Reklama

– Przyjdziesz mi pomóc spakować walizkę? – usłyszałam głos teściowej przez telefon. – Bo wiesz, pierwszy raz jadę do tej całej Chorwacji i nie wiem, co tam w ogóle trzeba mieć.

Już wtedy poczułam niepokój. Znając teściową, spodziewałam się wszystkiego – od kaloszy po rondel. A że jechałam z mężem i teściową na dwa tygodnie, nie mogłam ryzykować, że wylądujemy w apartamencie pełnym dziwnych wynalazków z jej kuchni. Kiedy weszłam do jej mieszkania, walizka stała otwarta na środku pokoju, a obok niej piętrzyły się stosy rzeczy. Wśród nich: trzy swetry, czajnik, opakowanie waty, a nawet... wałek do ciasta.

– Serio? – zapytałam, wskazując na wałek.

– A co? A jak mi się zachce pierogów? – odparła z pełną powagą.

Westchnęłam i zaczęłam segregować jej skarby. I wtedy zobaczyłam to – cztery litrowe słoiki pełne kiszonych buraków, misternie owinięte ręcznikami. Pomyślałam, że to chyba szczyt absurdu. Jak się okazało, to był dopiero wstęp do tego, co miało się wydarzyć w Chorwacji.

Byłam zażenowana

Kłopoty zaczął się jeszcze zanim wyjechaliśmy spod domu. Teściowa patrzyła na męża jak generał na żołnierza przed wyruszeniem na front.

– Tylko ostrożnie z moją walizką – pouczyła go. – Tam są rzeczy, które się mogą potłuc.

– Domyślam się – mruknął, a ja kątem oka widziałam, jak próbuje zachować powagę.

– Milena, a ty patrz, żeby on nie rzucał moimi słoikami – dodała teściowa, jakby chodziło o relikwie.

– Spokojnie, przecież nie jedziemy wozem drabiniastym – odpowiedziałam, ale i tak czułam, że temat buraków będzie nam towarzyszył cały urlop.

Droga do Chorwacji była długa. Teściowa od początku siedziała z przodu, bo „jej się z tyłu kręci w głowie”. Co pół godziny przypominała, że trzeba by sprawdzić, czy walizka nadal stoi prosto w bagażniku, żeby „słoiki się nie obtłukły”.

– Może byśmy pogadali o czymś innym niż twoje buraki? – zaproponowałam w pewnym momencie.

– To nie są „moje buraki”. To są kiszone buraki z przepisu mojej mamy. W Chorwacji czegoś takiego nie znajdziesz – oburzyła się.

Mąż zerknął na mnie porozumiewawczo w lusterku. Na granicy, kiedy celnik zajrzał do bagażnika, od razu zainteresował się słoikami.

– Co to? – spytał po angielsku.

– Traditional polish… hmm… vegetables – wydukałam.

Celnik machnął ręką, ale ja miałam wrażenie, że to dopiero początek naszych przygód.

Mruknęłam tylko pod nosem

Dojechaliśmy do naszego apartamentu późnym popołudniem. Byłam zmęczona po całym dniu jazdy, ale teściowa od razu przeszła w tryb „kontroli terenu”.

– O, balkon od południa. Dobrze, buraki będą miały ciepło – oznajmiła, rozstawiając walizkę w kuchni.

– Przepraszam, co będą miały? – zapytałam z niedowierzaniem.

– No buraki. Muszą się „przegryźć” przed jedzeniem – powiedziała, jakby to było najoczywistsze na świecie.

– A nie lepiej włożyć je do lodówki? – próbowałam jeszcze negocjować.

– Do lodówki?! Chyba jesteś niepoważna! – oburzyła się tak, jakbym właśnie zaproponowała udział w przestępstwie.

Mąż, udając, że nic nie słyszy, poszedł rozpakować swoje rzeczy. Ja tymczasem patrzyłam, jak teściowa układa słoiki z burakami na parapecie.

– Tu będą miały słońce. I świeże powietrze – powiedziała z dumą. – Chorwackie powietrze może im tylko dobrze zrobić.

– Tak, a potem będziemy zapraszać sąsiadów na degustację fermentowanego aromatu – mruknęłam pod nosem.

Wieczorem, kiedy w końcu usiedliśmy na tarasie z lampką wina, teściowa nagle wstała.

Idę sprawdzić buraki – rzuciła na odchodne.

Wtedy jeszcze myślałam, że chodzi jej tylko o te nieszczęsne buraki. Nie wiedziałam, że prawdziwa katastrofa dopiero przed nami.

Udawałam, że jej nie znam

Następnego dnia postanowiliśmy pójść na plażę. Słońce, lazurowa woda, szum fal – idealny początek urlopu. Przynajmniej do momentu, kiedy teściowa wyciągnęła z torby... słoik buraków.

Co ty robisz?! – spytałam, patrząc, jak ustawia go obok ręcznika.

– No jak to co? Sałatkę na plażę. Zdrowo, witaminy, probiotyki – tłumaczyła z powagą, jakby wszyscy normalni ludzie tak robili.

– Ludzie jedzą tutaj arbuza albo owoce morza, a ty wyciągasz kiszonki? – mąż parsknął śmiechem.

– A co, zazdrościsz? – odparła. – I nie marudź, zjesz trochę, to cię słońce tak nie spali.

Plażowicze zaczęli zerkać w naszą stronę. Pewna starsza Niemka nawet zapytała, co to tak pachnie. Teściowa, dumna jak paw, dała jej na skosztowanie jednego buraka.

– Może schowaj ten słoik, bo zaraz mewy zaczną krążyć – mąż próbował delikatnie.

– A niech krążą, nauczą się dobrego jedzenia – odpowiedziała, nakładając sobie kolejną porcję.

Siedziałam obok, próbując udawać, że nie należę do tej ekipy. Jednak kiedy wiatr zawiał w stronę sąsiadów z koca obok, usłyszałam ich cichy komentarz:

Co tak cuchnie?

– Fermentowane coś... pewnie z Polski – odpowiedział sąsiad z ręcznika obok.

Teściowa uśmiechnęła się szeroko.

– Widzisz? Taka piękna reklama kraju.

Wtedy poczułam, że ta historia z burakami nie skończy się na jednym incydencie.

Byłam załamana

Czwartego dnia urlopu wróciliśmy z wycieczki do Splitu. Byłam zmęczona, marzyłam o prysznicu i chwili ciszy. Ale już na klatce schodowej poczułam znajomy, kwaśny zapach.

– O nie... – jęknęłam.

W kuchni zastałam teściową w rękawiczkach, z miną chirurga przy operacji. Na stole stały trzy otwarte słoiki buraków, a czerwony sok ściekał po blacie.

– Co tu się stało?! – zapytałam.

Eksperymentuję – odparła poważnie. – Chcę je trochę podlać tutejszą wodą. Może nabiorą śródziemnomorskiego charakteru.

– Śródziemnomorskiego... buraka? – powtórzyłam, czując, jak tracę nad sobą panowanie.

Nie przesadzaj – wtrącił mąż, stojąc w drzwiach. – To tylko buraki.

– Tylko? Ten zapach jest wszędzie! – wskazałam na otwarte okno, przez które przeciąg roznosił aromat po całym budynku.

Jakby na potwierdzenie moich słów, z dołu dobiegło nas donośne:

Co tak śmierdzi?! – krzyknął ktoś po chorwacku.

– Pewnie myślą, że gotujemy coś tradycyjnego – skwitowała teściowa z dumą. – Mogę im zanieść na spróbowanie.

– Nie będziesz chodziła po sąsiadach z kiszonką! – prawie krzyknęłam.

Ale ona już wkładała buraki do plastikowego pojemnika. W tym momencie wiedziałam, że jeśli jej nie powstrzymam, to jeszcze dziś staniemy się lokalną atrakcją turystyczną.

Śmiać mi się chciało

Tego wieczoru teściowa uparła się, że „zacieśni więzi z lokalną społecznością”. Byłam pewna, że ta misja dyplomatyczna zakończy się katastrofą.

Idę zanieść buraki gospodarzowi apartamentu – oznajmiła, trzymając pojemnik jak trofeum.

– Po co? A jeśli on ich nie je? – próbowałam jeszcze ratować sytuację.

Każdy je lubi, tylko nie każdy miał szczęście spróbować moich – odparła z pełnym przekonaniem.

Mąż, jak zwykle, wolał nie ingerować. Siedział na balkonie z piwem i tylko rzucił:

– Daj znać, jak wrócisz z wiadomościami z frontu.

Pięć minut później usłyszeliśmy pukanie do drzwi. W progu stał nasz gospodarz, trzymając pojemnik w ręku i uśmiechając się z zakłopotaniem.

– Thank you…– powiedział ostrożnie.

– To zdrowe! – wtrąciła teściowa. – Tell him, Milena, że to naturalne, żadnej chemii!

– Yes… very… natural – przetłumaczyłam, dusząc w sobie śmiech.

Gospodarz grzecznie oddał pojemnik i wyszedł, ale jego mina mówiła wszystko.

– Widzisz? Wrócił, bo nie chciał zjeść sam, tylko poczęstować całą rodzinę – stwierdziła z przekonaniem teściowa.

– Tak, na pewno… – mruknęłam, myśląc tylko o tym, żeby ten urlop wreszcie się skończył.

Nie wiedziałam jeszcze, że następnego dnia buraki znikną, a cała historia skończy się zupełnie inaczej, niż przewidywałam.

Mogłam liczyć na męża

Następnego ranka wstałam wcześniej niż zwykle. W kuchni panowała cisza, ale coś mnie tknęło. Zerknęłam na parapet – pusty. Żadnych słoików, żadnych pojemników.

Co się stało z burakami? – zapytałam szeptem, kiedy wyszedł z łazienki.

– Ciszej, bo usłyszy – odpowiedział, uśmiechając się chytrze. – Wyrzuciłem je w nocy.

– Co?! – prawie krzyknęłam, ale zaraz poczułam ulgę.

– Spokojnie. Zapakowałem do worka, wyniosłem za róg, do kontenera, bo żadna mewa nie przeżyje tego smaku – dodał z dumą.

Teściowa zeszła chwilę później na śniadanie. Rozglądała się po kuchni, marszcząc brwi.

Widziałaś moje buraki? – spytała powoli.

– Może… poszły popływać w Adriatyku? – odparłam z udawaną niewinnością.

– One same nigdzie nie chodzą – powiedziała podejrzliwie. – Ale trudno. Wrócimy do Polski, to zrobię nowe.

I wtedy zrozumiałam, że to nie koniec, tylko przerwa w tej kiszonej epopei. Następny wyjazd może oznaczać nowe słoiki – z burakami, ogórkami, a może i kapustą. Tylko jedno postanowiłam sobie na pewno: nigdy więcej nie pozwolę teściowej „spakować się samej”.

Milena, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama