Reklama

Kiedy przeprowadziliśmy się do domu teściowej, myślałam, że to będzie tylko tymczasowe rozwiązanie. Mieliśmy zajmować piętro, a ona miała mieszkać na parterze — dwa oddzielne światy, jedno podwórko. Niby wszystko działało: osobne wejścia, własne kuchnie, cisza i spokój. A jednak z czasem zaczęło mnie uwierać coś zupełnie innego. Moja teściowa nie mówiła nam prawie nic. Nie pytała, nie opowiadała, nie dzieliła się. Zamykała się w swoim świecie, a my żyliśmy tuż obok, jakby nas nie było.

Życie na dwóch piętrach

– Tylko się nie mieszajcie w moje sprawy – powiedziała na wstępie, kiedy wnosiliśmy walizki na górę.

Nie wyglądała na złą. Raczej jak ktoś, kto przyzwyczaił się do samotności i nie bardzo wiedział, co zrobić z nowymi współlokatorami. Mieszkanie na górze było małe, ale wystarczające. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka. Remont zrobił mój mąż jeszcze przed przeprowadzką. Mama, czyli nasza gospodyni z dołu, też dołożyła się do materiałów, ale nie chciała, żebyśmy jej cokolwiek zwracali.

– I tak to wszystko po mnie zostanie – rzuciła, znikając za drzwiami swojej części domu.

Na początku wszystko wyglądało dobrze. Mieliśmy swoją przestrzeń, mogliśmy gotować, kiedy chcieliśmy, słuchać muzyki, zapraszać znajomych. Teściowa była cicha, prawie niewidzialna. Przechodziła jak cień przez podwórko, podlewała ogród, czasem zanosiła słoiki do piwnicy.

– Ona taka zawsze była – mówił mój mąż. – Wychowana w trudnych czasach. Żeby nie mówić za dużo, żeby nie ufać, żeby radzić sobie sama.

Ale mnie coś w tym wszystkim nie pasowało. Coś było nie tak. Zauważyłam to, kiedy raz weszłam do piwnicy po ogórki. Stały rzędem na półce, ale na samym dole, w najciemniejszym kącie, stały inne słoiki. Podpisane: „Grzyby 2020”, „Grzyby 2021”. Piękne, kolorowe, zalane idealnie klarowną zalewą. Później zapytałam o nie przy kolacji. Teściowa spojrzała na mnie twardo.

Nie twoja sprawa – odpowiedziała spokojnie.

Wtedy po raz pierwszy poczułam, że pod naszym dachem kryje się coś więcej niż tylko stare rodzinne przyzwyczajenia.

Milczenie w jej głosie

Od tamtej kolacji unikałam rozmów o grzybach. Teściowa wyraźnie nie chciała o nich mówić, więc uznałam, że lepiej nie drażnić lwa. Ale ziarno ciekawości już we mnie kiełkowało. Za każdym razem, kiedy schodziłam po ziemniaki czy buraki do piwnicy, nie mogłam się powstrzymać, żeby nie rzucić okiem na tamtą półkę. Grzyby wyglądały jak z katalogu — podgrzybki, prawdziwki, maślaki, wszystko pokrojone równo jak od linijki. Zalewa miała bursztynowy kolor, z pływającymi w środku ziarnkami gorczycy i plasterkiem czosnku.

– Może jednak zapytasz mamę, jak to robi? – zagadnęłam męża któregoś wieczoru, gdy kroił marchewkę.

– Nie ma szans. Kiedyś próbowałem. Powiedziała, że to „jej sprawa” i że jak kiedyś umrze, to słoiki przestaną się pojawiać.

– Ale czemu tak? – nie dawało mi spokoju. – Przecież można się dzielić. To tylko przepis.

– Mama nic nikomu nie mówi. Zawsze taka była. Jak się pytałem, jak robi pierogi, to odpowiedziała, że „z mąki i serca”. I się uśmiechnęła, jakby powiedziała coś głębokiego.

Nawet w tym była jakaś poezja, ale ja nie chciałam poezji. Chciałam wiedzieć, co jest w tych grzybach, że teściowa robi z tego taką tajemnicę. Pomyślałam, że może po prostu... podpatrzę. Zaczęłam obserwować. Kiedy wychodzi, kiedy wraca. Czy niesie coś ze sobą, czy idzie do lasu. Ale ona, jakby wyczuła moją ciekawość, zamykała się coraz bardziej. I wtedy wydarzyło się coś, co zburzyło rutynę.

Goście, grzyby i zgrzyty

To była sobota, początek września. Pogoda jeszcze letnia, ale w powietrzu czuć było już zapowiedź jesieni. Zaprosiliśmy znajomych na grilla – kilka par z dziećmi, trochę sałatek, mięso, ognisko. Teściowa wiedziała, że organizujemy spotkanie, ale jak zwykle nic nie powiedziała. Nie zapytała, czy w czymś pomóc, nie przyszła na podwórko, nie wychyliła się z domu. Aż do momentu, gdy pojawiła się z siatką słoików.

– Postawcie na stół – rzuciła krótko i zniknęła z powrotem za drzwiami.

W siatce było sześć dużych słoików z grzybami. Prawdziwki i podgrzybki, pokrojone w idealne plastry, ułożone ciasno jak w układance. Jeden z gości, Marek, spróbował pierwszy i aż przymknął oczy.

– Cholera, to są najlepsze marynowane grzyby, jakie jadłem w życiu. Co tu jest, oprócz octu? – zapytał, podjadając kolejny plasterek.

Wszyscy się rzucili. Zniknęły trzy słoiki w ciągu godziny. Ktoś zażartował, że jakby teściowa otworzyła swój biznes, to już by była ustawiona do końca życia. Śmiali się, ale ja widziałam więcej. Widziałam zazdrość w oczach innych kobiet, zachwyt mężczyzn, ciszę, która zapadła po trzecim kęsie. Tego wieczoru, kiedy ostatni gość wyszedł, a dzieci poszły spać, zeszłam do teściowej z pustymi słoikami.

– Mamo, one wszystkim smakowały. Może kiedyś... pokażesz mi, jak je robisz?

Spojrzała na mnie tak, jakby naprawdę przez chwilę się zastanawiała. Ale tylko pokręciła głową.

– Za wcześnie – szepnęła i zamknęła mi drzwi przed nosem.

Polowanie na przepis

Od tej soboty nie mogłam się już powstrzymać. Chodziłam po domu jak nakręcona, sprawdzałam, czy nie zostawiła gdzieś przypadkiem kartki z notatkami, zeszytu z przepisami, czegokolwiek. Oczywiście nic. Jej kuchnia była sterylnie czysta i uporządkowana, jakby mieszkał tam ktoś bez emocji, tylko z dyscypliną. Raz nawet, przy okazji kawy, zapytałam wprost:

– Mamo, czemu właściwie nikt nie zna tego przepisu? Przecież i tak nie zabierzesz go ze sobą do grobu.

– A właśnie, że zabiorę – odparła spokojnie, jakby mówiła o czymś równie zwyczajnym, co lista zakupów. – Nie wszystko trzeba zostawiać innym.

– Ale po co to? – nie dawałam za wygraną. – Przecież to nic wielkiego, marynowane grzyby...

– Dla ciebie może nic – przerwała mi cicho. – Ale nie dla mnie.

I znowu cisza. Taka, która nie daje spać. Zaczęłam kombinować. Może podsłucham? Może uda się podejrzeć, jak będzie robić kolejną partię? Ale teściowa zawsze była krok przede mną. Grzyby myła i kroiła w garażu, gdzie nie chodziłam. Słoiki pasteryzowała nocą. Zniknęła na cały dzień? Pewnie do lasu. Ale kiedy pytałam, co przyniosła, odpowiadała tylko: „Nic dla ciebie”.

Mój mąż wzruszał ramionami.

– Mama zawsze była dziwna. W sumie ciesz się, że ci słoik da. Mnie do tej pory częstuje tylko na Wigilię.

Zaczęłam podejrzewać, że te grzyby to nie tylko kwestia smaku. To był jej sposób na władzę. Niby nic nie mówiła, ale słoiki mówiły wszystko. Każdy, kto spróbował, był zachwycony. A ona milczała dalej, uśmiechając się jak sfinks.

Sekret, który zmienił wszystko

Prawda wyszła przez przypadek. A może... właśnie dlatego, że przestałam szukać. Był koniec października, deszczowy poniedziałek. Przyszłam wcześniej z pracy, dzieci zostały u koleżanki. W domu było cicho. Schodząc po ziemniaki do piwnicy, usłyszałam cichy brzęk szkła. Zdziwiłam się, bo teściowa rzadko tam wchodziła o tej porze. Zajrzałam ostrożnie. Stała tyłem, nad garnkiem, mieszała coś wielką łyżką, a na stole – otwarte słoiki, słoik po słoiku, każdy z inną etykietą: „Jadwiga 2017”, „Pola 2019”, „Zofia 2020”.

– Mamo? – wyszeptałam.

Odwróciła się powoli. Na jej twarzy nie było zaskoczenia. Jakby wiedziała, że prędzej czy później mnie tam zastanie.

– To są... przepisy? – spytałam, patrząc na otwarte słoiki.

Skinęła głową.

– Każdy z innego roku, od innej kobiety. Od przyjaciółek, które już nie żyją. Z każdej zostawiłam po jednym słoiku. Wiesz... one wszystkie robiły grzyby inaczej. A ja... mieszałam. Trochę od jednej, trochę od drugiej. I dodawałam coś od siebie. Ale to nie jest przepis. To wspomnienia. I dlatego nie mogę ci go dać.

Usiadłam obok niej. Przez długi moment żadna z nas się nie odezwała. Czułam, że zaraz pęknie mi serce.

Wspomnienia w słoiku

Od tamtego dnia już nigdy nie pytałam o przepis. Ale coś się zmieniło. Teściowa zapraszała mnie czasem do kuchni. Nie mówiła: „chodź, pokażę ci coś”. Raczej: „chcesz mi potrzymać łyżkę?”, „sprawdź, czy woda się gotuje”, „dodaj trochę tego, co masz pod ręką”.

Z czasem zaczęłam rozpoznawać smaki. Które grzyby trzeba najpierw obgotować, które tylko sparzyć. Kiedy zalewa ma właściwy kolor, a kiedy jeszcze za kwaśna. Ale najważniejsze działo się między słowami. Teściowa zaczęła mówić. Czasem rzucała zdanie znikąd: „Pola zawsze przesadzała z pieprzem, ale jej grzyby... mmm”, albo „Jadwiga dodawała miód, bo jej mąż nie znosił cukru”. Były to okruchy życia, rozproszone jak liście w lesie. Zbierając je, powoli rozumiałam, że te grzyby to więcej niż tylko przetwory. To były emocje. Pamięć. Przywiązanie.

Minęło kilka lat. Teściowa zmarła zimą, cicho, we śnie. Zostawiła po sobie piwnicę pełną słoików i ciszę, która tym razem była nie do zniesienia. Pierwszą jesienią po jej odejściu pojechałam do lasu. Sama. Z koszykiem, nożem i starym zeszytem, w którym zanotowałam wszystko, co pamiętałam.

Nie mam przepisu idealnego. Ale mam wspomnienia. I smak, który – choć nie zawsze wychodzi tak samo – zawsze pachnie domem, milczeniem i tym jednym, cichym pytaniem, które słyszę za każdym razem, gdy odkręcam słoik:

– Posiedzimy chwilę razem?

Elżbieta, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama