Reklama

Gdy Marek powiedział mi, że jego mama wprowadzi się do nas po śmierci taty, nie miałam serca zaprotestować. Teściowa była w rozsypce – cicha, zgaszona, zamknięta w sobie. Taka była przez pierwsze miesiące. Chodziła w czerni, z różańcem w ręku, przesiadywała godzinami w fotelu pod oknem, wpatrzona w dal, jakby liczyła, że mąż wróci z pracy i znowu usiądzie przy niej.

Współczułam jej

– Ona potrzebuje czasu – mówił Marek, gdy narzekałam, że nie zamyka okien i zapomina wyłączyć gaz.

Starałam się ją zrozumieć. W końcu żałoba każdego dopada inaczej. Ja zresztą sama miałam za sobą stratę – moja mama zmarła, gdy miałam siedemnaście lat. Wiedziałam, jak to boli. Ale też wiedziałam, że nie można się w tym bólu zakopać na zawsze.

Początki wspólnego życia pod jednym dachem były trudne, ale jakoś się układało. Ja nie komentowałam jej zwyczajów, ona nie wtrącała się w nasze życie z Markiem. Ale z czasem coś zaczęło się zmieniać. Najpierw nieśmiało – Teresa wspomniała, że zaprosi koleżankę na modlitwę. Pomyślałam: „dobrze, niech się spotka, niech rozmawia. Może to ją choć trochę wyciągnie z tej czarnej dziury”.

Ale potem te modlitwy zaczęły się rozrastać. Z dwóch kobiet zrobiło się pięć, potem siedem, potem całe popołudnia przy świecach, pieśniach i głośnych lamentach. Zajmowały salon, kuchnię, czasem nawet korytarz. Nie mogłam się dostać do własnej lodówki, bo to był „święty czas”.

To była jej odskocznia

Wiedziałam, że mój mąż też czuje się zagubiony. Rozumiał swoją matkę, ale i mnie. Próbował balansować. Ale to wszystko powoli się sypało.

– Wiem, że ci ciężko – powiedział któregoś dnia, patrząc mi w oczy. – I wiem, że ona przesadza. Ale boję się jej coś powiedzieć. Od śmierci ojca to jakby zupełnie inna osoba.

– Ja też się boję – przyznałam. – Że jak nic nie zrobimy, to rozpadniemy się wszyscy. Już nie czuję się tu jak u siebie…

Wtorki stały się dniem, kiedy kuchnia przestaje być moim miejscem. Teściowa już od rana krzątała się z wielką powagą, rozstawiała świece, przytargała nawet z pokoju stół na kółkach, na którym ustawiała obrazki, figurki i miseczkę z wodą święconą. Nie miałam odwagi wejść tam nawet po szklankę wody. A kiedy około piętnastej wróciłam z pracy i zajrzałam nieśmiało, by odgrzać sobie obiad, spojrzała na mnie, jakby właśnie weszła do niej złodziejka.

– Kamila, kochanie, dziś jest dzień modlitwy. Może zaczekasz chwilkę?

– Ale ja tylko chciałam sobie coś podgrzać. Nie będę przeszkadzać – odpowiedziałam najłagodniej jak potrafiłam.

Nie protestowałam

– Nie, nie, to nie tak – powiedziała, kładąc dłoń na sercu. – Tu teraz dzieją się rzeczy duchowe. Kuchnia to dziś przestrzeń modlitewna.

– Przestrzeń modlitewna? – powtórzyłam cicho, jakby do siebie.

– Wiem, że to może dla ciebie niezrozumiałe – kontynuowała, jakby rozmawiała z małym dzieckiem. – Ale my się tu łączymy z niebem. Nie wypada w tym czasie skupiać się na jedzeniu.

Wróciłam do przedpokoju i usiadłam na schodach. Minęło dziesięć minut, potem dwadzieścia, a ja wciąż czułam głód i rosnącą złość. W końcu zadzwoniłam do Marka.

– Coś się stało?

– Tak, chciałam zjeść obiad, ale twoja mama zrobiła z kuchni świątynię – powiedziałam bez złości, ale dosadnie. – Marek, czy naprawdę musimy to znosić co tydzień?

– Wiem, wiem. Spróbuję z nią pogadać.

– Naprawdę? Bo ja już nie wiem, czy to jest nasz dom, czy jej – dodałam.

W czwartek wróciłam z pracy wcześniej. Usiadłam w kuchni z zamiarem zrobienia sobie kawy, ale teściowa już tam była. Patrzyła przez okno, a na stole rozłożone były książeczki do nabożeństwa i świece. Wokół niej panowała cisza, ale nie taka spokojna – raczej czujna, nerwowa. Spojrzała na mnie, jakby nie wiedziała, co robię we własnym domu.

– Tylko na chwilkę – powiedziałam cicho. – Chciałam usiąść i napić się kawy.

Mieliśmy dosyć

Nie odpowiedziała, tylko wzruszyła ramionami. Usiadłam więc, włączyłam ekspres, ale po minucie zrezygnowałam. Nie dało się wytrzymać tej atmosfery. Wróciłam do pokoju i zamknęłam drzwi, ale po kwadransie poczułam, że nie wytrzymam.

– Marek? – usiadłam wieczorem na łóżku obok niego. – Ja tak dłużej nie wytrzymam.

Spojrzał na mnie poważnie.

– Widzę, że coś się w tobie zmieniło.

– Bo ja już się tu nie czuję jak gospodyni. To jest mój dom, ale czuję się, jakby wszystko, co robię, było nie na miejscu. Kuchnia, salon, łazienka, wszystko jest jej.

– Nie przesadzasz?

– Nie. Kiedy ostatni raz zaprosiłam kogoś do nas? Kiedy zrobiliśmy wspólną kolację?

Zamilkł. W jego oczach widziałam niepewność. W końcu wstał.

– Porozmawiam z nią jeszcze raz. Ale tym razem będę stanowczy.

Byłam na skraju

Wieczorem siedzieliśmy we trójkę przy stole. Teściowa była spięta, jakby czuła, że coś się wydarzy. Marek mówił powoli, ostrożnie, ale nie ustępował. Prosił, żeby ograniczyła spotkania do jednego w tygodniu i żeby nie robiła z całego domu kaplicy, bo my też tu mieszkamy.

Teściowa wstała od stołu. Łzy popłynęły jej po twarzy. Patrzyła tylko na syna.

– Czyli już nie jestem tu potrzebna? Zabieracie mi ostatnią radość? Nawet modlitwy wam przeszkadzają?

– Mamo, nie o to chodzi. Po prostu…

– Zniszczyliście mnie. Twój ojciec by mi nie zabronił. Ale ty… już nie jesteś moim synem.

To był koniec

Zaniemówiliśmy. Potem teściowa wyszła do swojego pokoju i trzasnęła drzwiami. Marek patrzył przed siebie. Nic nie mówił, ale jego dłonie drżały. A ja siedziałam w tej ciszy i czułam, jak grunt pod nogami znika. Już nie byłam tylko żoną, która nie dogaduje się z teściową. Stałam się tą, przez którą rozpadła się więź matki i syna.

Od tamtej rozmowy wszystko się zmieniło. Przestaliśmy z teściową rozmawiać. Przechodziła obok nas jak cień, nie odpowiadała na „dzień dobry”, nie patrzyła w oczy. Spotkania modlitewne nie tylko się nie zmniejszyły, stały się jeszcze głośniejsze. Śpiewy, zawodzenia – jakby chciała nam coś udowodnić. W końcu powiedziałam do Marka:

– Wyprowadźmy się. Nie chcę tak żyć.

Pokiwał głową, bez sprzeciwu. Wiedziałam, że i on już nie daje rady.

Kamila, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama