Reklama

Poznałam ją w środowe popołudnie, kiedy pachniało smażoną cebulą, a okno w kuchni było lekko uchylone, jakby miało wypuścić napięcie. Byłam już wtedy wegetarianką od siedmiu lat, oswojoną z pytaniami, czy „ryba to też mięso”. On mówił, że mama jest ciepła, tylko trochę staroświecka, że gotowanie to jej język miłości. Pomyślałam, że miłość znajdzie sposób, by się dogadać. Kiedy jednak na stole wylądował schabowy, gruby jak podręcznik, z chrupiącą zbroją, poczułam, jak w powietrzu zmienia się ciśnienie. Później miałam zrozumieć, że to nie był obiad, tylko deklaracja. A talerz stał się polem bitwy, na którym miałam przegrać.

Stół uginał się od mięsa

Niedziela u niej miała rytm mszy: bulgoczący rosół, ziemniaki, sałatka jarzynowa i kotlety ułożone w stos, jakby spodziewała się głodnej kompanii z internatu. Siedziałam naprzeciwko, dłonie trzymałam przy kolanach, żeby nie wyciągnąć ich po nic, co mogłoby mnie zdradzić. On uśmiechał się nerwowo. Ona w końcu się odezwała, podając mi półmisek.

– Proszę, jeszcze ciepłe.

– Dziękuję, ale nie jem mięsa.

– Co za pech – uniosła brwi. – A drobiowe to nie mięso?

– Też mięso.

– To z czego żyjesz? – spytała, ale miała na myśli „w co pani wierzy”.

On spróbował rozładować atmosferę.

– Mamo, pamiętasz, opowiadałem. Zuzia robi świetną lasagne z bakłażanem.

– Lasagne? –zZamilkła, jakby rozważała, czy to nazwisko przodka. – U nas się je normalnie.

Kartofle nałożyła mi tak, że ledwo widziałam talerz, jakby chciała zasypać problem. Na środku stołu pysznił się półmisek schabowych. Z jego szczytu spływał tłuszcz, kroplami znacząc obrus. Wzięłam ogórki, kapustę, zielone rzeczy – cokolwiek, co nie miało historii zakończonej u rzeźnika. Czułam na sobie jej wzrok.

– Tyle roboty, a tu… – westchnęła. – No ale dobrze, każdy ma swoje fanaberie.

– To nie fanaberia – powiedziałam łagodnie. – Po prostu inaczej jem.

– Człowiek jest stworzony do jedzenia mięsa – odparła. – Zobaczysz, przyjdzie zima, to ciało poprosi.

Zimę już przeszłam nieraz. Zjadłam swoje sałatki i ziemniaki. Wyszłam z kuchni po obiedzie, by pomóc przy naczyniach. Ona stała przy zlewie i myła patelnię, z której skwierczały wspomnienia.

– Wiesz – powiedziała bez spojrzenia we mnie – ja cię nie chcę nawracać. Ale u nas schabowy jest jak niedziela. Nie do ruszenia.

– Rozumiem – odpowiedziałam. – Ja nie chcę mamie burzyć tradycji.

Otarła ręce w ścierkę, odwróciła się na moment, jakby miała podać mi rozejm. Zamiast tego podała mi pusty półmisek.

Kotlety i deklaracje

Dwa tygodnie później znów byliśmy zaproszeni. On nalegał.

– Wiesz, ona naprawdę chce dobrze. Tylko nie umie inaczej.

A ja mam umieć za nią? – zapytałam, odkładając telefon.

– Może spróbujmy razem. Powiem jej wyraźniej.

Przy stole siadłam znów naprzeciwko. Parowało, syczało, drewniane łyżki dzwoniły o ranty garnków. Ona przyniosła półmisek, większy niż poprzednio.

– Dzisiaj coś specjalnego – oznajmiła. – Cienko rozbite, miękkie jak naleśnik.

– Mamo – zaczął on – Zuzia nie je mięsa. Możesz… wiesz… może jakieś pierogi ruskie zrobimy następnym razem?

– Pierogi? – uśmiechnęła się, ale w oczach miała stal. – A kotleta nie weźmie chociaż na spróbowanie? Ja też nie lubię wielu rzeczy, ale jak ktoś podaje, to z grzeczności zjem.

Grzeczność to też szacunek do wyborów – wtrąciłam, spokojnie.

– Wybory, wybory… – machnęła ręką. – Zobaczymy, co z tych wyborów będzie za pięć lat. Żeby mi chłopak nie zszedł. On lubi mięso.

– On ma usta i ręce, sam zje, co lubi – powiedziałam. – Ja nie jestem strażniczką jego talerza.

– A ja jestem strażniczką tradycji – odparła. – Tu się nie wybrzydza.

Czułam, że każde słowo trafia w próżnię. On próbował znów.

– Mamo, naprawdę, możemy obok kotletów postawić coś dla Zuzi. Chociaż surówkę bez majonezu.

– Już stoi – wskazała miskę. – Ale zapach człowiekowi robi apetyt. Może się w końcu przełamie. To zdrowe, domowe, nie żadne fast foody.

Zjadłam surówkę, ziemniaki, usłyszałam, że „wyglądam blado”. Chwilę później ona przyniosła paczuszkę owiniętą folią.

– Na jutro – powiedziała. – Dla ciebie, synu. Żeby cię ta trawa nie wykończyła.

– Dziękuję, mamo – wydusił. – Ale następnym razem zróbmy coś, co wszyscy zjemy.

Wyszliśmy wcześniej niż zwykle. Na klatce on stanął, opierając się o ścianę.

– Przepraszam – powiedział. – W domu pogadamy.

– Nie przepraszaj za nią – odparłam. – Niech przeprosi sama. Albo chociaż przestanie mnie karmić swoją wojną.

Obiad na zgodę

Postanowiłam spróbować inaczej. Zaprosiłam ją do nas, na obiad, który miał być mostem, a nie barykadą. Zapiekanka z soczewicy, pieczone marchewki z miodem, sałata z pieczonymi burakami i orzechami. Zaparłam się, że będzie pysznie, pachnąco i domowo. Michał zadzwonił rano.

– Przyjdzie. Powiedziała tylko, że przyniesie „coś swojego”.

Przyszła z uśmiechem, kwiatami i… patelnią w reklamówce. Kiedy wyjęła ją na blacie, coś we mnie zadrżało.

– Żeby ci się te twoje zieleniny nie przywarły – zaśmiała się. – A ja zrobię malutkie kotleciki. Z myślą o Michałku.

– Mamo… – westchnął on. – Uzgodniliśmy, że dzisiaj bez mięsa.

– To tylko przystawka – rozgrzewała olej, jakby to była modlitwa. – Niech chłopak ma siłę.

– To nasz dom – powiedziałam, starając się, by brzmiało łagodnie. – Prosiłam o obiad bez mięsa.

– Prawdziwy dom to ten, w którym pachnie schabowym – odparła. – Reszta to eksperymenty.

Tłuszcz strzelił na skórę i zamienił moją cierpliwość w cienki lód.

– Nie będziemy smażyć mięsa w naszej kuchni.

W ciszy słychać było tykanie zegara. Ona patrzyła na mnie, jak na kogoś, kto wprosił się do rodziny.

– To ja w takim razie wyjdę – zabrała patelnię. – Nie będę przeszkadzać w waszych nowinkach kulinarnych.

– Zostań – powiedział mój mąż prosząco. – Zjesz, posmakujesz, może ci się spodoba.

– Nie jestem królikiem – odparła chłodno. – I nie potrzebuję, żeby mnie ktoś wychowywał. Synu, jak ci będzie źle, drzwi do domu są otwarte.

Drzwi trzasnęły, nim zdążyłam odpowiedzieć. Jedliśmy później w milczeniu, choć jedzenie było dobre. On dłubał w sałacie.

– Może przesadziłam – powiedziałam.

– Może. A może musiałaś – odparł bez przekonania. – Tylko teraz jest gorzej.

Imieniny w sosie własnym

Jej imieniny. Cała rodzina, długi stół, sałatki w kryształach, ciasto upudrowane cukrem jak śniegiem. Poszliśmy, bo „tak wypada”. Obiecała przez telefon, że „będzie coś też dla mnie”.

– Zrobiłam rybę – powiedziała na powitanie.

Nie jem też ryb.

– Rybka to nie mięso – roześmiała się ciotka.

– Dla mnie jest – odpowiedziałam.

Michał ścisnął moją dłoń pod stołem. Ona rozstawiała półmiski. Na centralnym miejscu – góra schabowych, aż talerz uginał się jak łuk. Zerknięcia, szepty, ktoś mruknął: „dzisiaj się przełamie”. Nałożyłam sobie ziemniaki i surówkę. Udawałam, że nie słyszę.

Najlepszy schabowy w mieście – ogłosiła ciotka. – Sekret to smalec.

Wtedy ona spojrzała prosto na mnie.

– Z miłości to ja robię dla wszystkich. A niektórzy tej miłości nie przyjmują. Cóż, każdy wybiera.

Odstawiłam widelec.

– Pani Haniu, ja naprawdę szanuję pani kuchnię. Ale nie mogę zjeść.

– Bo? – Jej głos zmiękł niebezpiecznie. – Bo ideologia?

– Bo mój wybór. Moje ciało, moje sumienie.

– A moje sumienie mówi, że rodzina to wspólny stół – uśmiechnęła się, a w uśmiechu połyskiwała stal. – Nie dam zrobić z mojego syna gościa we własnym domu.

– Nikt tego nie robi – wtrącił on. – Mamo, nie mieszaj.

– Ja mieszam? – prychnęła. – Przez ciebie te wegańskie… Jak to się mówi? Oso… osso-buko z buraka! – sala się roześmiała.

– Wychodzę na chwilę – powiedziałam, czując, że łzy napływają mi do oczu.

W łazience odkręciłam kran. Zupełnie jakbym próbowała spłukać z siebie złość. Gdy wróciłam, ona trzymała w dłoni talerz i pochylała się nad moim miejscem. Układała na moich ziemniakach cienki plaster kotleta, jak hostię.

– Tylko odrobinka – szepnęła. – Dla zdrowia, dla zgody.

– Nie – odsunęłam talerz. – Proszę tego nie robić.

– Przesada – cmoknęła ciotka.

– To brak szacunku – powiedziałam, tym razem głośniej. – Do mnie.

Rozmowy stanęły w miejscu jak noże wbite w deskę. On wstał.

– Mamo, przeproś – poprosił. – Przekroczyłaś granicę.

– Ja? – spojrzała na nas oboje, jak na dzieci, które wyrwały się z szeregu. – Jak wam nie pasuje, tam są drzwi.

Wyszliśmy. W uszach dzwonił mi śmiech, który nie był mój.

Granice na moim talerzu

Po imieninach było cicho. Dwa dni, trzy, tydzień. Michał rozkładał swoje milczenie na części, jakby próbował je naprawić. Ja zbierałam rozsypane w głowie okruchy wstydu.

– Pojadę do niej – powiedział w końcu. – Sam. Porozmawiać.

– Dobrze.

Czekałam. Wrócił bardzo zmęczony.

Mówi, że to jej dom, jej zasady. Że ty ją obraziłaś, bo „demonstracyjnie nie jesz”. Że od schabowego rodzina się zaczyna.

– A ty? – zapytałam.

– Ja… – usiadł. – Chcę, żebyśmy byli razem. Ale między wami jest mur. I on nie jest z mąki. Prosiła, żebym przychodził sam, jeśli to ma tak wyglądać.

– To postawiła warunek.

– Nie… Tylko prośba – spojrzał mi w oczy. – Przecież nie musisz tam bywać.

– A ty? – zapytałam. – Będziesz jeść jej schabowe w niedziele, a w poniedziałek wracać do mnie. Da się tak?

Milczał chwilę, zbyt długą.

– Może na jakiś czas.

– A ja będę żyła „na jakiś czas”? – poczułam w gardle sól. – W domu, gdzie mój wybór to obelga?

Zadzwonił telefon. Ona. Nie odebrał. Po chwili przyszła wiadomość: „Kupiłam ci nową patelnię, żebyś miał porządne jedzenie. Wpadnij”. Wpatrywał się w ekran, jakby tam było rozwiązanie.

– Powiedz jej – poprosiłam – że do naszego domu nie wnosi się mięsa. I że ja nie będę drugą opcją. Albo jesteśmy ekipą, albo nie jesteśmy.

– To szantaż?

– To granica.

Jak to się wszystko skończy?

Nie było jednej rozmowy, która naprawiła wszystko. Był czas, który albo zmiękcza, albo twardnieje. Przez kilka tygodni on jeździł do niej sam, wracał z zapachem smażenia w ubraniach, który wietrzył na balkonie. Przynosił ciasta, kompoty, warzywa z ogrodu – bez mięsa, bo obiecał. Mniej się uśmiechał. Ja gotowałam swoje potrawy w ciszy, w której jednak dało się oddychać.

Później napisała do mnie wiadomość. Krótko: „Może przyjdziesz. Zrobię pierogi z serem. Bez… wiesz czego”. Odpisałam, że mogę przyjść, jeśli uszanuje mój talerz. W drzwiach przywitała mnie sztywno, jak urzędniczka przy wydawaniu paszportu. Pierogi były smaczne, choć ciężkie od niedopowiedzianych słów.

– Czasy się zmieniają – powiedziała, nalewając kompot. – Ale człowiek zostaje człowiekiem.

A człowiek ma prawo do wyboru – dodałam.

– Byle nie przeciwko rodzinie.

– Mój wybór nie jest przeciwko nikomu.

Siedziałyśmy tak chwilę. Ona patrzyła na kuchenny zegar, jakby tam był przepis na zgodę. W końcu westchnęła.

– Nie obiecuję, że zrozumiem. Ale mogę przestać walczyć.

Nie była to miłość, nie był to triumf. To była pauza między dwoma dzwonkami, w której można było wziąć oddech. Później bywało różnie. Czasem rzucała mimochodem: „schudłaś, bo nie jesz mięsa”. Czasem kładła obok mojej miski marchewkę pieczoną „dla ciebie”. Tylko raz jeszcze spróbowała położyć mi na talerzu „odrobinkę”. Spojrzałam jej wtedy w oczy i powiedziałam spokojnie:

– Nie.

Co zostaje, gdy stygnie obiad? Zapach, talerze do mycia, i to, co zrobiliśmy – albo czego nie zrobiliśmy – z cudzym apetytem na nasze życie. Zrozumiałam, że akceptacja nie zawsze przychodzi w postaci uścisku. Czasem wygląda jak odsunięty półmisek i ciche: „wystarczy”. Michał? Wciąż jest ze mną. Uczy się gotować wegańskie gulasze, jeździ do niej z własnym pudełkiem i mówi: „mamo, kocham cię, ale to są nasze zasady”. Nie jest łatwo. Ale przynajmniej wiemy, kto kogo karmi, a kto nie karmi krzywdą.

Zuzanna, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama