„Teściowa mnie dręczy, że nie mamy dzieci, a mąż uważa to za żarty. W tym roku rodzinna majówka skończy się rozwodem”
„Teściowa postawiła przed nami miskę sałatki jarzynowej, jakby była to najważniejsza atrakcja popołudnia. Miała na sobie fartuch z lawendą i ten swój nieodłączny, przesadnie ciepły uśmiech, którym maskowała kolejne szpile”.

Nie potrafiłam pojąć, jakim cudem znowu się na to zgodziłam. Może dlatego, że Marek, jak co roku, spojrzał na mnie tym swoim rozbrajającym wzrokiem i powiedział:
– Wiesz, mama będzie zawiedziona, jak się nie pojawimy.
Nie znosiłam tego
Albo dlatego, że wciąż łudziłam się, że może tym razem będzie inaczej. Że teściowa odpuści, że kuzyni nie będą się śmiać nerwowo z każdego komentarza, że nikt nie zapyta o dzieci. A najbardziej – że Marek w końcu stanie po mojej stronie. Powie: „Dość, to moja żona, nie mów tak do niej”.
Ale wiedziałam, że tego nie zrobi.
Nie cieszyłam się na ten wyjazd. Nie cieszyłam się już od tygodni, odkąd Marek wspomniał o grillu u teściów. Dla niego to była tradycja, rytuał. Dla mnie – emocjonalny zjazd, z którego zbierałam się potem przez kolejne dni. Wcześniej zdarzało się, że płakałam w łazience, że zasypiałam ze ściśniętym gardłem. Z roku na rok było tylko gorzej. Powtarzalność tych spotkań, tych komentarzy, tego milczenia Marka – wszystko to zaczynało mnie tłamsić.
Nasze małżeństwo z zewnątrz wyglądało dobrze. Byliśmy razem prawie dziesięć lat. Mieliśmy własne mieszkanie, stabilność, spokój. Ale brakowało czegoś, o czym nie dało się powiedzieć na głos bez wywołania wojny. Dzieci. A raczej – ich braku. Nie dlatego, że nie chcieliśmy. Po prostu ich nie było. I nikt nie potrafił tego zostawić w spokoju.
Na zewnątrz panował upał, duszny i lepki. Marek chodził po mieszkaniu zadowolony, nucąc coś pod nosem. Jakbyśmy jechali na piknik do parku, a nie do ludzi, którzy traktowali mnie jak biologiczny błąd.
Co rok było to samo
Teściowa postawiła przed nami miskę sałatki jarzynowej, jakby była to najważniejsza atrakcja popołudnia. Miała na sobie fartuch z lawendą i ten swój nieodłączny, przesadnie ciepły uśmiech, którym maskowała kolejne szpile.
– No to kiedy w końcu jakieś wnuki, co? – rzuciła, obracając się w moją stronę z błyskiem w oku.
Poczułam, jak wszystko we mnie zamiera. Oczywiście, że to musiało paść. Padało co roku, od sześciu lat.
– Jeszcze nie teraz – odpowiedziałam z automatu, tym samym wyuczonym tonem. Takim, co miał brzmieć lekko, ale tylko ja czułam, ile mnie kosztował.
Matka mojego męża uśmiechnęła się szerzej, a jej ton, choć żartobliwy, zawierał dokładnie tyle przytyku, ile było trzeba, bym poczuła się podle.
– Ale czas leci! Nie ma co czekać za długo, Justynko. Później to już tylko lekarze i te… procedury.
Kuzyni zachichotali. Ciotka Maryla zmarkotniała, patrząc w talerz, jakby nagle stał się najciekawszą rzeczą na świecie. Wujek wypił duszkiem całą szklankę piwa i dolał sobie kolejną. Wszyscy wiedzieli, że to niezręczne, ale nikt nic nie powiedział.
Nawet Marek. Siedział tuż obok mnie. Zajął się kiełbasą na talerzu, jakby próbował rozczytać na niej mapę. Nie spojrzał na mnie. Nie powiedział ani słowa.
Nie bronił mnie
Czułam, jak powietrze w moich płucach gęstnieje. Krew pulsowała mi w skroniach. Patrzyłam na ich twarze, uśmiechy wymuszone, spojrzenia rzucane z ukosa. Wszyscy udawali, że nic się nie stało. Że to tylko „rodzinne żarty”.
A ja siedziałam tam jak idiotka, z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Grałam swoją rolę, jak zawsze. Chociaż w środku chciałam wstać, odsunąć krzesło z hukiem i krzyknąć: „Mam dość!”. Ale nie zrobiłam tego. Zamiast tego dolałam sobie kompotu i skinęłam głową do kuzynki, która z trudem próbowała zmienić temat. Udawałam, że mnie to interesuje, że wszystko jest w porządku.
Aż w końcu nie wytrzymałam. Po prostu wstałam od stołu i powiedziałam coś o telefonie, o pilnym mailu – cokolwiek, byle tylko zniknąć. Przeszłam przez ogród z tą samą sztuczną uprzejmością, którą ćwiczyłam latami. Kiedy byłam już poza ich zasięgiem wzroku, zaczęłam iść szybciej. Kroki stawały się coraz bardziej nerwowe, dłonie drżały.
Samochód stał przy bramie. Wślizgnęłam się do środka i zamknęłam drzwi z trzaskiem. Przez chwilę siedziałam w ciszy, słysząc jedynie przyspieszony oddech i bicie własnego serca. Potem przyszły łzy – ciche, gwałtowne, wstrząsające całym ciałem. Przykryłam twarz rękoma i pozwoliłam sobie na ten moment. Bo tylko tu nikt mnie nie widział. Nikt nie słuchał. Nikt nie oceniał.
Chciałam być sama
Zacisnęłam pięści. W myślach wracały słowa Haliny, jedno po drugim, jakby wbijały się we mnie na nowo. „Nie ma co czekać za długo…”. „Potem to już tylko lekarze…”.
Czy ona miała pojęcie, przez co przeszliśmy? Czy wiedziała, ile razy wracałam od ginekologa ze ściśniętym gardłem? Ile razy patrzyłam na jedną kreskę na teście ciążowym, a potem udawałam, że nic się nie stało? Czy kiedykolwiek zapytała, zamiast osądzać?
Ale jeszcze bardziej bolało mnie milczenie Marka. To jego obojętność rozrywała mnie od środka. Jego wzrok wbity w talerz, jego dłonie spokojnie sięgające po pieczywo. Jakby to w ogóle nie dotyczyło jego żony. Jakby przez chwilę był gościem, nie mężem. Jakby wygodniej mu było pozwolić matce mówić, niż się jej sprzeciwić.
„On zawsze tak” – pomyślałam z goryczą. „Udaje, że nic się nie dzieje. Że to tylko słowa”. Ale to nigdy nie były tylko słowa.
Pochyliłam się nad kierownicą i zamknęłam oczy. Marzyłam, żeby ruszyć. Odjechać stamtąd jak najdalej, choćby do lasu. Byle nie wracać na ten plastikowy leżak, między ludzi, którzy mówili o mnie, jakby mnie tam nie było.
Nie widział problemu
Wiedziałam, że muszę wrócić, żeby nie zrobić sceny. Żeby nie „zepsuć atmosfery”. Ale coś we mnie właśnie się zmieniało. Czułam to wyraźnie. Zaczęłam pękać nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy miałam wrażenie, że to pęknięcie nie da się już skleić.
Drzwi od strony kierowcy otworzyły się niespodziewanie.
– Ty tu jesteś? – zapytał Marek. – Zgasiliśmy już grilla.
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam w bok, poza szybę. Widziałam krzaki i część ogrodzenia. Nic ważnego.
– No weź… Mama taka już jest. Mówi, co jej ślina na język przyniesie. Nie przejmuj się – dodał po chwili, z westchnieniem.
Nie przejmuj się. Znów to samo. Jakby mnie bolało, bo chciałam. Jakby to była moja wina, że znowu wszystko we mnie się rozsypało. Milczałam. Bo co miałam powiedzieć? Że czekam, aż w końcu ktoś mnie obroni?
Podjęłam decyzję
W drodze powrotnej nie odezwaliśmy się do siebie ani razu. Radio grało cicho, Marek skupiał się na jeździe, a ja patrzyłam w ciemność. Czułam, że to koniec – może nie małżeństwa, ale czegoś we mnie. Podjęłam decyzję. Nie wrócę tam. Choćby nie wiem co.
Następnego ranka wstałam wcześniej niż Marek. W kuchni pachniało kawą, słońce przebijało się przez firanki. Niby spokojnie. Ale we mnie już nie było tej samej osoby.
Usiadłam przy stole z laptopem. Przez chwilę tylko patrzyłam na pusty ekran, a potem zaczęłam pisać. Nie wiele – jedno zdanie. „Nie pojadę tam za rok”.
Zamknęłam plik. Nie mówiłam o tym Markowi, ale to wystarczyło, żebym poczuła, że coś się zmieniło. Małe przesunięcie wewnętrzne. Ulga, że nie muszę znowu siebie oszukiwać. Czułam się spokojniejsza.
Justyna, 31 lat
Czytaj także:
- „Zaprosiłem samotną sąsiadkę na kolację, bo było mi jej szkoda. Nie liczyłem na deser, a jednak finał był słodki”
- „Przyszłam do urzędu z PIT-em, a wyszłam z kochankiem. Dostałam coś znacznie cenniejszego niż zwrot podatku”
- „Dawałem matce pieniądze bez umiaru i byłem dobrym synkiem. Ale gdy wystawiłem jej rachunek, przestała się odzywać”

