„Teściowa napluła do mojego barszczu wigilijnego, bo był z torebki. Zawsze była wredna, ale teraz przesadziła”
„– Krystyno, wiem, że ty robisz zakwas sama, ale ja nie miałam czasu. I nie chciałam niczego zepsuć. Ten barszcz jest smaczny – powiedziałam. – Smaczny... – powtórzyła, jakby to było przekleństwo. – Justynko, moja droga. Na Wigilię nie robi się barszczu z proszku. To święto. Tradycja. Duchowość. A ty mi tu chemią rodzinę poić chcesz?”.

Od rana w brzuchu czułam kamień. Niby lubiłam Bożego Narodzenia, ale to z rodziną Marka to był osobny rozdział. Rok w rok przy stole siedziała moja teściowa, która zawsze lubiła z czymś wyskoczyć.
Marek mówił, że przesadzam. Że „mama taka już jest”. Ale ja dobrze pamiętałam każdą kolędę fałszowaną przez zaciśnięte gardło, każdy komentarz o moim makowcu: „No... dobre, jak na kupne”, każdą jej minę, kiedy stawiałam na stole pierogi, które nie były lepione ręcznie przez całą noc.
W tym roku Wigilia była u nas. Po raz pierwszy. I po raz ostatni, jak się później okazało.
– Może w tym roku będzie spokojnie – powiedział Marek, poprawiając krawat przed lustrem.
– Spokojnie? Ty w ogóle wiesz, kto do nas przyjeżdża? – uniosłam brew, walcząc z obrusem, który nie chciał leżeć prosto.
– Kochanie, nie nakręcaj się – westchnął. – Mama się starzeje, trochę jest zgorzkniała. Ale to przecież Wigilia. Będzie dobrze.
– Ta, będzie cudownie. Wchodzą, rzucają kurtki na moją choinkę, zjadają wszystko, komentują wszystko i wychodzą. Jak co roku. Z tą różnicą, że tym razem zrobią to w moim domu – syknęłam.
W tym roku nie miałam siły gotować przez trzy dni. Zrobiłam tyle, ile mogłam. A barszcz? Z torebki. Ale naprawdę dobrej jakości. Tylko że... dla Krystyny nie liczyła się jakość. Liczył się fakt, że nie zrobiłam go osobiście. Ale zanim doszło do tamtego... incydentu, wszystko zaczęło się od niewinnego zaglądania do garnków.
Teściowa robiła inspekcję garnków
– A co tu mamy... – usłyszałam za plecami głos Krystyny.
Odwróciłam się z łyżką w dłoni. Stała już przy kuchence, pochylona nad garnkiem, jakby to był skarb narodowy. Zmarszczyła nos. Pociągnęła nosem.
– To barszcz? – zapytała, jakby nie była pewna.
– Mhm – przytaknęłam. – Właśnie się podgrzewa.
– A jak go robiłaś? – spytała z udawaną ciekawością, ale znałam już ten ton. To było to jej: „Zaraz cię rozliczę, dziewczyno”.
Zawahałam się, ale nie umiałam kłamać. No i przecież nie zrobiłam nic złego.
– Z torebki – powiedziałam cicho. – Ale z tych droższych, bio. Naprawdę dobry. Dodałam czosnek, majeranek…
– Z torebki? – przerwała mi, unosząc brew. – Na Wigilię?
Westchnęłam.
– Krystyno, wiem, że ty robisz zakwas sama, ale ja nie miałam czasu. I nie chciałam niczego zepsuć. Ten barszcz jest smaczny.
– Smaczny... – powtórzyła, jakby to było przekleństwo. – Justynko, moja droga. Na Wigilię nie robi się barszczu z proszku. To święto. Tradycja. Duchowość. A ty mi tu chemią rodzinę poić chcesz?
Zacisnęłam zęby. Tysiące razy słyszałam od niej podobne rzeczy. „Nie tak się robi sernik”, „Te twoje pierogi się rozpadają”, „U nas w domu to inaczej się wszystko robiło”. Ale pierwszy raz to była moja kuchnia. Mój dom. Mój barszcz.
– Dla mnie święta to nie stres i tyranie przez tydzień. Chciałam, żeby było dobrze. I smacznie. Nie idealnie – odpowiedziałam spokojnie, choć dłoń zaciskała się coraz mocniej na łyżce.
– No to zobaczymy, czy ten chemiczny specjał da się w ogóle zjeść – mruknęła i wyszła z kuchni z miną męczennicy.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zrobi coś, czego nie zapomnę do końca życia.
Po prostu wypluła barszcz
Zostałam sama w kuchni. Złość krążyła po mnie jak prąd – czułam ją w palcach, karku, na języku. Wzięłam głęboki oddech, spojrzałam na barszcz. Zwykły barszcz. Pachnący, czerwony, nieszkodliwy. Ale w oczach Krystyny był jak zdrada narodowa.
Zaczęłam nakładać pierogi na półmisek, kiedy usłyszałam skrzypnięcie podłogi. Krystyna wróciła. Znowu bez zapowiedzi stanęła przy kuchence. Patrzyła na garnek.
– Jeszcze nie gotowy? – zapytała chłodno.
– Tylko się podgrzewa – rzuciłam przez zęby.
Odwróciłam się, żeby wyjąć sztućce z szuflady. Wtedy to usłyszałam. Odwróciłam się gwałtownie. Krystyna stała nad garnkiem, z łyżką w ręku i wyrazem satysfakcji na twarzy. Nie byłabym pewna, gdybym nie widziała jej twarzy. Tego małego, złośliwego uśmiechu. Kątem oka. To wystarczyło.
– Plunęłaś? – powiedziałam cicho.
– Słucham? – odwróciła się teatralnie.
– Naplułaś do mojego barszczu? – podeszłam bliżej. Serce waliło mi jak szalone.
– No i co, jeśli tak? – wzruszyła ramionami. – Lepiej, żeby nikt tego świństwa nie pił. To byłby grzech.
Zamilkłam. Na kilka sekund ogarnęła mnie cisza, w której usłyszałam w sobie coś, co czekało latami. Złość. Wściekłość. I decyzję, że mam dość.
– Wynoś się z mojej kuchni – wysyczałam.
W tym momencie wszedł Marek. Zmieszany, jak zawsze, gdy jego matka rozstawiała mnie po kątach.
– Co tu się dzieje?
– Twoja matka... – spojrzałam na niego. – Plunęła do barszczu. Żeby nikt go nie jadł. Bo był z torebki.
Marek zamarł. Popatrzył na mnie, potem na Krystynę. Ta wzruszyła ramionami.
– A ty co na to? – zapytałam go drżącym głosem.
– Kochanie, to Wigilia... Może po prostu... nalejmy innego barszczu?
– NIE MA INNEGO! – krzyknęłam.
I nagle wiedziałam, że nic już nie będzie jak dawniej.
Atmosfera była napięta
Usiedliśmy do stołu jak w teatrze absurdu. Krystyna naprzeciwko mnie, z zaciśniętymi ustami, jakby była obrażona na cały świat. Marek z lewej, blady, spocony, nieobecny. Tadeusz – jak zawsze milczący – skubał opłatek, patrząc gdzieś w sufit.
Rozdałam wszystkim talerze. Barszczu nie było. Wylałam go. Po cichu. Do zlewu. Patrzyłam, jak krwisty płyn znika w odpływie razem z resztkami szacunku.
– To co, zaczynamy od karpia? – zagaił Marek, próbując ratować sytuację.
– A barszcz? – zapytała Krystyna z niewinnym uśmiechem.
– Nie będzie – odpowiedziałam.
– Jak to nie będzie? – spojrzała na mnie z udawanym zaskoczeniem.
– Bo ktoś do niego splunął.
Tadeusz zakrztusił się opłatkiem. Marek próbował interweniować.
– Justyna, daj spokój...
– Nie. Nie dam spokoju. Nie pozwolę, żeby kobieta, która uważa się za królową tradycji, pluła mi do jedzenia i jeszcze śmiała się w twarz.
– Przestań robić sceny – warknęła Krystyna. – Święta są, a ty się zachowujesz jak rozhisteryzowana gówniara.
– A ty jak psychopatka. Plucie do jedzenia to nie jest „uwaga kulinarna”, tylko przemoc.
– Nie przesadzajmy – wtrącił Tadeusz cicho. – Po co psuć święta?
– One już są zepsute! – wybuchłam. – I nie przez mnie!
Marek spuścił wzrok. Przez chwilę miałam nadzieję, że powie coś, cokolwiek. Ale nie. Wciąż siedział cicho, jakby ktoś zamknął go w środku. Spojrzałam na niego. I poczułam coś nowego. Pustkę.
– Jeśli teraz nie staniesz po mojej stronie, to ja stąd wychodzę – powiedziałam.
Nikt się nie odezwał. Cisza wisiała nad stołem jak mgła. I wtedy wstałam.
Byłam wściekła
Zamknęłam się w sypialni. Słyszałam, jak za ścianą ktoś nalewa kompot, sztućce uderzają o talerze, a kolędy lecą z telewizora, jakby nic się nie stało. Jakby mnie tam nie było. Jakby to była moja kolej na to, by zniknąć.
Marek wszedł bez pukania. Jak zawsze. Zawsze wszystko robił po cichu i za późno.
– Justyś... Możemy pogadać?
– Teraz? Teraz to sobie pogadaj z mamusią – syknęłam.
– Nie chcę, żebyś się tak denerwowała. To tylko barszcz...
– TO NIE JEST TYLKO BARSZCZ! – krzyknęłam, aż on się cofnął o krok. – To jest ostatnie dziesięć lat, które w sobie tłumiłam. Każdy raz, gdy siedziałam cicho, kiedy mnie poprawiała, wyśmiewała, traktowała jak pomoc domową. Każde „może następnym razem lepiej ci wyjdzie”, każde „twoja mama nie uczyła cię gotować?”!
– Justyna, wiem, że mama bywa trudna, ale...
– Marek – przerwałam mu i spojrzałam mu prosto w oczy. – Jeśli teraz, w tym momencie, nie staniesz po mojej stronie... jeśli nie powiesz, że to, co zrobiła, było chore... to nie wiem, czy my jeszcze jesteśmy małżeństwem.
Zamilkł. Patrzył na podłogę. Potem na mnie. I znowu na podłogę. Nic. Żadnego słowa. Żadnego „masz rację”, „przepraszam”, „jestem z tobą”. Tylko to jego żałosne milczenie, które znałam aż za dobrze.
– No dobrze – powiedziałam po chwili. – Czyli już wiem.
Wstałam. Marek wciąż stał jak kołek. Zostawiłam go z otwartą buzią i zamknęłam za sobą drzwi. Ale wiedziałam, że to nie koniec.
Chciałam przeprosin
Wróciłam do salonu spokojnym krokiem. W głowie miałam tylko jedno zdanie. Powiedzieć je. Głośno. Wyraźnie. Przy wszystkich. Bez żadnych niedomówień.
– Chcę usłyszeć przeprosiny – powiedziałam, stając na środku pokoju.
Krystyna spojrzała na mnie znad śledzia. Uniosła brwi.
– Za co niby?
– Za to, że naplułaś do mojego barszczu. Za to, że mnie upokorzyłaś. Publicznie. We własnym domu.
– Och, znowu ten barszcz – machnęła ręką. – Przestań już robić dramat. Może i coś tam chlapnęło. Komu to szkodziło? I tak był do niczego.
– Wiesz co? – powiedziałam chłodno. – Nie chcę mieć nic wspólnego z kobietą, która pluje mi do jedzenia. Nawet jeśli to twoja matka, Marek.
Spojrzałam na niego. Siedział. Nie ruszył się. Nawet nie podniósł wzroku. Jakby go to w ogóle nie dotyczyło.
– Dobra – westchnęłam. – W takim razie nie mam tu już czego szukać.
Odwróciłam się i poszłam do przedpokoju. Wzięłam torbę, kurtkę. Zakładałam buty, kiedy usłyszałam jej głos za plecami:
– I po co to wszystko? Przecież mogłaś po prostu być wdzięczna, że ktoś cię przyjął do tej rodziny...
– Nikt mnie nie przyjął. Zniosłam was. I za długo milczałam – odparłam. – Ale wystarczy. Nigdy więcej.
Otworzyłam drzwi. Przez sekundę miałam nadzieję, że Marek przybiegnie. Powie: „Wróć, przepraszam, już nigdy”. Ale nie.
Justyna, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż dał teściowej luksusową błyskotkę na święta. Chyba nie byłam tak grzeczna jak ona, bo dostałam tanią patelnię”
- „Kiedy zgubiłem zwycięski kupon, byłem pewny, że kasa przepadła. A jednak znalazł się ktoś uczciwy”
- „Syn pamięta o mnie tylko od święta. Zamiast zapytać, jak się mam, jedynie węszy, czy spisałem już jakiś testament”

