„Teściowa miała mi za złe, że zamiast robić stroiki na groby, wycinamy z dziećmi dynie na Halloween. To był mój wybór”
„– Zamiast ich uczyć o świętych, to ty im czarami głowę zawracasz? – Mamo, to tylko zabawa. Dzieci się cieszą... – Właśnie. Zabawa z diabłem! I ty się z tego cieszysz? Nie wiedziałam, co powiedzieć. Stałam jak wryta. Dzieci zamilkły”.

- Redakcja
Październik pachniał liśćmi, cynamonem i czymś jeszcze – czymś dziecięco ekscytującym, co przyciągało do kuchni moją Zosię i Tymka szybciej niż dźwięk otwieranej paczki ciastek. Na parapecie stały już trzy małe dynie. Jedna z narysowanymi oczami, druga z doczepionymi rzęsami. Zosia dodała jeszcze kokardkę.
– Bo czemu duch nie może być ładny, mamo?
Mieszkałam z rodziną na obrzeżach miasta, w szeregowcu otoczonym ogrodami i tujami przystrzyżonymi jak od linijki. Mój mąż, Michał, wychował się w małej miejscowości, gdzie wszystko miało swoje miejsce i czas. Tam październik oznaczał robienie stroików na grób, noszenie zniczy, ciszę, zadumę. U nas – pajęczyny ze sznurka i planowanie, ile cukierków zmieści się do wiaderka po borówkach.
Od zawsze wiedziałam, że jego mama, Irena, patrzy na mnie z dystansem. „Miastowa”, „nowoczesna”, „ta, co to dzieci wychowuje na luzie”. Starałam się ją przekonać, że nie jestem zagrożeniem. Nie udawało się. Ale wciąż próbowałam.
Tego dnia, kiedy przyszła bez zapowiedzi, a moje dzieci malowały ducha na papierze, po raz pierwszy usłyszałam w jej głosie nie tylko krytykę. Usłyszałam potępienie. Wiedziałam, że z tej jednej rozmowy już się nie wykręcę.
Przyszła z awanturą
– A ja zrobię duchowi oczy z rodzynek! – krzyknęła Zosia, już sięgając do kuchennej szuflady.
– Tylko nie zjedz ich po drodze! – zaśmiałam się, choć i tak wiedziałam, że co najmniej jedna rodzynka zniknie w tajemniczych okolicznościach.
Tymek właśnie skakał koło dyni:
– Mamo, wytnij zęby! Dużo zębów! Będzie straszyć tatę!
W tle leciała muzyka z filmu o czarownicach, a ja czułam, jak bardzo lubię ten czas. Niby nic wielkiego – parę dyń, rozrzucone pomarańczowe konfetti, ale dzieci miały błysk w oczach. I ja też. Do momentu, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam bez zastanowienia. Irena.
Stała w progu, w swoim granatowym płaszczu, którego nienawidziłam od pierwszego wejrzenia. Wzrok miała chłodny jak listopadowa mgła. Spojrzała na mnie, potem za moje ramię, gdzie w kuchni dzieci właśnie pokazywały sobie nawzajem swoje dyniowe „straszydła”.
– Co to ma być? – zapytała powoli.
– Robimy ozdoby na Halloween – powiedziałam jak najnormalniej, choć już czułam, że to nie będzie zwykła wizyta.
– Zamiast ich uczyć o świętych, to ty im czarami głowę zawracasz?
– Mamo, to tylko zabawa. Dzieci się cieszą...
– Właśnie. Zabawa z diabłem! I ty się z tego cieszysz?
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Stałam jak wryta. Dzieci zamilkły. Zosia spuściła głowę, Tymek przycisnął dynię do piersi, jakby ją chciał ochronić. Poczułam się jak dziecko przyłapane na kradzieży.
– To nie są czary. To tylko dynie i kostiumy...
– A za chwilę może kościotrupy? Albo pentagramy?! – teściowa wbijała we mnie wzrok jak ostrze. – Obyście nie żałowali tego później.
Mąż mnie zignorował
– Michał, twoja matka uznała mnie za czarownicę! – wybuchnęłam, ledwo zdążyłam zamknąć za nią drzwi. – Wparowała tu jak jakiś egzorcysta i zrobiła dzieciom wykład o diable!
– Przesadzasz – westchnął Michał, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu. – Mama zawsze była... wyczulona na takie rzeczy.
– Wyczulona?! – aż mnie zatkało. – Stała w kuchni i mówiła, że nasze dzieci robią sobie żarty z piekła! A ty mi mówisz, że przesadzam?!
– No bo to tylko dynie, Karolina...
– Tak?! To jej powiedz. Bo mnie to już ręce opadają. Ja się staram, robię dzieciom fajne dzieciństwo, a ona wchodzi i robi ze mnie pogankę!
Michał odłożył telefon i spojrzał na mnie z tym swoim zmęczonym, neutralnym wyrazem twarzy. Jakby to była tylko kolejna różnica zdań między kobietami. Jego matką. I jego żoną.
– Wiesz, jaka ona jest... Tradycja, wiara, groby, znicze. Dla niej Halloween to profanacja.
– I co? Mam z tego powodu udawać, że mi nie przeszkadza, jak dzieci boją się wyciągnąć dynię z piwnicy, bo babcia im powiedziała, że duchy ich porwą?
– Nie powiedziała tak...
– Dobrze, może nie tymi słowami, ale widziałeś Zosię? Cała jej radość zgasła. I Tymek w ogóle nie chce wyjść z pokoju.
Przez chwilę milczeliśmy. Michał patrzył w przestrzeń, jakby kalkulował, ile jeszcze może udawać, że sprawy go nie dotyczą.
– A ty? Ty co o tym myślisz? – zapytałam cicho, prawie szeptem.
– Myślę, że szkoda, że się pokłóciłyście – powiedział.
Wtedy zrozumiałam, że jestem w tym sama.
Teściowa nie ustępowała
To było pewnego dnia, gdy poszłam jej zanieść sernik z dynią. Drzwi wejściowe były otwarte. Usłyszałam jej głos, jeszcze zanim weszłam do kuchni. Zatrzymałam się w połowie drogi, bo zorientowałam się, że teściowa rozmawia przez telefon. Ton miała ostry, prawie syczący.
– Ta twoja bratowa niszczy dzieciom duszę – mówiła dobitnie. – Robi z nich pogan. Oni już nawet nie wiedzą, kto to jest święty.
Zamarłam.
– Tak, stroiki są dla niej głupie. Teraz tylko ma głowie dynie, czarownice i inne diabły. A Michał nic. Taki pantofel... – wycedziła z goryczą.
Zrobiło mi się słabo. Palce zadrżały na pudełku z ciastem. Cofnęłam się krok w tył, potem jeszcze jeden. Ale za późno – drzwi kuchenne się uchyliły i nasze spojrzenia się spotkały.
– Mamo – powiedziałam, wchodząc. Głos mi się trząsł, ale nie zamierzałam już udawać, że nie słyszałam. – Wiesz, że ja wszystko słyszałam?
Nie zareagowała zaskoczeniem. Wzięła tylko głęboki oddech, jakby wreszcie mogła mówić wprost.
– No i dobrze. Może w końcu się opamiętasz.
– Nie, to ty powinnaś się opamiętać. To ty niszczysz rodzinę, nie ja. Wchodzisz do naszego domu jak do oblężonej twierdzy. I jeszcze z mieczem! Psujesz nam radość.
– Mów co chcesz, ale ja nie pozwolę, żeby moje wnuki były wychowywane w duchu takich obrzydliwości!
– Obrzydliwości?! To dziecięca radość i kilka lampionów z dyni! A ty robisz z tego apokalipsę!
Teściowa zacisnęła usta. Ręce jej drżały.
– Zniszczysz ich. Odciągasz ich od Boga. Wiesz, co się dzieje z takimi rodzinami? Rozpadają się. Bo nie ma w nich fundamentu.
Nie miałam już siły się bronić. Odwróciłam się i wyszłam, zostawiając ją z telefonem w ręce. Usłyszałam jeszcze tylko: „Hanka? Oddzwonię później”.
Dzieci się wystraszyły
Zosia siedziała na podłodze w swoim pokoju z brodą opartą o kolana. Na dywanie leżała dynia z niedokończonymi oczami. Obok – porzucone flamastry.
– Hej, skarbie – usiadłam obok, delikatnie, żeby nie zburzyć tej ciszy. – Czemu nie kończysz dyni?
– Bo babcia powiedziała, że to złe – mruknęła, nie patrząc na mnie. – Że to od diabła.
Tymek tulił się do misia w kącie pokoju. Nawet się nie odezwał, tylko patrzył na mnie tymi wielkimi oczami, jakby chciał usłyszeć, że wszystko znowu jest dobrze.
Poczułam, jak mi się zaciska gardło.
– Posłuchajcie mnie teraz. Nic, co robimy razem, nie jest złe. Rozumiecie? Ta dynia, te kostiumy, to tylko zabawa. A babcia… Babcia po prostu nie wszystko rozumie.
– A może my źle zrobiliśmy z tymi dyniami? – zapytał cicho Tymek.
Nie umiałam odpowiedzieć od razu. Zawahałam się. Nie chciałam skłamać. Ale też nie chciałam wprowadzać ich w ten świat podziałów i lęków.
– Nie – powiedziałam w końcu. – Nie zrobiliście nic złego. Chciałam, żeby ten czas był dla nas radosny. Bo to też ważne – żeby się cieszyć. Nie tylko smucić.
Zosia w końcu spojrzała na mnie.
– A babcia już do nas nie przyjdzie?
Objęłam ją i Tymka. Trzymałam ich mocno, choć w środku sama czułam się zagubiona jak dziecko.
– Nie wiem, kochanie. Może nie od razu. Ale to nie wasza wina. Ani dyni. Ani czarnego kapelusza.
Wiedziałam, że ich dzieciństwo właśnie skręciło w nowym kierunku. Nie takim, jaki planowałam. Ale czasem trzeba wybrać, czy być w zgodzie z rodziną... czy z własnym sumieniem.
Powiedziałam jej do słuchu
Zebrałam się w sobie trzy dni później. Nie mogłam już spać. Ani patrzeć, jak dzieci co wieczór pytają, czy babcia się obraziła. Poszłam do niej. Bez prezentów, bez dzieci, bez fałszywej uprzejmości. Po prostu zapukałam.
Teściowa otworzyła po chwili. Nie zaprosiła mnie do środka. Ale nie zamknęła też drzwi.
– Mamo Ireno – zaczęłam cicho – nie przyszłam się tłumaczyć.
Zacisnęła usta, ale nie przerwała.
– Przyszłam powiedzieć, że nie pozwolę, by moje dzieci czuły się winne za to, że się śmieją.
– A ja nie pozwolę, by moja rodzina odeszła od Boga – odpowiedziała natychmiast. – Mam do tego prawo. Jestem ich babcią.
– I nikt tego nie odbiera. Ale wiesz co? Wiara to nie jest strach. A ty ich straszysz.
Spojrzała na mnie tak, jakby pierwszy raz mnie widziała. Może właśnie wtedy zrozumiała, że już nie jestem tą uległą synową, co się uśmiecha z zaciśniętymi zębami.
– Oni potrzebują radości – dodałam. – Potrzebują bezpieczeństwa. A nie szeptów o piekle i złu czającym się w plastikowych nietoperzach.
– Zmarli się w grobach przewracają – burknęła.
– Może. Ale Zosia płakała przez trzy dni, bo pomyślała, że Bóg się na nią gniewa. Bo była przebrana za kotka. Naprawdę tego chcemy?
Zapanowało milczenie. Po chwili skinęła głową.
– Lepiej, żebyśmy już skończyły tę rozmowę.
– Tak – powiedziałam i odwróciłam się, zanim znów zaczęłabym coś tłumaczyć. Tym razem nie przyszłam się bronić. Tylko stanąć po stronie moich dzieci.
Problem rozwiązał się sam
Czasem wieczorami, kiedy dzieci już śpią, siedzę w kuchni i zastanawiam się, czy zrobiłam dobrze. Czy nie byłam zbyt surowa, zbyt nieustępliwa. Czy mogłam to wszystko rozegrać inaczej – łagodniej, ciszej, bardziej „rodzinnie”.
Ale potem widzę Zosię, jak biega z latarką po ogrodzie i szuka „cukierkowych duchów”, śmiejąc się tak, jakby nic nigdy nie zaburzyło jej radości. Widzę Tymka, jak zasypia z dynią pod pachą – bo to jego „stróż snów”. I wiem, że zrobiłam, co musiałam. Nie chodziło o dynie. Chodziło o coś znacznie głębszego – o prawo moich dzieci do dzieciństwa bez wstydu. Bez lęku, że coś, co je cieszy, jest czymś złym.
Michał przestał się wypowiadać. Może zrozumiał, że jeśli sam nie wybierze strony, to życie wybierze za niego. A może po prostu milczenie było dla niego najwygodniejsze. Nie wiem. Już nie pytam.
Przełom przyszedł niespodziewanie, podczas rysowania na stole.
– Mamo – powiedziała Zosia, wypełniając kolorami aniołka na znicz – ja lubię nasze dynie. I te aniołki na grobach też. Mogę mieć i to, i to?
Spojrzałam na nią i poczułam, że serce mi się rozsypuje i składa od nowa.
– Możesz, kochanie – uśmiechnęłam się. – Możesz mieć i to, i to.
Dzieci wiedzą więcej niż dorośli. My się kłócimy o formy, symbole, słowa. One widzą tylko – co daje światło. A co je gasi.
Karolina, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa przeglądała nasze paragony i grzebała w śmieciach. A miała być taka sielanka pod jednym dachem”
- „Gdy mąż zmarł, miałam ochotę zatańczyć na jego grobie. Nie będę płakać po śmierdzącym leniu”
- „Mama kazała mi kupić najtańsze chryzantemy i znicze. Było mi wstyd za jej skąpstwo, póki nie poznałam prawdy”

