„Teściowa nie przyjechała na Wigilię, bo uznała, że nie będzie się kisić w M2. Nie żałuję, przynajmniej miałam spokój”
„Co roku słyszałam to samo, a kiedy przychodziło co do czego, siadałam przy tym samym stole, słuchałam tych samych aluzji, tych samych uwag, że zupa za ostra, dzieci za głośne, a prezenty to chyba z promocji”.

Do grudnia miałam jeszcze cień nadziei, że te święta będą inne. Może – po raz pierwszy od lat – nie spędzę Wigilii przy stole, gdzie bardziej niż zapach barszczu, unosi się napięcie i że nie będę siedzieć między jedzącą w milczeniu teściową a mężem, który zamiast wesprzeć żonę, ślepo wpatruje się w matkę, jakby próbował z jej spojrzenia wyczytać, czy przypadkiem się nie obraziła.
Była nieprzejednana
Od lat święta spędzamy u teściów, bo tak wypada, bo „u mamy zawsze wszystko jest tak, jak trzeba”, bo „dzieci muszą mieć tradycję” i „kto jak nie ona zrobi najlepszego karpia w galarecie”. A najgorsze jest to, że „jak mama się dowie, że nie przyjedziemy, to się załamie”.
Marek – mój mąż – nigdy nie miał odwagi się postawić. Teściowa trzyma go w emocjonalnym szachu od dzieciństwa, a ja… cóż, przez lata starałam się nie wchodzić w te rozgrywki. Nie chcę jednak, żeby moje dzieci dorastały w atmosferze udawania, że wszystko jest dobrze i że babcia nie manipuluje. W tym roku postanowiłam inaczej. Zaproponowałam, żeby Wigilia była u nas. Kameralnie, domowo, bez tego patosu, bez „trzeba”, a bardziej dlatego, że „chcę”. Powiedziałam Markowi o tym w listopadzie.
– Porozmawiam z rodzicami – obiecał.
Przez moment naprawdę wierzyłam, że to się uda, choć gdzieś pod skórą czułam, że to za piękne, żeby było prawdziwe.
Chciałam coś zmienić
Tamtego dnia Marek wrócił późnym popołudniem. Otworzył drzwi, rzucił kurtkę na wieszak i przeszedł do kuchni, gdzie mieszałam kapustę. Wiedziałam, że był u rodziców i czekałam tylko, aż sam zacznie rozmowę, ale nie zaczynał. Usiadł przy stole, wyjął telefon i przez kilka minut przewijał ekran, jakby nie było żadnej sprawy do omówienia.
– I jak? – spytałam w końcu, zerkając na niego spode łba. – Mówiłeś?
– Rozmawialiśmy. W sumie to… będziemy jeszcze rozmawiać – mruknął, nie podnosząc wzroku znad telefonu.
– Marek, przecież mieliście dziś ustalić. Mamy połowę grudnia – odłożyłam łyżkę i oparłam się o blat. – Co powiedzieli?
Zawahał się chwilę, potem w końcu westchnął i spojrzał na mnie.
– Mama się zastanawia, czy się u nas wszyscy zmieszczą. Że ciasno… Wiesz, dzieci, choinka, stół. U nich jednak więcej miejsca.
Prychnęłam cicho, bardziej z niedowierzaniem niż ze złością.
– Czyli problemem są metry kwadratowe, nie kilometry emocjonalnego dystansu?
– Nie zaczynaj – odparł od razu, unosząc ręce. – Przecież wiesz, że ja nie chcę konfliktu. Nie chodzi o to, żeby się kłócić.
Byłam zawiedziona
– Ty nigdy nie chcesz konfliktu – powiedziałam wolno. – Tylko że ja od lat jestem na linii frontu sama. Zawsze chcesz mieć święty spokój, a ja go nigdy nie mam.
– Ula, nie dramatyzuj. Przecież to tylko Wigilia. Jak nie teraz, to może w przyszłym roku zrobimy u nas.
W mojej głowie aż dudniło od tej jego bierności. Co roku słyszałam to samo, a kiedy przychodziło co do czego, siadałam przy tym samym stole, słuchałam tych samych aluzji, tych samych uwag, że zupa za ostra, dzieci za głośne, a prezenty to chyba z promocji. Następnego dnia, zanim zdążyłam się rozmyślić, sięgnęłam po telefon i wybrałam numer teściowej. Odebrała od razu, jakby czekała.
– Dzień dobry, mamo. Dzwonię zapytać, czy będziemy mogli liczyć na waszą obecność w Wigilię u nas, tak jak rozmawialiśmy z Markiem.
Przez chwilę było cicho.
– Wiesz, Urszulo… Jeszcze nie wiemy. To jednak spora zmiana, no i u nas zawsze wszyscy się mieścili.
– A może właśnie dlatego warto spróbować inaczej? Nie mieścimy się w waszych zasadach, to spróbujmy chociaż zmieścić się w naszych ścianach.
Zawahała się, ale w jej głosie nie było już łagodności.
– Zobaczymy, co Jerzy powie – rzuciła krótko. – Damy znać.
Miała swoje widzimisię
Rozłączyła się, zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć. Patrzyłam chwilę na ekran wygaszonego telefonu. Powiedziałam to, co chciałam i choć poczułam ulgę, było mi po prostu smutno. Nie chciałam wojny, chciałam tylko spróbować inaczej – normalnie, po swojemu.
W dzień Wigilii wstałam przed szóstą. Szykowałam barszcz, kroiłam sałatkę, nakrywałam stół. Dzieci były podekscytowane. Marek kręcił się po domu bez celu, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Telefon zawibrował na blacie. Spojrzał na ekran i milczał dłuższą chwilę. W końcu podszedł do mnie i pokazał wiadomość: „Nie chcemy wam psuć atmosfery. Zostaniemy u siebie”. Wzięłam dwa talerze i wyniosłam, zostawiając nakrycie tylko dla nas.
– Na przyszłe święta nie zapomnij, że też masz rodzinę – powiedziałam.
Mój mąż nie odpowiedział. Usiadł przy stole, a ja nalałam mu barszczu. Udawałam, że wszystko jest w porządku, tylko w środku coś mnie ściskało tak, że ledwo mogłam przełknąć pierwszy kęs.
Nie przyjechali
Wieczorem, kiedy dzieci w końcu zasnęły, usiedliśmy z Markiem w kuchni.
– Twoi rodzice nie przyjechali nie dlatego, że nie było miejsca – zaczęłam. – Tylko dlatego, że to ja organizowałam Wigilię.
Marek nie od razu odpowiedział. Upił łyk herbaty, po czym powiedział coś, czego się spodziewałam, ale i tak zabolało.
– To nie takie proste. Mama jest wrażliwa, nie chciała się narzucać.
– Nie chciała przyjechać, bo tu nie mogła dyktować warunków – przerwałam mu ostro. – Wcale nie o miejsce chodziło, tylko o kontrolę.
Spuścił wzrok. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało. Słyszałam tylko tykanie zegara nad drzwiami.
– Nie chcę wybierać między tobą a nimi – powiedział w końcu.
– Ale przecież i tak wybierasz – odpowiedziałam. – Zawsze ich.
Był po ich stronie
Wstałam i zmyłam talerze. Myślami byłam już zupełnie gdzie indziej. W głowie krążyło mi jedno pytanie, którego nie potrafiłam już w sobie uciszyć: czy my jeszcze jesteśmy w tym razem?
Wieczorem siedziałam sama w salonie. Choinka migotała spokojnym światłem, a z pokoju dzieci dobiegał ich oddech, równy, spokojny. Z kuchni nie dochodził już żaden dźwięk. Wszystko było na swoim miejscu, cicho i bez napięcia i może właśnie dlatego tak mocno poczułam w sobie to zmęczenie.
Nie było mi żal, że teściowie nie przyszli, nie było mi żal nawet Marka, który przez cały dzień chodził po domu z bezradną miną, jakby szukał słów, ale ich nie znalazł. Było mi żal samej siebie z poprzednich lat. Tej, która siedziała przy wigilijnym stole i tłumiła złość jednym kęsem karpia za drugim. Wiedziałam już, że przyszłych świąt nie spędzę tak, jak poprzednich. Jeśli mam znów usiąść przy stole, to tylko z tymi, którzy chcą być naprawdę razem.
Urszula, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja synowa zgłupiała i zapomniała o tradycji. Zamiast polskiego makowca postawiła na stole szwedzkie cynamonki”
- „Jestem jak kula u nogi mojego syna, więc w Święta będę sam. Jestem za stary, by pasować do rodzinnego obrazka”
- „Te święta miały być spokojne. Zamiast tego mama wypomniała mi każdą złotówkę, którą mi kiedyś pożyczyła”

