„Teściowa nie chciała naszego rozwodu, dlatego złożyła nam propozycję. Przez przypadek zmieniła naszą decyzję”
„Po dziesięciu latach małżeństwa byliśmy dla siebie jak obcy. Rozwód wydawał się logicznym krokiem – aż do chwili, gdy do akcji wkroczyła moja teściowa. Zamiast pogodzić się z naszym końcem, zapisała nas na wyjazd dla par na krawędzi. Miał być formalnością przed rozstaniem, a niespodziewanie stał się początkiem czegoś nowego”.

- Redakcja
Kiedy zaczynaliśmy razem życie, wydawało mi się, że jesteśmy idealnie dopasowani. Śmialiśmy się z tych, którzy mówili, że miłość mija. Nam miało się to nie przytrafić. A jednak po dziesięciu latach małżeństwa ledwo na siebie patrzyliśmy. Nie było już rozmów, nie było czułości, tylko nieustanne pretensje i zmęczenie. Kiedy padło słowo „rozwód”, nie protestowałam. Nawet poczułam ulgę. Wszystko szło zgodnie z planem, aż do momentu, gdy mój mąż pojechał powiedzieć o tym swojej matce. Teściowa miała inne plany wobec naszego małżeństwa. I choć brzmi to absurdalnie, to właśnie ona nas uratowała.
Wszystko już było ustalone
– Więc... to koniec? – zapytałam cicho, nawet nie podnosząc wzroku znad kubka z niedopitą herbatą.
– Tak myślę – odpowiedział Marek, siedząc po drugiej stronie stołu. – Przecież i tak już od dawna nic nas nie łączy.
Nie było krzyków, tylko ta wszechogarniająca obojętność. Dziwne, bo przecież jeszcze kilka lat temu gotowa byłam przysięgać, że bez niego nie umiem oddychać. Teraz oddychałam – i to z ulgą – wiedząc, że już nie muszę z nim dzielić łazienki ani znosić jego milczenia, które od miesięcy wisiało między nami jak betonowy sufit.
Rozwód wydawał się logicznym krokiem. Spokojnie omówiliśmy, kto co bierze. Nie mieliśmy dzieci, więc odpadały sądowe batalie. Z kredytem hipotecznym też jakoś się dogadaliśmy. Nawet nasze dwie kotki postanowiliśmy rozdzielić – jedna miała zostać ze mną, druga z nim.
– Pojadę jutro do mamy, powiem jej... – rzucił, sięgając po kurtkę.
– Myślisz, że się domyśla? – zapytałam mimochodem.
– Raczej nie. Ale i tak nie ma znaczenia – odburknął i wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi.
Zostałam sama. Usiadłam na kanapie i włączyłam serial, który leciał w tle, ale nie byłam w stanie się skupić. W głowie miałam tylko jedną myśl: czy to naprawdę już? Czy to naprawdę się dzieje?
I wtedy zadzwonił telefon. Teściowa.
– Dziecko, Marek właśnie u mnie był. Powiedział mi wszystko. Ja się na to nie zgadzam! – zaczęła z oburzeniem.
Ktoś musi jej powiedzieć
– Jak to się nie zgadzasz? – wykrztusiłam, siadając znów na kanapie. – Mamo, my jesteśmy dorośli. To nasza decyzja.
– Decyzja?! A co to, jakiś kontrakt na telefon? Przecież wyście przysięgali sobie przed Bogiem! – głos teściowej był spięty, wściekły i... zaskakująco emocjonalny.
– Myślałam, że zawsze byłaś raczej niewierząca – warknęłam, próbując przerwać ten absurdalny wywód.
– Może i tak, ale w małżeństwo wierzę. A wy się nie rozwodzicie. Nie po tym, ile razem przeszliście!
– Ale my już nie jesteśmy szczęśliwi – powiedziałam zmęczonym tonem. – Nie kochamy się. Po prostu się rozchodzimy. Spokojnie.
– Spokojnie?! A kto będzie ci pomagał, jak ci się zachce remontu? Kto ci naprawi cieknący kran? Kto będzie z tobą na Wigilii, jak się rozchoruję i nie przyjadę? Ty nawet nie lubisz być sama, dziewczyno!
Siedziałam w ciszy. Nie miałam siły odpowiadać. Bo najgorsze było to, że ona miała rację. Naprawdę nie lubiłam być sama. Ale przecież bycie z kimś tylko ze strachu przed samotnością nie miało sensu.
– Posłuchaj mnie teraz uważnie – ciągnęła teściowa, zmieniając ton. – Zapisałam was na wyjazd. Trzy dni. Taki dom dla par, co chcą się rozwieść albo rozwodu uniknąć. Terapia, spacery, obiady. Już zapłaciłam. Nie zmarnujcie tego.
– Oszalałaś?
– Nie. Ale może wy zmądrzejecie. Jedźcie. Jak nie pomoże – wtedy róbcie, co chcecie.
Patrzyłam w telefon, nie wierząc w to, co wymyśliła.
Teściowa nie odpuszcza
Marek patrzył na mnie, jakbym zwariowała.
– Ona naprawdę to zrobiła? Serio? Zarezerwowała nam wyjazd na jakiś „turnus dla par na krawędzi”?
– Z kolacją powitalną i wspólnymi warsztatami oddechowymi. Tak – odpowiedziałam, rzucając mu ulotkę na stół.
– Zwariowała. Z tobą zresztą. Ty, że to rozważasz.
– Ja niczego nie rozważam. Po prostu... może warto jechać i mieć spokój. Zrobimy swoje, pogadamy z jakimś terapeutą, wrócimy i zakończymy temat. Przynajmniej mama nie będzie miała wyrzutów, że nic nie próbowaliśmy.
– Albo jeszcze bardziej się upewnimy, że dobrze robimy – westchnął Marek, opierając się o framugę.
Nie wiedziałam, co mnie tknęło, że mu to zaproponowałam. Może jakieś resztki sentymentu? A może po prostu nie miałam siły słuchać kolejnych tyrad jego matki. Była uparta, nie odpuszczała. Już zdążyła napisać mi SMS-a: „Jadę z wami, dopóki nie zobaczę, że tam jesteście, nie odpuszczę”. A znałam ją na tyle dobrze, że wiedziałam – zrobiłaby to.
Dwa dni później jechaliśmy tym samym samochodem, w milczeniu. Za oknem szaruga, w radiu durne popowe hity. Na miejscu przywitała nas kobieta o głosie miłym jak miód. Zaprosiła nas do pokoju z dwoma łóżkami – osobno. Uśmiechnęła się znacząco.
– Dla bezpieczeństwa. Ale może ostatniego dnia poprosicie o łóżko małżeńskie – rzuciła i zniknęła.
Marek spojrzał na mnie.
– Trzy dni. I ani minuty dłużej – mruknął.
Skinęłam głową. Umowa to umowa.
Wspólne milczenie
Pierwszy dzień minął w milczeniu. Nie wrogości – po prostu braku potrzeby mówienia. Jedliśmy osobno, warsztaty przeszliśmy jak roboty. Ja w grupie kobiet, on wśród mężczyzn. Wieczorem spotkaliśmy się w pokoju, każde z książką w ręku. Cisza między nami nie bolała już, raczej oswoiła się z nami jak stary kot, który przesiaduje na parapecie i nikomu nie wadzi.
Drugiego dnia zaczęło się coś zmieniać. Na zajęciach terapeutycznych dostaliśmy zadanie: napisać na kartce trzy rzeczy, które wciąż cenimy w swoim partnerze. Miałam pustkę w głowie. Ale po chwili napisałam: „lojalność”, „poczucie humoru” i... „to, że zawsze parzył mi herbatę, zanim wstałam z łóżka”. Głupie? Może. Ale prawdziwe.
Wieczorem, bez słowa, podał mi kubek herbaty.
– Dziś sam ją zrobiłem – mruknął. – Tak jak dawniej.
Uśmiechnęłam się lekko. Bez słów. Tego wieczoru czytaliśmy już bliżej siebie, choć nadal osobno.
Trzeciego dnia odbywała się „gra małżeńska”. Prowadząca zadawała pytania, a my mieliśmy zgadywać, jak odpowiedział nasz partner. Śmialiśmy się przy pytaniu „ulubiony smak lodów” – oboje od razu napisaliśmy „kokosowe”. Później „najlepsze wspólne wspomnienie”. Marek napisał: „ten nasz wyjazd na Mazury, kiedy zgubiliśmy drogę i spaliśmy w aucie”. Ja też.
Po grze nie poszliśmy od razu do pokoju. Usiadłam z nim przy kominku.
– Dawno tak nie rozmawialiśmy – powiedział cicho.
– Bo może nie spróbowaliśmy – odpowiedziałam.
Czy to jeszcze ma sens?
– A może po prostu zmieniliśmy się za bardzo? – zapytałam, patrząc w ogień, który cicho trzaskał w kominku.
– Pewnie tak – odpowiedział Marek po dłuższej chwili. – Ale czy to znaczy, że nie możemy się poznać od nowa?
Spojrzałam na niego. Pierwszy raz od miesięcy nie widziałam w nim tylko tego faceta, który zostawia skarpetki na środku salonu i milczy przy obiedzie. Widziałam chłopaka, w którym się zakochałam. Zmęczonego, może i trochę zgorzkniałego, ale mojego. Znajomego.
– Ja już nawet nie wiem, czego chcę – przyznałam szczerze. – Czasem myślę, że będzie mi lepiej samej. A potem przypominam sobie, jak bardzo się bałam, kiedy wróciłam sama ze szpitala i nie było komu się poskarżyć, że bolało.
– A ja nie mam komu opowiedzieć o tej idiotycznej sytuacji w pracy, kiedy ktoś źle odczytał mój mail i poszła lawina. Wcześniej zawsze ci opowiadałem. Nawet jak udawałaś, że cię to nie interesuje, to słuchałaś.
– Bo mnie interesowało. Ale nie umiałam już wtedy tego okazać – szepnęłam.
Siedzieliśmy tak jeszcze długo, nie jako para, nie jako wrogowie. Jako dwoje ludzi, którzy nagle zauważyli, że coś ich jeszcze łączy. Może nie była to już namiętność, może nie wielka miłość, ale coś cichego, solidnego. Coś, czego nie da się zbudować z kimś nowym w trzy miesiące.
– To co teraz? – zapytał Marek.
– Wróćmy do domu. I nie róbmy jeszcze nic pochopnie – odpowiedziałam.
Nie taki koniec, jaki planowaliśmy
Nie wróciliśmy odmienieni jak w amerykańskich filmach, nie padliśmy sobie w ramiona, nie było też żadnego „kocham cię” przy zachodzie słońca. Ale coś w nas drgnęło. A może po prostu coś się zatrzymało – ten pęd ku końcowi, który tak bezrefleksyjnie rozpoczęliśmy.
Na początku było niezręcznie. Mieliśmy do siebie dystans, jakbyśmy wprowadzili się do nowego mieszkania i dopiero musieli się nauczyć, gdzie co leży. Ale z każdym dniem było jakoś... ciszej. W tej ciszy było mniej złości, a więcej uważności.
Nie zrezygnowaliśmy z rozwodu. Przynajmniej nie od razu. Ale przestaliśmy o nim mówić jak o czymś pewnym. Zawiesiliśmy temat. Rozmawialiśmy więcej – nie o emocjach, nie od razu. O tym, co zjeść na kolację, co obejrzeć w telewizji, jak tam mama. I śmialiśmy się. Czasem szczerze. Czasem z litości. Ale śmiech to śmiech.
Teściowa oczywiście miała satysfakcję. Nie powiedziała „a nie mówiłam?”, ale jej spojrzenie mówiło wszystko. Gdy któregoś dnia przyszła do nas z ciastem i zobaczyła nas razem przy kuchennym stole, tylko westchnęła:
– No i dobrze, dzieci. Jeszcze nie wszystko stracone.
Może miała rację. Dziś, po kilku miesiącach, wciąż nie wiem, czy nasz związek da się poskładać tak, jak był. Ale wiem jedno – próbujemy. I to już nie jest decyzja podjęta dla świętego spokoju, ani z wdzięczności wobec jego matki. To nasza decyzja. Nasza próba. A może drugi początek.
Alicja, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa wpadała do nas bez zapowiedzi, bo pracowałem zdalnie. Znalazłem sposób, żeby omijała mój dom szerokim łukiem”
- „Nie sprawdzałam finansów męża, bo całkowicie mu ufałam. Do dziś nie mogę uwierzyć, że mogłam być aż tak krótkowzroczna”
- „Za każdą zdradę męża dostaję od niego drogi prezent. Może uczucia rdzewieją z czasem, ale złoto już nie”

