Reklama

Byłam przekonana, że gorzej już być nie może. Dwójka małych dzieci, mąż wiecznie w pracy, a ja sama z codzienną bieganiną, praniem, obiadami, ząbkowaniem i buntami dwulatka. Gdy teściowa zaproponowała, że chętnie pomoże, w duchu niemal się popłakałam ze wzruszenia. Tylko że szybko się okazało, że nie chodziło jej o pomoc przy wnukach, tylko... o ich wychowanie. Od momentu, gdy naoglądała się programów o idealnych matkach i toksycznych ojcach, zaczęła mi dyktować, co mogę, a czego nie. A ja poczułam, że nie mam już siły udawać, że wszystko gra.

Weszła do kuchni jak do siebie

W poniedziałek rano, jeszcze przed siódmą, zaparzyłam sobie kawę i w końcu usiadłam na chwilę przy stole. Michaś spał po ciężkiej nocy z katarem, a Ola oglądała po raz setny te same bajki. Miałam cichą nadzieję, że ten dzień jakoś się ułoży. Chciałam w końcu posprzątać łazienkę, złożyć pranie i ugotować coś normalnego, nie tylko makaron z serem. O jedenastej miałam umówione szczepienie dla Michała i planowałam też krótki spacer. Wszystko było przemyślane, rozpisane niemal co do minuty.

— Cześć, kochanie! — usłyszałam nagle znajomy głos z przedpokoju.

W progu stała teściowa, bez zapowiedzi, jak zwykle. Z siatką pełną jedzenia i jakimś notesem. Uśmiechała się jakby właśnie przybyła z misją ratowania świata.

— Pomyślałam, że wpadnę na chwilę. I przywiozłam wam trochę zdrowych rzeczy. Widziałam w programie o żywieniu dzieci, że gluten to zło — powiedziała, zanim zdążyłam otworzyć usta.
Wzięła Olę na ręce i zaczęła ją obcałowywać, choć wiedziała, że mała tego nie znosi. A potem weszła do kuchni jak do siebie, otwierając lodówkę i marszcząc brwi. — Co to jest? Jogurt z cukrem? Dzieciom dajesz coś takiego?

— To był planowany jogurt. Na śniadanie — odpowiedziałam chłodno, choć z trudem powstrzymałam się od zgrzytania zębami.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten notes w jej torbie to „Plan wychowawczy według psycholożki z telewizji”. Miała konkretne pomysły. I zamiar zostać u nas… na dłużej.

To będzie oblężenie

— Ziemniaki? Ziemniaki to puste kalorie. Widziałam w programie. — Teściowa podniosła widelec z mojego talerza i wbiła go z pogardą w gotowanego kartofla. — Dzieciom nie powinno się podawać takiego jedzenia. Wiesz, że przez to dochodzi do skoków cukru?

— Skoki to robi moja córka, jak się naje twoich zdrowych nasion i biega po ścianach — rzuciłam z udawaną uprzejmością, ale oczywiście usłyszała tylko, co chciała.

— Mówisz tak, bo nie wiesz, co dobre. Ja też kiedyś tak mówiłam. Ale odkąd zaczęłam oglądać ten program o naturalnym wychowaniu… dziewczyno, wszystko mi się poukładało.

Westchnęłam. Michaś właśnie zaczął marudzić, Ola rozlała wodę na podłogę, a teściowa w najlepsze wykładała mi, dlaczego powinnam wprowadzić do diety dzieci kaszę gryczaną, kiszonki, a z ich życia wyciąć całą elektronikę.

— A bajki? — spytała nagle podejrzliwie, zerkając na ekran telewizora. — Jak długo już ogląda?

— Pół godziny — skłamałam, chociaż doskonale wiedziałam, że już prawie godzinę.

— Ojej, to straszne — westchnęła z troską w głosie. — Mała nie powinna oglądać wcale. Przecież to powoduje opóźnienie mowy! I agresję!

— W takim razie zaraz wyłączę, żeby nie zaczęła mnie bić — mruknęłam, po czym sięgnęłam po pilota.

— I jeszcze jedno — dodała, wyciągając swój notes. — Zapisałam tu parę zasad, które wprowadza ta pani psycholog. Takich… domowych. Dla dzieci i rodziców.

Nie jestem zainteresowana — ucięłam.

— Ty może nie, ale dzieci tak.

Zaczynałam rozumieć, że to nie będzie zwykła wizyta. To będzie oblężenie.

Próbowałam porozmawiać z mężem

— Kochanie, mama zostaje u nas na kilka dni — oznajmił mąż, jakby mówił o tym, że dziś pada deszcz.

Stałam w kuchni z dzieckiem na biodrze i obieraczką w ręce. Zamarłam.

Słucham?

— Mówiłam mu, że się trochę rozgościłam. — Weszła teściowa, jakby tylko czekała za drzwiami na swój teatr. — Ale przecież nie przeszkadzam, prawda?

Odpowiedź cisnęła mi się na usta, ale Ola akurat zaczęła krzyczeć, że chce inny kubek. Michaś się obudził. I znów byłam rozbrojona. Wieczorem, kiedy dzieci w końcu zasnęły, próbowałam porozmawiać z mężem.

— To jak to sobie wyobrażasz? Ona mi tu urządza rewolucję. Wszystko wie lepiej. Chce uczyć mnie, jak karmić dzieci, jak z nimi rozmawiać, a jak nie rozmawiać. Jakby dwie ciąże, dwa porody i trzy lata z Olą nic nie znaczyły!

— Daj spokój, przecież chce dobrze. Przynajmniej jest jakaś pomoc.

— Pomoc? W czym? W kontrolowaniu bajek i wyrzucaniu ziemniaków?

— Przesadzasz. Nie musisz wszystkiego robić po swojemu — rzucił i nawet na mnie nie spojrzał, tylko wlepiał wzrok w telefon.

— Ty nie wiesz, co się dzieje, bo jesteś w pracy. A ja tu siedzę z nią i jej cudownymi poradami. I twoimi dziećmi — dodałam z naciskiem.

— Przestań robić z siebie męczennicę — mruknął, wstając z kanapy.

Wtedy pierwszy raz pomyślałam: czyje to właściwie życie? Kto w tym domu naprawdę rządzi? Bo wyglądało na to, że nie ja.

To cisza przed burzą

— Michaś powinien już sypiać osobno — oznajmiła teściowa z miną mentorki. — Słyszałam, że spanie w jednym łóżki prowadzi do zaburzeń samodzielności. Dzieci muszą znać swoje granice.

Zatrzymałam się z butelką mleka w połowie drogi do łóżeczka. Michaś właśnie zasypiał, wtulony we mnie jak mały kotek. Było po dziesiątej wieczorem, za mną kolejny dzień z płaczem, marudzeniem i przewijaniem. Nie miałam siły na dyskusję.

— Mój dom, moje zasady — powiedziałam, ale zbyt cicho, żeby to miało moc.

Teściowa spojrzała na mnie z politowaniem, jakbym była niezdolna do samodzielnych decyzji. Zamilkła, ale wiedziałam, że to cisza przed burzą. I faktycznie. Rano, gdy weszłam do kuchni, zastałam ją, jak siedziała z Olą przy stole i pokazywała jej rysunki.

— A teraz namaluj, co ci się nie podoba w zachowaniu mamy — powiedziała słodko.

— Co ty robisz?! — warknęłam.

— Ćwiczenie emocji. Dzieci muszą wiedzieć, że mogą mówić o swoich uczuciach — odparła z pełnym spokojem. — To wszystko jest w tym nowym cyklu programów, który oglądam. Prowadzi go taka cudowna terapeutka…

— Dość — powiedziałam. — To nie jest twoje dziecko. To nie jest twoja terapia. I to nie jest twój dom.

— Przesadzasz — prychnęła. — Dzieci będą ci wdzięczne, że ktoś je traktował poważnie.

Odpowiedziałam jej ciszą. Ale wiedziałam już, że granica została przekroczona. Zaczęłam planować kontratak.

Zachciało mi się śmiać

W sobotę rano włączyłam zmywarkę, po czym celowo zostawiłam na stole talerzyk z ciastkiem z cukrem. Wiedziałam, że teściowa go zauważy. I rzeczywiście – ledwo zeszła na dół, już była afera.

— Cukier?! O tej porze?! — Złapała się za serce. — Ola ma tylko trzy lata, jej trzustka dopiero się rozwija!

— A moja cierpliwość właśnie się skończyła — odpowiedziałam spokojnie, jakby to było coś zupełnie oczywistego.

— Ty nie rozumiesz, co robisz tym dzieciom. Zamiast słuchać rad, to wszystko robisz po swojemu. Egoistycznie!

— Egoistycznie? Bo nie chcę, żebyś traktowała moje dzieci jak projekt z telewizji?

Wtedy Ola weszła do kuchni, cała umorusana w plastelinie, niosąc swój rysunek.

— Babciu, narysowałam ciebie z dużymi uszami! Bo ty wszystko słyszysz!

— Widzisz? — uśmiechnęła się teściowa. — To właśnie efekt naszej pracy. Dziecko się otwiera.

Zachciało mi się śmiać. Pracy? Ona naprawdę myślała, że to wszystko zasługa jakiegoś programu z udziałem ekspertów w garsonkach?

— Nie jesteśmy w reality show — powiedziałam twardo. — I dzieci to nie są aktorzy, którzy mają się uczyć życia według scenariusza z telewizji.

— Ale to działa! Widziałam u znajomej...

Twoje dzieci, twoje metody. Moje dzieci, moje. Z moimi byłaś zresztą... no cóż. Też eksperymentowałaś, jak sama mówisz.

Zamilkła. I wtedy przyszedł mąż. Usłyszał ostatnie zdanie i w końcu... po raz pierwszy od tygodni stanął po mojej stronie.

— Mamo, wróć do siebie. My damy sobie radę. Tak będzie lepiej dla wszystkich.

Nie potrzebowałam przeprosin

W niedzielę rano, po raz pierwszy od miesięcy, wypiłam kawę w ciszy. Bez dźwięku programów edukacyjnych w tle, bez oceniających spojrzeń, bez zapisków w notesie z telewizyjnym logo. Teściowa wyjechała. Nie zrobiła sceny, nie było fochów ani trzaskania drzwiami. Po prostu zniknęła: z jedną walizką, swoimi teoriami i poczuciem misji, której nikt tu nie potrzebował.

Mąż długo milczał. Przez kilka dni poruszał się po domu ostrożnie, jakby bał się, że zaraz wybuchnę. I chyba miał rację. Potrzebowałam tych kilku dni, żeby odetchnąć i wrócić do siebie. Potem w końcu usiedliśmy razem w kuchni.

— Przepraszam — powiedział. — Wiem, że za późno, ale... nie powinienem cię zostawić z tym samej. Wydawało mi się, że pomoc to pomoc, ale teraz widzę, że to było wtrącanie się. I brak zaufania do ciebie.

Nie odpowiedziałam od razu. Nie potrzebowałam przeprosin. Potrzebowałam tylko świętego spokoju. I przestrzeni, żeby znów czuć się panią własnego domu. Z dziećmi wcale nie było idealnie. Ola nadal wściekała się o niebieski kubek, Michaś nie chciał spać bez mojej ręki na swoim policzku. Ale to były nasze codzienne bitwy. Nasze wybory, nasze błędy i sukcesy. I chociaż wiedziałam, że teściowa jeszcze nieraz spróbuje coś „doradzić”, tym razem miałam już gotową odpowiedź:

— Dziękuję, poradzimy sobie sami.

Bo dom to nie studio nagraniowe. A dzieci nie są projektem do poprawy. I choćby nie wiem, ile programów obejrzała, nie zastąpi matki. Zwłaszcza tej, która uczy się swoich dzieci każdego dnia — z miłości, nie z ekranu.

Zuzanna, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama