„Teściowa od lat zachwycała wszystkich swoimi kiszonymi grzybami. W tym roku zaskoczyłam ją swoją wersją z topinamburem”
„Pamiętałam, jak kiedyś przyniosłam ciasto marchewkowe, a teściowa powiedziała, że «marchewka to do obiadu, a nie do ciasta». Albo jak raz zapytała Pawła, czy ja w ogóle gotuję, bo tak mizernie wygląda”.

- Listy do redakcji
Moja teściowa jest kobietą z zasadami, z których najważniejszą jest przepis na kiszone grzyby. Rodzina mojego męża mówi o jej grzybach z nabożną czcią. Tuż po ślubie starałam się wpasować w ramy tej rodziny.
Chciałam się wpasować
Od zawsze kocham gotować, ale bardziej z ciekawości niż z przywiązania do tradycji. Nasłuchawszy się opowieści o grzybach teściowej i spróbowawszy tych jej specjałów, postanowiłam zrobić własną wersję kiszonych grzybów – pieprzem syczuańskim i plasterkami topinamburu.
W tym roku nie można było mówić o jakimś wysypie grzybów, ale trochę ich z Pawłem, moim mężem, nazbieraliśmy podczas weekendowych wypraw do lasu. Po oczyszczeniu i wstępnym podgotowaniu poukładałam podgrzybki w słoju razem z topinamburem i przyprawami, i zalałam solanką. Teraz wystarczyło poczekać kilka tygodni na efekt.
Akurat nadarzała się okazja – imieniny teściowej. Wiedziałam, że wchodzę na jej terytorium, a mimo to spakowałam do torby duży słoik i ruszyłam z Pawłem do jego rodzinnego domu. Na miejscu był już brat Pawła z żoną, dwójka ich dzieci, siostra teściowej i jakiś kuzyn. Teściowa krzątała się jak generał przed bitwą.
Czułam się niepewnie
W trakcie jedzenia ktoś zapytał o kiszonki. Teściowa przyniosła swoje ogórki i buraki, a ja, trochę niepewnie, powiedziałam, że mam też swój słoik z grzybami. Brat Pawła sięgnął pierwszy.
– Karolina sama kisi, eksperymentuje trochę – powiedział Paweł.
– No proszę – mruknęła teściowa, siedząc nad talerzem. – Niektórzy robią to po swojemu, ale nie wszystko się nadaje do jedzenia.
Wszyscy zamilkli na chwilę. Paweł chrząknął, próbując rozładować sytuację.
– Mamo, ale one są świetne. Karolina się napracowała, mają ciekawy smak.
Uśmiechnęłam się krótko. Wiedziałam, że jeśli otworzę usta, powiem coś, czego będę żałować. Pamiętałam, jak kiedyś przyniosłam ciasto marchewkowe, a teściowa powiedziała, że „marchewka to do obiadu, a nie do ciasta”. Albo jak raz zapytała Pawła, czy ja w ogóle gotuję, bo tak mizernie wygląda. Tym razem moje grzyby smakowały, ale po tym obiedzie postanowiłam, że już nigdy nie przyniosę na rodzinne spotkanie niczego, co sama zrobiłam.
Zaskoczyła mnie
Tydzień później zadzwonił telefon. Teściowa. Spojrzałam na ekran i zawahałam się, czy odebrać. Może pomyliła numery?
– Słucham? – powiedziałam ostrożnie.
– Karolina? Słuchaj, idę w sobotę do lasu na grzyby. Chcesz iść ze mną?
Przez moment byłam przekonana, że źle ją zrozumiałam. Przez te wszystkie lata żadna z nas nie wychodziła z taką inicjatywą. Ona nie zapraszała, ja się nie narzucałam. Działało to w pewnej niewygodnej równowadze. A teraz… wspólne grzybobranie?
– Hmm… jasne. Chętnie – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić.
– O szóstej rano pod moim blokiem. Ubierz się porządnie, ma być chłodno – powiedziała i się rozłączyła.
Przez dłuższą chwilę po prostu siedziałam w ciszy. Nie wiedziałam, czy to zaproszenie to jakiś test, próba skontrolowania mnie na swoim grzybowym terenie, czy może… pierwszy krok w stronę czegoś innego.
Pojechałam z nią
W sobotę o świcie stałam na chodniku pod blokiem, z kapturem naciągniętym na głowę, termosem z herbatą w plecaku i wiklinowym koszem w ręce. Teściowa podjechała swoim oplem i bez słowa otworzyła drzwi pasażera. Wsiadłam. Uśmiechnęłam się uprzejmie, ale ona tylko skinęła głową.
Po drodze nie mówiłyśmy wcale. Zaparkowałyśmy przy drodze prowadzącej do lasu. Teściowa wysiadła i zarzuciła sobie torbę na ramię. Ruszyłyśmy ścieżką zasłaną liśćmi. Szło się lekko, choć powietrze było ostre, a trawa wilgotna od rosy. W końcu to ona się odezwała.
– Moja mama mówiła, że grzyby trzeba czuć. Każdy jest inny, jak ludzie – powiedziała, nachylając się nad mchem i ścinając podgrzybka.
Spojrzałam na nią zaskoczona. Nie wiedziałam, czy to próba rozpoczęcia rozmowy, czy raczej jakaś przemyślana refleksja, którą wypowiedziała bardziej do siebie niż do mnie.
– Ja tam lubię eksperymentować – odpowiedziałam. – Ale… rozumiem tradycję.
Przez chwilę znów milczałyśmy, obie pochylone nad ściółką, szukając grzybów między paprociami i liśćmi.
Próbowałyśmy rozmawiać
– Jak byłam mała, ojciec kazał mi siadać z nim na pniu i patrzeć, bo zanim znajdę grzyba, muszę nauczyć się patrzeć. Raz znalazłam siedem prawdziwków pod jednym drzewem. Byłam taka dumna – zaśmiała się.
– Ja pierwszy raz byłam w lesie dopiero jako nastolatka – przyznałam. – U nas w domu nie zbierało się grzybów. Mama się bała, że pomylimy się i będzie po nas.
Teściowa spojrzała na mnie z boku. Nie wiem, czy to była sympatia, czy po prostu zainteresowanie, ale wspólne milczenie przestało być ciężkie. Zatrzymywałyśmy się co chwilę, wskazywałyśmy sobie miejsca, czasem pomagałyśmy sobie torować drogę przez zarośla. Kiedy wreszcie przysiadłyśmy na pniu, żeby napić się herbaty, teściowa odezwała się znowu.
– Twoje były z rozmarynem, prawda?
– Tak. I topinamburem – odparłam.
Nie powiedziała nic więcej, ale tym razem nie było w tym oceny. Tylko stwierdzenie faktu. Tego dnia, zbierając prawdziwki i opieńki, zebrałam też coś jeszcze. Przekonanie, że nawet relacje z teściową można zacząć od nowa.
Zaczęłyśmy od nowa
Następnego dnia po naszym wspólnym grzybobraniu teściowa znów zadzwoniła.
– Przynieś swoje grzyby, te, które zebrałyśmy. Pokażę ci, jak się je kisi, jeśli chcesz.
Nie zabrzmiało to jak przysługa, bardziej jak propozycja zawarcia chwilowego rozejmu. Wzięłam więc słoiki, przyprawy, trochę topinamburu i poszłam. W kuchni teściowej wszystko już było przygotowane: miski, czosnek, koper, liście wiśni i chrzan.
Teściowa zaczęła czyścić grzyby. Pokazała mi, jak kroić kapelusze, w jakiej kolejności układać warstwy w słoiku. Słuchałam, choć znałam inne metody.
– To nie jest przepis – powiedziała w pewnym momencie. – To rytuał.
– A można coś dodać? – zapytałam, ostrożnie. – Trochę topinamburu?
Zamarła na moment, jakby ważyła coś w myślach. W końcu spojrzała na mnie i skinęła głową.
– Ale cienko i nie za dużo. Grzyby nie lubią konkurencji.
Uśmiechnęłam się pod nosem i zaczęłam kroić cienkie plasterki. Coś w tej kuchni i w naszych relacjach zaczęło się luzować.
Relacje rodzinne są jak kiszenie – trzeba cierpliwości, wyczucia i czasu. Czasem wychodzą za kwaśne, czasem trzeba zaczynać od nowa. Bywa, że coś się popsuje. Ale jeśli da się temu serce, wychodzi coś naprawdę dobrego.
Karolina, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wszystkie moje plany spaliły na panewce, gdy poznałem sekret ojca. Nie wierzyłem, że ukrywał coś takiego przez lata”
- „Wyszłam za bogacza, bo chciałam żyć w luksusie. Mąż traktował mnie jak samochód wzięty w leasing, a nie żonę”
- „Według rodziny przegrałam życie, bo nie mam męża i dzieci. Gdy oni przewijają pieluchy, ja podróżuję w spokoju”

