„Teściowa miała doglądać mojego ogrodu w czasie urlopu. To, co zastałam po powrocie przeszło najśmielsze wyobrażenia”
„Nie widziałam moich róż. Żadnego krzewu pod oknem, żadnej z tych różowych puchatych główek, które kwitły jeszcze przed wyjazdem. Zamiast nich – rząd grządek. Jakieś zielone kępy, równo w rzędach. Brzegi rabat obkopane”.

- Redakcja
Gdy ktoś mówi „ogród”, myśli zazwyczaj o rabatkach, kwiatach, trawie, która sama przecież rośnie. Ale dla mnie ogród to coś znacznie więcej. To mój azyl, mój oddech, moje ukojenie.
To był mój azyl
Od siedmiu lat mieszkam z mężem w domu pod lasem. A od sześciu z tych lat tworzę ogród – nie modny, nie katalogowy, ale mój. Z każdym krzewem, który sadziłam, wiąże się wspomnienie. Tę lawendę sadziłam w pierwszą rocznicę ślubu. Tę wiśnię – w dniu, gdy wróciłam ze szpitala po operacji. Każda roślina jest opowieścią. Nawet przekwitnięte tulipany mają tu swoje miejsce.
Wiosną całymi dniami biegam z sekatorem, konewką i workiem kory. I nie robię tego dla kogoś, ale dla siebie. Bo tylko w ziemi potrafię się wyciszyć. Wtedy milknie świat, a ja czuję, że jestem tam, gdzie powinnam.
Zanim wyjechaliśmy z Pawłem na wakacje – nasze pierwsze od pięciu lat – byłam pełna obaw. Zostawiłam mojej teściowej jasne instrukcje: tylko podlewanie, nic więcej. Powiedziałam wprost: „Proszę, nie rób nic ponadto”. Pokiwała głową i dodała, że „nie będzie się mieszać”. Paweł powiedział:
– Mama zna się na ogrodach, nie panikuj.
Teściowa kiedyś miała działkę, ale to nie znaczyło, że zna mój ogród. A jednak wtedy jej zaufałam i pojechaliśmy.
Wakacje się udały
Po raz pierwszy od lat czuliśmy się z Pawłem naprawdę blisko. Przez pierwsze dni byliśmy trochę zagubieni – inne jedzenie, dużo słońca, ludzie głośniejsi niż my. Ale potem przyszło rozluźnienie. Śmialiśmy się, wylegiwaliśmy na leżakach, piliśmy zimne wino, a ja wieczorami czytałam książki z palcami zanurzonymi w piasku.
Zamieszkaliśmy w małym pensjonacie na Helu przy plaży. Pokój mieliśmy z balkonem wychodzącym na morze. Każdego ranka budziły mnie mewy i słońce, które wlewało się do środka. Codziennie chodziliśmy inną trasą, odkrywając małe zatoczki ukryte przed turystami. Paweł robił zdjęcia, ja suszyłam włosy na słońcu i uczyłam się oddychać bez pośpiechu.
Jednego wieczoru siedzieliśmy nad brzegiem morza, w milczeniu, słuchając szumu fal. Paweł wyjął telefon, ale zaraz go schował.
– Szkoda dnia – powiedział tylko.
Pomyślałam wtedy, że to może być nasz nowy początek, że może jeszcze potrafimy być blisko. Zawsze był rozdarty między mną a pracą, między mną a obowiązkami, między mną a matką. Ale tam, przez tych dziesięć dni, nie odbierał od niej telefonu. Przynajmniej przy mnie.
Byliśmy szczęśliwi
Wróciliśmy do domu późnym popołudniem, zgrzani i zmęczeni, ale szczęśliwi. Zatrzymałam się przy furtce, odruchowo sięgnęłam po klamkę i spojrzałam w głąb ogrodu. Zamarłam. Coś było nie tak.
Nie widziałam moich róż. Żadnego krzewu pod oknem, żadnej z tych różowych puchatych główek, które kwitły jeszcze przed wyjazdem. Zamiast nich – rząd grządek. Jakieś zielone kępy, równo w rzędach. Brzegi rabat obkopane, ziemia odwrócona jakby ktoś ją przeorał. Moje floksy zniknęły, a zamiast nich buraki i cebula.
– Paweł… – wyszeptałam, nie odrywając wzroku od zdewastowanego ogrodu.
– No co? – zapytał beztrosko, niosąc walizki. – Przynajmniej nie uschły.
– Nie uschły?! – odwróciłam się do niego gwałtownie. – Paweł, to nie był warzywniak!
Odstawił bagaże i podszedł bliżej, patrząc niepewnie.
– Może mama coś… poprawiła?
Zaczęłam iść w głąb ogrodu. Z każdym krokiem ogarniało mnie coś pomiędzy niedowierzaniem a rozpaczą. Każdy zakątek wyglądał inaczej. Rabaty zmienione, trawa zryta. Moje ukochane byliny wykopane.
Nie widział problemu
Przyklękłam przy miejscu, gdzie kiedyś rósł wielki krzew lawendy. Został po nim tylko ciemniejszy ślad w ziemi. Przejechałam dłonią po ziemi i poczułam wilgoć. Ktoś podlewał, to prawda. Ale podlewał coś zupełnie innego. Zacisnęłam pięści i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.
– Wszystko zniszczyła. Każdą jedną roślinę… – powiedziałam drżącym głosem. – Każdą jedną rzecz, którą sadziłam przez lata.
Widział moje łzy i chyba po raz pierwszy naprawdę coś do niego dotarło. Stanął obok, ale się nie odezwał. I dobrze, bo nie miałam już siły słuchać żadnych tłumaczeń. Wstałam, otrzepałam dłonie z ziemi i ruszyłam do domu. Nie chciałam się z nim kłócić. Chciałam tylko wiedzieć – dlaczego?
Rano wstałam wcześniej. Wzięłam torebkę i wyszłam bez słowa. Teściowa mieszkała zaledwie kilka przystanków dalej. Jej dom pachniał lawendowym płynem do podłóg i starym drewnem. Nigdy nie rozumiałam, jak można żyć bez zieleni za oknem. Ona mówiła, że ma porządek, a ja miałam „dzicz”. Otworzyła od razu, jakby czekała.
– Alicjo! Już wróciliście? Jak wakacje?
– Czy mogę wejść? – zapytałam.
Byłam wściekła
Uśmiechnęła się lekko, odsuwając się na bok. Weszłam się do środka i usiadłam w kuchni, przy stole z ceratą w tulipany. Nie zdążyłam się rozebrać.
– Co się stało z ogrodem? – zapytałam cicho.
– Oj, dziewczyno… No przecież mówiłaś, że trzeba podlewać. To podlewałam. A potem pomyślałam… było trochę nieporządku. Tyle tych kwiatków wszędzie. Nie wiadomo, co gdzie. Zrobiłam jak u siebie, żeby było ładniej.
– Ale ja nie prosiłam o zmiany. Prosiłam tylko o podlewanie.
– I podlewałam. Ale jak już się podlewa, to się widzi, co trzeba poprawić. Te róże były całe w pąkach. Przecież to się przycina, żeby ładnie rosło. Zrobiłam porządek. Tam były takie chaszcze, ja nie wiem, czy ty w ogóle wiedziałaś, co tam sadzisz.
– Wiedziałam. Każda roślina miała dla mnie znaczenie – odpowiedziałam.
Teściowa wzruszyła ramionami i wypiła łyk herbaty.
– Czasem trzeba coś zburzyć, żeby zbudować lepiej. Ty jesteś młoda, jeszcze sobie nasadzisz.
– Ale nie o to chodzi – przerwałam. – To nie był ogród do warzyw. To nie była twoja ziemia, to było moje. Mój czas, moje wspomnienia, moja praca. Nie miałaś prawa tego zmieniać.
– Oj, nie przesadzaj. Przecież nic się nie stało. Wszystko rośnie, tylko inaczej. Chciałam pomóc. A ty robisz z tego tragedię.
Wszystko zniszczyła
Wyszłam. Nie trzaskałam drzwiami, po prostu wyszłam. Zostawiłam za sobą coś, czego już się nie odzyska.
Następnego dnia wyszłam do ogrodu o świcie. Jeszcze pachniało rosą. Wzięłam rękawice i zaczęłam porządkować grządki. Mechanicznie, bez planu. Ręce robiły swoje, a myśli krążyły wokół jednego: „Po co?”. Nie czułam radości ani satysfakcji, tylko pustkę. Odrzucałam każde „pomogę ci” Pawła, który kręcił się nieopodal z udawaną troską. Nie chciałam jego pomocy.
Pod wieczór, gdy ogród tonął już w cieniu, wzięłam doniczkę z nową lawendą. Niewielką, jeszcze kruchą. Uklękłam tam, gdzie kiedyś rosła ta najstarsza, największa. Ziemia była miękka, jakby jeszcze pamiętała jej korzenie. Wkopałam nową sadzonkę powoli, starannie. Paweł stanął kilka kroków za mną. Nie podchodził.
– Nie wiem, co mogę zrobić – powiedział w końcu.
Nie odwróciłam się. Dłońmi wygładzałam ziemię wokół krzewu.
– Może po prostu być obok. Ale nie udawać, że nic się nie stało.
Nie odpowiedział. Usiadł na murku w milczeniu. Patrzyłam na nowy krzew, inny niż tamten. Mniejszy, obcy. To już nie był ten sam ogród. Ale nadal był mój.
Alicja, 35 lat
Czytaj także:
- „Chciałem zrobić rodzicom niespodziankę z okazji rocznicy ślubu. Nie wiedziałem, że gwiazdą wieczoru będzie rozwód”
- „Mąż rozrzucał po domu brudne skarpety i liczył, że je posprzątam. To było gwoździem do trumny naszego małżeństwa”
- „Przyjaciółki mają mnie za dziwaczkę, bo jestem sama. Wolę być zgryźliwą singielką, niż tonąć w pieluchach i kaszkach”

