Reklama

Nie jestem jedyną kobietą na świecie, która nie przepada za swoją teściową, ale jestem jedną z tych, które postanowiły coś z tym zrobić. Przez lata zaciskałam zęby, słuchając jej złośliwości, krytyki i nieustannych uwag na temat mojego gotowania, wychowania dzieci i wyborów życiowych. Przy każdej świątecznej kolacji stawałam się celem jej zgryźliwych komentarzy, a mąż, jak zwykle, udawał, że nic nie słyszy. W tym roku jednak postanowiłam, że będzie inaczej. Mam plan. Subtelny, ale skuteczny. Odpłacę się jej w taki sposób, że długo tego nie zapomni. Wszystko wydarzy się w Wigilię.

Nie dało się jej dogodzić

Pierwszy raz zobaczyłam jej minę, gdy przyniosłam swój sernik na rodzinne spotkanie. Byłam jeszcze świeżo po ślubie, starałam się. Spędziłam pół dnia w kuchni, upiekłam według przepisu mojej mamy. Czekałam na choćby jedno dobre słowo, ale zamiast tego usłyszałam:

– No, można zjeść… chociaż trochę zbity, pewnie za długo trzymałaś w piekarniku – mruknęła, odkładając widelec.

Nikt inny się nie odezwał. Tylko kiwnęli głowami, jakby potwierdzając, że teściowa wie najlepiej. Wtedy to się zaczęło. Z każdym kolejnym obiadem, z każdą kawą, z każdą sałatką – zawsze coś było nie tak. A to makaron rozgotowany, a to mięso za suche, a to dzieci zbyt hałaśliwe.

– Może nie dawaj im tyle cukru, są strasznie rozbrykane – rzuciła kiedyś, patrząc znacząco na moją córkę, która właśnie śmiała się w głos.

Wtedy uśmiechnęłam się sztucznie i przełknęłam złość. Mąż siedział obok z telefonem. Niby obecny, a jakby go nie było. Z biegiem czasu przestałam się starać. Gotowałam, co chciałam, przynosiłam, co miałam. Wiedziałam, że i tak nic jej nie zadowoli. Zawsze znajdzie sposób, żeby wbić mi szpilkę. A ja? Udawałam, że nie boli. Przez dwanaście lat. Tylko że w tym roku już nie udaję.

Zemsta będzie słodka

Pamiętam dokładnie tamten obiad. Środek stycznia, śnieg po kolana, a ona przyjechała bez zapowiedzi. Wparowała z uśmiechem, ale ja wiedziałam, że coś knuje. Gotowałam wtedy rosół – nic wyszukanego, zwykła niedzielna klasyka. Wchodząc do kuchni, najpierw rozejrzała się jak kontroler sanepidu.

– A czemu tak chłodno? Dzieci przecież zmarzną. W ogóle to... nie czujesz, że coś tu się przypala?

Nie czekając na zaproszenie, zajrzała do garnka, zaciągnęła się parą i skrzywiła.

– Dużo tych przypraw dajesz, co? No nic, zjem, jak już ugotowałaś.

Usiadła przy stole, zsunęła sobie kapcie i czekała jak królowa. Kiedy postawiłam przed nią talerz, skosztowała i teatralnie się skrzywiła.

– Ojej, kochana... Zupa trochę za słona. A może to ja mam dzisiaj taki delikatny smak.

Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się, jak zwykle. I wtedy ona dobiła mnie jednym zdaniem, wypowiedzianym z fałszywą troską:

– Wiesz, nie każdy ma talent do gotowania. Ty masz inne zalety… chociaż w sumie nie wiem jeszcze jakie.

Zakrztusiłam się własną śliną. Byłam wściekła, ale nie dałam po sobie poznać. Dzieci siedziały przy stole, mąż wgapiał się w talerz. Znowu sam z siebie nie powiedział ani słowa. Tego dnia wieczorem leżałam w łóżku i układałam w głowie pierwszy szkic planu. Jeszcze nie wiedziałam, co dokładnie zrobię, ale wiedziałam jedno – zemsta będzie słodka.

Przestałam się starać

Z czasem przestałam z nią dyskutować. Przyjmowałam jej komentarze z kamienną twarzą, a w środku gotowało się we mnie jak w szybkowarze. Ona lubiła prowokować – nie bezpośrednio, tylko tak, żeby wszyscy słyszeli, ale nikt nie mógł jej niczego zarzucić. Mistrzyni pasywnej agresji.

– Oj, synku, ty to kiedyś jadałeś lepiej. Pamiętasz, jak mama ci gotowała? – powiedziała przy wszystkich, kiedy zrobiliśmy domowe pierogi. – Te twojej żony… takie trochę gumowate.

– Mamo, są w porządku – mruknął mój mąż, nie odrywając wzroku od talerza.

– No jak uważasz – uśmiechnęła się słodko, po czym spojrzała na mnie i mrugnęła. Tak, dokładnie – mrugnęła. Jakbyśmy miały wspólną grę, w której ona zawsze wygrywa.

Cisza między nami była gęsta. Nawet dzieci czuły napięcie, chociaż nie mówiły tego wprost. Syn kiedyś zapytał:

– Mamo, czemu babcia cię nie lubi?

Zamrugałam szybko, żeby nie pokazać łez.

– Babcia ma swój sposób okazywania miłości – odpowiedziałam, chociaż sama w to nie wierzyłam.

Wiedziałam, że nie zmienię jej ani nie przekonam, by mnie szanowała, dlatego przestałam się starać. Przestałam ją przekonywać, że jestem wystarczająco dobra dla jej syna, że jestem dobrą matką i panią domu. Zamiast tego – zaczęłam obserwować. Słuchać. I planować. Bo jak się nie da wygrać uczciwie, to może trzeba inaczej. A Święta to przecież idealny moment na drobną nauczkę, prawda?

Postanowiłam działać

Wszystko zaczęło się od jej obsesji na punkcie czystości i zdrowego odżywiania. Od lat nie jadła nic, co „podejrzane”. Na Wigilię piła głównie kompot z suszu – bez cukru, bez żadnych „ulepszaczy”. Mówiła, że to jedyna rzecz, której nie dała sobie zepsuć. Właśnie wtedy mnie olśniło.

Zaczęłam działać na kilka tygodni przed Świętami. Upewniłam się, że to ja odpowiadam w tym roku za przygotowanie kolacji. Teściowa odetchnęła z ulgą – nie ukrywała, że już jej się nie chce. Po raz pierwszy byłam odpowiedzialna za wszystko. I zrobiłam wszystko idealnie. Tak idealnie, że aż ją to zdezorientowało.

Dwanaście potraw, wszystkie w punkt. Barszcz klarowny, uszka cieniutkie, kapusta miękka, ale nie rozgotowana. Ryby doprawione tak, jak ona lubiła. A na koniec kompot z suszu. Tyle że nie taki „zwykły”.

Zrobiłam go dokładnie według jej zasad: bez cukru, bez miodu, bez żadnych słodzików. Za to z dodatkami, które od lat wszystkim wciskała jako „najzdrowsze na świecie”: garść aronii, sporo żurawiny, kilka plastrów świeżego imbiru i odrobinę goździków. Kompot wyszedł intensywny, ciemny, cierpki. Taki, od którego twarz sama się wykrzywia.

Wiedziałam, że jeśli powiem, co w nim jest, nie uwierzy. Więc nic nie mówiłam. Postawiłam dzbanek na stole, obok kubków, i czekałam.

Wigilia pełna smaku

Teściowa rozsiadła się w fotelu, popijała kompot i zaczęła swoją rutynową tyradę.

– Wiesz, jak ja organizowałam Wigilię, wszystko było inaczej. Dzieci siedziały grzecznie, nikt nie rozlewał barszczu, a choinka była prawdziwa, nie ten plastik…

Wzięła kolejny łyk. Już po pierwszym widziałam to drgnięcie w kąciku jej ust. Po drugim zrobiła tę minę, którą zazwyczaj robiłam ja, gdy słuchałam jej komentarzy.

– O, kompot wyszedł… mocny – powiedziała ostrożnie.

– Tak? – zapytałam spokojnie. – Robiłam dokładnie tak, jak zawsze mówisz. Bez cukru. Tylko susz i „same zdrowe rzeczy”.

Zamilkła. Spojrzała na kubek, potem na mnie. W jej oczach było coś pomiędzy irytacją a bezradnością. Bo co miała powiedzieć? Że kompot jest niesmaczny. Że za cierpki? Że imbir przeszkadza? Przecież przez lata powtarzała, że tak powinno być. Że „słodkie to dla leniwych”, a prawdziwy kompot ma „orzeźwiać” i „stawiać na nogi”. Nie mogła teraz przyznać się do błędu.

Przez kilka minut kręciła kubkiem w dłoniach, a wreszcie odezwała się ciszej niż kiedykolwiek:

– Może faktycznie trochę przesadzam z tym zdrowiem.

Nikt się nie odezwał. Mąż spojrzał na nią zaskoczony, dzieci też. A ja poczułam, jakby ktoś zdjął mi z pleców ogromny ciężar. Teściowa nie dorzuciła już ani jednej uwagi o pierogach. Ani o barszczu, ani o niczym. Jadła w ciszy, popijając ten swój „idealny” kompot małymi łyczkami, jakby nagle przestała mieć ochotę na ocenianie świata.

I to była moja zemsta. Tylko tyle. I aż tyle.

Teściowa spuściła z tonu

Następnego dnia zadzwoniła do mnie teściowa. Nie po to, żeby przeprosić – nie łudziłam się. Powiedziała tylko, że kompot był „interesujący”, ale że chyba w przyszłym roku lepiej dodać mniej tych swoich „super składników”.

– Może rzeczywiście człowiek nie musi wszystkiego robić według podręcznika – rzuciła, jakby mówiła do siebie.

Nie skomentowałam. Wystarczyło mi to jedno małe pęknięcie w jej pewności siebie. Nie chciałam jej upokorzyć ani ukarać. Chciałam, żeby choć raz poczuła na własnej skórze, jak to jest, kiedy własne słowa wracają do człowieka w bardzo konkretny sposób.

Od tamtej Wigilii teściowa już nie komentowała mojego jedzenia takim tonem. Czasem coś dorzuciła, ale bez jadu. Jakby pamiętała, że „idealne według niej” wcale nie musi być idealne dla wszystkich. A ja mogłam wreszcie usiąść przy stole bez tego napięcia w karku. I wypić kompot. Z cukrem, taki, jaki lubię.

Klaudia, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama