa. – Dzisiaj albo nigdy.
Popatrzyłam na niego błagalnie. Ucieczka była jedyną opcją. On jednak zbyt dobrze znał obie kobiety. Wciągnął głęboko powietrze, wszedł do kuchni i spróbował zachować godność.
– Mamo, mamo Zosiu… – zaczął z łagodnym tonem, jakby miał do czynienia z dwoma dzikimi zwierzętami. – Przecież to tylko przetwory. Może zróbmy dwie wersje. Jedną według przepisu mamy, drugą według mamy Zosi. A potem sobie porównamy.
– Nie ma czego porównywać – powiedziały równocześnie.
– Moje ogórki zawsze są najlepsze – dodała moja mama z dumą.
– Twoje to mają więcej wody niż smaku – warknęła teściowa.
Mąż westchnął. Odwrócił się do mnie i wyszeptał:
– A może zamówimy pizzę?
I wtedy zrozumiałam, że on też jest ofiarą tej bitwy. Przez lata próbował balansować między dwoma kobietami, które udawały, że się lubią, podczas gdy w rzeczywistości trzymały w sobie cały arsenał pretensji. Wróciłam do stołu. Podsunęłam mamie słoik. Teściowej – chrzan.
– Jedziemy dalej. Zobaczymy, która partia będzie lepsza. A za rok… zrobimy degustację na święta. Kto przegra, zmywa podłogi.
Obie spojrzały na mnie jak na kosmitkę. Ale nikt się nie sprzeciwił.
Zapas ogórków na lata
Ogórki w końcu zostały zakręcone. Jedne z liściem dębu, inne z gorczycą, a wszystkie – z toną emocji. Słoiki trafiły do piwnicy, ale napięcie unosiło się w powietrzu jeszcze długo po tym, jak kuchnia została wyszorowana, a kuchenne ręczniki wyprane z czosnkowego aromatu. Nie było już więcej docinek, ale za to zapanowała niezręczna cisza. Mama pożegnała się sucho. Teściowa udawała, że wszystko gra, ale kątem oka widziałam, jak kręci głową i wzdycha ciężko, patrząc na wyniki „ogórkowej bitwy” stojące w rządku na blacie.
Po wszystkim usiedliśmy z mężem na kanapie, każde z kubkiem herbaty, każde zmęczone jak po remoncie generalnym.
– Myślisz, że się pogodzą? – zapytałam cicho.
– Nie wiem. Ale może choć ogórki im wyjdą dobre – odpowiedział z westchnieniem.
I wiecie co? Wyszły. I to jedne, i drugie. Tak dobre, że wszyscy goście na święta pytali, skąd mamy takie przepyszne. I dopiero wtedy, przy wigilijnym stole, te dwie kobiety znowu na siebie spojrzały. I choć nie padły przeprosiny, nie było też kolejnych ataków.
– Ogórek ogórkowi nierówny – rzuciła teściowa z przekąsem, sięgając po dokładkę.
– Ale każdy ma prawo do własnej beczki – odpowiedziała mama z uśmiechem.
Czy to było zawieszenie broni? Nie wiem. Ale przynajmniej nauczyłam się jednego: jeśli chcesz, by rodziny się zintegrowały, nie zaczynaj od przetworów.
Monika, 34 lata
Czytaj także:
- „Córka pojechała do Francji, by szlifować język francuski. Zamiast tego szkoliła się z języka miłości i wróciła w ciąży”
- „Matka mnie urodziła i zaraz potem zniknęła. Moją jedyną pamiątką po tej kobiecie jest pępek”
- „Marzyłam o zaręczynach pod żaglami. Gdy przyszło co do czego, okazało się, że już dawno płyniemy w różnych kierunkach”

