Reklama

Nie byłam nigdy szczególnie konfliktowa, raczej trzymałam się z boku, nie komentowałam, nie narzucałam się. Zwłaszcza w relacji z moją teściową, która przez lata udawała świętą męczennicę. Zawsze chora, zawsze zmęczona, ale jakimś cudem tylko wtedy, gdy trzeba było pomóc. W pozostałych przypadkach, o dziwo, miała siłę na spacery, zakupy i kawki z sąsiadkami.

W tym roku planowaliśmy z mężem sylwestra po raz pierwszy od lat – bez dzieci. Potrzebowaliśmy tego, chociaż na jedną noc. Ale jego mama, jak zwykle, „nie mogła”. I tym razem nie zamierzałam udawać, że to nic takiego.

Myślałam, że mogę na nią liczyć

– Za moich czasów było zupełnie inaczej – wspominała teściowa, gdy jeszcze byłam w ciąży z pierwszym dzieckiem. – Dzieci się odchowało, człowiek w końcu mógł się sobą zająć. A wam to trzeba będzie pomagać, bo młodzi teraz tacy zmęczeni

Nie powiedziałam wtedy nic. Uznałam, że może faktycznie tak będzie. Że jak się dziecko urodzi, to matka mojego męża przyjdzie z pomocą. No i przychodziła, ale tylko po to, żeby zrobić sobie zdjęcie z wnukiem. Bo w rzeczywistości, gdy zadzwoniliśmy po raz pierwszy z prośbą o opiekę na kilka godzin, dostałam wykład o bolących stawach i sędziwym wieku, który ma swoje prawa.

Jeszcze mi doradziła, żebym kupiła nosidełko ergonomiczne, bo "z tym to się chodzi jak z torebką". Na końcu dodała, że kobieta powinna być niezależna i umieć sobie poradzić w każdej sytuacji. Wtedy pomyślałam, że może po prostu miała zły dzień. Ale sytuacja nie zmieniła się przez ponad siedem lat z rzędu.

Zawsze coś. A to źle spała, a to kręgosłup, a to pogoda. Czasami narzekała na złe samopoczucie, ale jak się pytaliśmy, czy była u lekarza, to mówiła, że "samo przeszło". Z kolei w jej mediach społecznościowych pojawiały się wtedy fotki z ogródków działkowych, wystawy kwiatów albo spotkań towarzyskich.

– To po prostu nie jest osoba, na którą można liczyć – powiedziałam mężowi w zeszłym roku. Wzruszył ramionami.

– Tak, wiem, mama zawsze taka była. Ale przynajmniej nie wtrąca się w nasze życie – rzucił z przekąsem.

Tym razem jednak chodziło o coś więcej niż kilka godzin pomocy. Chodziło o nas.

Byłam taka podekscytowana

Nasza codzienność wyglądała jak z taśmy produkcyjnej. Praca, dzieci, przedszkole, zakupy, dom, pranie, zmywanie, pakowanie, szukanie skarpetek, wyrzucanie śmieci. I tak w kółko. Byliśmy jak dwie zgrane maszyny, które działały na resztkach energii i przyzwyczajeniu.

– Kochanie, może byśmy… – zaczął Michał któregoś wieczoru. – Zrobili coś szalonego?

– W sensie… nie ugotowali obiadu i zamówili pizzę? – zaśmiałam się, bo tylko na tyle było nas ostatnio stać.

– A może… zostawimy dzieci u mojej mamy i pojedziemy gdzieś na sylwestra? Nawet nie daleko. Po prostu – tylko we dwoje.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Po tylu latach, po tylu nieprzespanych nocach, nagle ktoś mi oferował coś tak pięknego, jak sylwester bez dzieci? Tylko we dwoje? Bez dmuchanych balonów, kleju do brokatu i mleka w butelce o północy?

Zgodziłam się od razu. Byliśmy tacy podekscytowani! Wynajęliśmy domek nad jeziorem, z kominkiem i śniadaniem w Nowy Rok. Żadne ekskluzywne SPA, po prostu cisza i spokój. I trochę świętego spokoju od naszych kochanych, cudownych, absorbujących dzieci.

Ten piękny sen trwał w najlepsze, do momentu, aż zadzwoniliśmy do teściowej. Wiedziałam, że może mieć pewne obiekcje i że nie zgodzi się od razu, ale nie sądziłam, że ta niewinna prośba zmieni nasze relacje już na zawsze.

Nie mieliśmy na co liczyć

– Wyjeżdżacie na sylwestra? I co, dzieci mają zostać u mnie? – powtórzyła jak echo. – Kochani, przecież ja mam ciśnienie! A poza tym… wiesz, że ja nie śpię po nocach. Zresztą, te małe tak głośno płaczą…

– Mamo, to tylko jedna noc – wtrącił Michał. – Przecież tęsknisz za wnukami. A sama zawsze mówisz, że człowiek musi odpocząć. My też potrzebujemy chwili dla siebie.

Z drugiej strony słuchawki zapadła cisza. Myślałam, że się zawiesiło połączenie.

– No… ale wiesz… – jęknęła w końcu. – To nie ten wiek, Michałku. Ja już swoje zrobiłam.

Zamknęłam oczy. Tak, oczywiście. Ona już „swoje zrobiła”. Tylko szkoda, że przez „swoje” rozumiała wychowanie jednego dziecka i niekończące się kawki z koleżankami. Bo ilekroć opowiadała o swoich trudach macierzyńskich, to wyglądało to jak bajka: „Michałek sam zasypiał, jadł wszystko, a ja w tym czasie mogłam odpocząć i robić na drutach”.

Chciałam jej wtedy powiedzieć jedno zdanie, które dusiłam w sobie od lat. „Jak wolisz. Zostaniesz sama, jak zawsze. Może wtedy dziecięcy płacz przestanie ci przeszkadzać”. Ale ugryzłam się w język. Michał jeszcze próbował ją przekonać, ale już wiedzieliśmy – nie mamy na co liczyć.

To nie ja coś straciłam

Mimo wszystko pojechaliśmy. Nie mieliśmy wyboru. Znaleźliśmy w ostatniej chwili płatną opiekunkę, sprawdzoną, z polecenia. Zapłaciliśmy jak za zboże, ale nie chcieliśmy się wycofać. Nie tym razem. Po prostu musieliśmy oderwać się choć na chwilę. Choćby po to, żeby sobie przypomnieć, jak to jest rozmawiać nieprzerwanie dłużej niż trzy minuty.

Sylwestra spędziliśmy w małym domku, grzaliśmy się przy kominku i oglądaliśmy niebo przez szybę. Wznosiliśmy toasty, jedliśmy sery i śmialiśmy się jak dzieci. Pocałował mnie o północy, a ja poczułam się jak dawniej. Nawet zatańczyliśmy w piżamach do piosenki, która leciała w radiu.

A tymczasem jego mama… została sama. Na własne życzenie. Nie zadzwoniła o północy, nie napisała. I my też nie czuliśmy takiej potrzeby. Dopiero następnego dnia dostałam od niej SMS-a: „Szczęśliwego Nowego Roku. Dzieci u opiekunki? Lepiej się nie przyzwyczajaj”. Zrobiłam zrzut ekranu, żeby zapamiętać to uczucie, które mnie przepełniło. Nie złość, nawet nie rozczarowanie, tylko niespodziewaną siłę. Nie miałam już złudzeń, ale była w tym niezależność.

Nie musiałam już udawać ani liczyć na cud. Odpisałam tylko: „Niech się mama nie martwi. Nie zamierzam się przyzwyczajać. Proszę odpoczywać do woli”. A potem usiadłam w fotelu i pomyślałam: to nie ja coś straciłam w tym układzie.

Nie chcę z tego zrezygnować

Od tego dnia coś się we mnie zmieniło. Już nie przepraszam, że żyję. Już nie proszę o pomoc, której nigdy nie było. Już nie kombinuję, jak ją zadowolić, udobruchać, rozśmieszyć. Nie staram się, żeby zasłużyć na jej komplement, na dobre słowo. Już nie próbuję „budować mostów”, bo ona spaliła każdy z nich.

Nie, nie odcięłam się od niej. Nadal dzwonię co jakiś czas, dzieci dalej ją odwiedzają, jak mają ochotę. Ale ja już nie robię nic ponad to, co wypada. Przestałam być miła dla świętego spokoju. Teraz jestem uprzejma – z godnością. Z teściową można żyć. Ale nie trzeba być jej służącą ani niańką na każde skinienie. To działa też w drugą stronę.

I choć wiem, że dla niej to tylko jedna noc, dla mnie to było wszystko. Bo w tę jedną noc przypomniałam sobie, że jestem nie tylko matką. Jestem też kobietą, partnerką. Człowiekiem, który potrzebuje czułości, rozmowy i zwykłego „dziękuję”. I chociaż kilku godzin wytchnienia. I nie zamierzam z tego rezygnować, nawet jeśli najbliższa osoba nie zamierza mi w tym pomagać.

Nic nie trwa wiecznie

W połowie stycznia teściowa zadzwoniła do mnie, z lekkim drżeniem w głosie. To był pierwszy telefon od niej w nowym roku.

– Cześć. Co u dzieci?

– Wszystko dobrze – odpowiedziałam chłodno. – Wczoraj były na kuligu. Wróciły umorusane i szczęśliwe.

– A… a mogłabym je kiedyś wziąć do siebie?

Zamilkłam na chwilę. Gdybym była starszą wersją siebie, ucieszyłabym się, że wreszcie coś w niej drgnęło. Może bym nawet od razu szykowała torby, piżamy i słoiczki z jedzeniem. Ale nie tym razem.

– Oczywiście, jeśli tylko będą chciały. Ja się nie narzucam, zresztą mamy też swoje plany – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem.

Nie wiem, co poczuła. Może ulgę, może żal. A może pierwszy raz w życiu dotarło do niej, że nie tylko ona decyduje o tym, co kto komu daje. Że zaufanie, bliskość i pomoc – to nie są rzeczy, które są jednostronne. Trzeba je pielęgnować, inwestować w nie, budować. A jeśli nie… to zostaje się samemu.

Z czasem dzieci dorosną. Już teraz wolą kuzynów, przyjaciół, znajomych. I kto wie, czy za rok, dwa, jeszcze będą miały ochotę spędzać sylwestra z babcią, której wiecznie coś nie pasuje. Śmiech dzieci nie trwa wiecznie. Trzeba go złapać, zanim ucieknie. A ona… nie zdążyła.

Klaudia, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama