Reklama

W dniu mojego ślubu powinnam być szczęśliwa. W końcu to był jeden z tych momentów, które każda kobieta zapamiętuje do końca życia. Biała suknia, uśmiech ukochanego i wzruszeni goście – wszystko miało być idealne. Ale wystarczyło jedno spojrzenie w stronę sali, by zrozumieć, że nie wszystkim podoba się moje szczęście. Moja przyszła teściowa siedziała w kącie, nadęta jak purchawka, z założonymi rękami. Wiedziałam, że to będzie długi dzień. A jeszcze dłuższe życie. Bo ona nie odpuszczała nigdy.

Nasze pierwsze starcie

Poznałam Zbyszka na działce u znajomych. Podszedł do mnie z plastikowym kubkiem wina i powiedział coś głupiego o pogodzie. Było to na tyle niezręczne, że od razu mnie rozbroił. Tydzień później zaprosił mnie do kina, miesiąc później poznałam jego ojca, a dwa miesiące później... jego matkę. I to był moment, w którym zrozumiałam, że ta historia nie będzie łatwa.

– To ty jesteś tą... Sylwią? – zapytała z chłodnym uśmiechem, kiedy stanęłam w drzwiach.

– Tak, dzień dobry, miło mi panią poznać – odpowiedziałam, wyciągając rękę.

Ona jej nie uścisnęła. Zamiast tego obróciła się na pięcie i rzuciła przez ramię:

– Zbyszek, obiad ci stygnie. A twoja... koleżanka chyba nie przepada za rosłem z makaronem. Dla niej mam sałatkę.

Nie miałam wtedy pojęcia, że ta „sałatka” będzie symbolem wszystkiego, co mnie czeka: ukrytej złośliwości, pasywnej agresji i tego, że matka Zbyszka będzie mnie testować jak produkt z przeceny – niby coś z tego może być, ale raczej na własną odpowiedzialność. Zbyszek, jak to on, tylko westchnął.

– Mamo, przestań – rzucił cicho, ale nieśmiało, tak jakbym to ja była w tym wszystkim problemem.

A ja już wiedziałam, że jeśli mam być z tym facetem, to jego mama będzie moją codziennością. A niełatwą.

Złośliwości na niedzielnym rosole

To miał być zwykły niedzielny obiad u przyszłych teściów. Zbyszek nalegał, żebym przyszła, bo „mama się postara”. I rzeczywiście – stół aż się uginał. Schabowy jak z reklamy, rosół pachnący dzieciństwem, kompot z wiśni. Był tylko jeden problem: to wszystko nie było dla mnie.

Sylwia, nie jadasz chyba wieprzowiny? – zapytała z anielskim uśmiechem. – Taka z ciebie drobniutka, pewnie jesteś na diecie.

– Nie, nie jestem na diecie – odpowiedziałam, sięgając po widelec.

– Ojej. To dobrze, bo ostatnio słyszałam, że dziewczyny z niedowagą mają problemy z zajściem w ciążę. A wy przecież planujecie dzieci? – zapytała, celując we mnie łyżką.

Zakrztusiłam się rosołem. Zbyszek siedział naprzeciwko, udając, że nie słyszy. Na jego twarzy malował się ten sam wyraz zmęczonego rezygnacją człowieka, który znał ten ton głosu od dziecka i wiedział, że nie ma sensu się z nim szarpać.

– Mamo, zostaw ten temat, proszę – rzucił w końcu.

– Ja tylko chcę dobrze – odpowiedziała, dolewając mi kompotu, jakby próbowała mnie zatopić w tej swojej serdeczności. – W końcu nie każda dziewczyna potrafi się odnaleźć w roli żony i matki.

Poczułam, jak zaciskają mi się palce na sztućcach. Byłam gościem, ale w tamtym momencie miałam ochotę wstać i wyjść.

Gada jak nakręcona

Z każdym tygodniem utwierdzałam się w przekonaniu, że moja teściowa nie tyle mnie nie lubiła, co nie akceptowała mojego istnienia. Cokolwiek bym nie powiedziała, ona znajdowała w tym coś do poprawy. Albo przynajmniej do skomentowania z ironicznym uśmieszkiem i tą jej manierą, jakby wszystko wiedziała lepiej.

– A Sylwia skończyłaś już te swoje studia z... przypomnij, co to było? Psychologia czy pedagogika? A nie, dietetyka! – wykrzykiwała przy kawie, jakby to była informacja o udarze mózgu, nie kierunku na uniwersytecie.

– Dietetyka – potwierdziłam, próbując się nie irytować. – Pracuję teraz w poradni.

– O, czyli można powiedzieć, że uczysz ludzi, co mają jeść? Ciekawe… kiedyś wystarczyło słuchać babci. Zdrowi byliśmy, nikt nie miał nietolerancji i jakoś żyliśmy.

Zbyszek w tym czasie mieszał herbatę, jakby od tego zależało jego życie. Nie powiedział nic. Ani słowa. Ani „mamo, wystarczy”, ani „daj jej spokój”. Cisza. I to bolało bardziej niż wszystkie złośliwości razem wzięte. Po wizycie zapytałam go w samochodzie:

– Dlaczego nic nie powiedziałeś?

Wzruszył ramionami i rzucił:

– Tak już ma. Przestań się przejmować. Ona się w końcu przyzwyczai.

Tyle że ja nie chciałam, żeby się przyzwyczaiła. Chciałam, żeby mnie szanowała. Albo przynajmniej udawała, że mnie nie lekceważy. Ale Zbyszek, mój narzeczony, wybrał święty spokój. I tę herbatę, którą mieszał tak, jakby mogła go uratować.

Nie mogła tego przełknąć

Zbliżał się dzień, w którym Zbyszek miał się przeprowadzić do mnie. Ustaliliśmy to wspólnie, dojrzała decyzja, obgadana, przemyślana. Przynajmniej przez nas dwoje. Bo ona o niczym nie wiedziała – i właśnie to był błąd. Dowiedziała się od kuzynki Zbyszka, której opowiedział o tym podczas rozmowy telefonicznej. Ona natychmiast zadzwoniła do swojej matki, jej matka do matki Zbyszka, i tak oto jego matka dowiedziała się, że jej ukochany synek wyprowadza się „do tej dziewuchy”.

– Nie sądzisz, że zasługuję na trochę szacunku?! – grzmiała przez telefon, kiedy Zbyszek próbował jej wszystko wytłumaczyć. – Nie mogłeś chociaż uprzedzić?! Po tylu latach! Przecież my zawsze byliśmy rodziną!

– Mamo, to tylko mieszkanie... – próbował tłumaczyć spokojnie.

– Tylko?! Mieszkanie?! Ona chce odciąć cię ode mnie! To koniec! – wykrzyczała pełna złości.

Wieczorem Zbyszek przyszedł do mnie cały poszarzały.

– Chyba nie przyjadę jutro – mruknął, stojąc w progu z plecakiem, którego nawet nie zdjął z ramienia.

– Serio? Bo mama się obraziła? – zapytałam, czując, że coś we mnie pęka.

– Po prostu… muszę jej to jakoś wytłumaczyć. Żeby nie czuła się zepchnięta na bok.

Patrzyłam na niego i zrozumiałam, że w tym związku nas jest trójka. Ja, on i jego mama. A ja wcale nie byłam pewna, kto z nas jest „tym trzecim”.

Nadęta jak purchawka

To miał być najpiękniejszy dzień mojego życia. Fryzjerka od szóstej rano, makijażystka punktualna, suknia dopięta, kwiaty pachnące. Wszystko było tak, jak sobie wymarzyłam – do momentu, gdy zobaczyłam ją, siedzącą w rogu sali weselnej, z miną jakby ktoś jej właśnie podał zimnego schabowego bez przypraw.

Teściowa. W ciemnogranatowym kostiumie, który wyglądał bardziej na pogrzeb niż wesele. Siedziała jak przyczajony sęp, mierząc wzrokiem moją suknię, moje włosy, moją rodzinę. A kiedy nas zapowiedzieli i weszliśmy na salę jako „nowożeńcy”, ona nawet nie wstała. Nawet nie klaskała.

– Coś się stało? – zapytałam Zbyszka, kiedy usiedliśmy przy stole.

– Nie wiem. Może ją coś boli. Kręgosłup? – rzucił, udając, że nie widzi, jak jego matka ocieka chłodem.

A potem się zaczęło.

– Taka skromna ta suknia, ale może moda teraz inna – mruknęła do ciotki przez stół.

– O, a tego orkiestra nie grała na moim weselu. Kiedyś to była klasa – komentowała muzykę.

– No i ten tort… tylko trzy piętra? No ale jak kogoś nie stać…

Pod koniec wieczoru podeszła do mnie i teatralnym szeptem powiedziała:

– Wiem, że teraz jesteś jego żoną, ale pamiętaj, że ja byłam pierwszą kobietą w jego życiu. I zawsze będę.

Poczułam, jak ciarki przeszły mi po plecach. Nie wiem, czy to był alkohol, emocje czy ta jej niewzruszona twarz. Ale wiedziałam jedno – ona nie zamierzała mi odpuścić. Nawet po ślubie.

Muszę to wytrzymać

Po ślubie nie było lepiej. Ona dzwoniła codziennie. Czasem po to, by spytać Zbyszka, czy jadł. Czasem, żeby „przypadkiem” wspomnieć, że ciotka widziała mnie w sklepie i uznała, że „wyglądam na przemęczoną”. Czasem tylko milczała przez telefon i oddychała ciężko, aż Zbyszek mówił: „Mama, coś się stało?”. A ona wtedy szeptała: „Nie, nic. Nie chcę wam przeszkadzać...”.

Każdy weekend był testem. Jechaliśmy do niej, bo „nie chciała sama być w niedzielę”. Robiła rosół, którego nie chciałam, i narzekała, że już nie mam apetytu „odkąd się na dobre tu panoszę”. A kiedy pewnego dnia Zbyszek powiedział, że zostaniemy u nas, bo chcemy odpocząć, obraziła się tak spektakularnie, że nie odezwała się przez tydzień. A potem przesłała SMS-a: „Nie chcę być kulą u nogi. Dbaj o siebie, synku. Jeśli będziesz miał kiedy, możesz czasem pomyśleć o matce”.

Mój mąż był w potrzasku. Ja też. Miałam chwilę, gdy chciałam się spakować. Ale potem patrzyłam na Zbyszka, jak w nocy przykrywa mnie kołdrą, jak łapie mnie za rękę, jak szepcze: „Wiem, że nie jest łatwo. Ale kocham cię”. I zostawałam. Bo ta miłość może nie była prosta. Ale była nasza. A jego matka? Cóż, była gratisem. Jak te niechciane przyprawy do pizzy – nie zamawiasz, a i tak musisz jakoś je znieść.

Sylwia, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama