Reklama

Mam dwójkę dzieci, męża, który mnie kocha… i teściową, przez którą od lat czuję się jak statysta we własnym życiu. Grażyna. Teściowa. Zawsze powtarza, że mówi „dla mojego dobra”. Że daje rady, bo ma doświadczenie. Ale ja nie pamiętam już, kiedy ostatni raz powiedziała mi coś bez ukrytej krytyki. Gotuję – za słono, za mało, nie tak jak ona. Ubieram dzieci – „przeziębisz je, nieodpowiedzialna”. Nie mówię jej o naszych planach, bo „wszystko trzeba konsultować, nie mieszkacie na bezludnej wyspie, kochaniutka”.

Czasem się zastanawiam, dlaczego przez tyle lat to znosiłam. Odpowiedź? Bo Michał, mój mąż, mówił: „Daj spokój, przecież ona tak ma”, „Nie przejmuj się”, „Nie warto się kłócić”. Więc nie kłóciłam się. Milczałam, bo tak było łatwiej. Bo nie chciałam psuć rodzinnej atmosfery, bo dzieci, bo święta, bo tradycja. Bo święty spokój był więcej wart niż moje zdanie.

Tylko że tego świętego spokoju już we mnie nic nie zostało. Coraz częściej czuję, że jestem cieniem – udaję, że wszystko gra, że się uśmiecham, że nic się nie stało. Ale stało się. I to nie raz. Tylko zawsze udawałam, że nie.

Tego roku mieliśmy organizować Wielkanoc u nas. Znowu. I chociaż już znałam scenariusz na pamięć – Grażyna przy stole, czepiająca się każdego detalu, Michał udający, że nic nie słyszy – to coś we mnie mówiło: tym razem nie będzie jak zawsze. Nie wiem, co to było. Może przeczucie. A może po prostu... miałam już dość.

Musiała mnie skrytykować

– No… nie tak jak moja mama robiła albo ja, no ale… – powiedziała Grażyna, patrząc w talerz z udawaną uprzejmością.

Spojrzałam na Michała. Udawał, że nie słyszy. Wziął widelec i zaczął kroić jajko, jakby był na innej planecie.

– Smakuje mi – rzucił bez entuzjazmu.

– Smakuje, ale... czegoś mu brakuje, nie? – wtrąciła szwagierka. – U ciebie zawsze za mało majeranku, Marlenko.

Zacisnęłam szczękę.

– Dzieci zjadły i nic nie mówiły – odpowiedziałam spokojnie, choć czułam, jak mi się serce tłucze o żebra.

– Dzieci to dzieci – westchnęła Grażyna. – One się nie znają. A ja tylko mówię... z troski. No i nie wiem, może się nie wyspałaś? Taka jesteś dziś… drażliwa.

– Nie, mamo, po prostu jestem zmęczona – wycedziłam. – Od kilku dni gotuję, sprzątam, piekę mazurki.

– A jak się człowiek sam za wszystko bierze, to potem się nie dziw, że jest zmęczony. Mogłaś poprosić o pomoc, ale u was przecież zawsze wszystko „idealnie”.

Wszyscy zamilkli. Nawet dzieci przestały się wiercić. Miałam ochotę wstać i wyjść.

– Ale ty zawsze robisz z siebie ofiarę – dodała jeszcze ciszej Grażyna, jakby tylko do mnie. – A przecież nikt cię o to nie prosi.

Coś pękło.

– Naprawdę?! – rzuciłam, podnosząc głos. – Może byś się w końcu przestała wtrącać i krytykować wszystko, co robię?!

– Marlena! – upomniał mnie Michał.

– Nie, Michał, nie będę siedzieć cicho. Ile można?! Ty wiecznie milczysz, a ona od lat robi mi z życia piekło!

Wstałam. Talerz z żurkiem zadrżał, a Grażyna tylko wbiła we mnie chłodne spojrzenie.

No proszę… Święta z klasą.

Byłam wściekła

Zamknęłam z hukiem drzwi kuchni. Po chwili wszedł Michał.

– Przesadziłaś – rzucił cicho, opierając się o blat.

Odwróciłam się powoli. Miałam ręce mokre od naczyń, łzy w oczach, których nie chciałam mu pokazać.

– Naprawdę? A ona? Jak zwykle idealna, tak?

– Nie chodzi o to, Marlena. Ale zrobiłaś scenę przy dzieciach. W święta. Przed całą rodziną.

– Bo ile mam jeszcze znosić?! – odwróciłam się do niego gwałtownie. – Ona mnie niszczy, a ty jak zawsze – zero reakcji. Stoisz między nami jak figurka z soli. Patrzysz, jak mi pluje w twarz, i mówisz, że „to nie moment”?

– Mówię tylko, że mogłaś się powstrzymać…

– A ty mógłbyś się wreszcie odezwać! – głos mi zadrżał. – Jesteś moim mężem czy jej synkiem?!

W kuchni zapanowała cisza. Tylko woda z kranu kapała do zlewu.

– Nie mów tak – rzucił ostro. – Ona jest starsza, ma swój charakter, ale to nie znaczy, że możesz…

– Że mogę się bronić?! Że mogę mieć granice? Że nie chcę być workiem treningowym dla twojej matki?!

Michał zacisnął pięści. Przez chwilę myślałam, że coś powie. Ale tylko sięgnął po ścierkę, rzucił ją na blat i wyszedł, trzaskając drzwiami. Zostałam sama. Ramiona mi drżały. Spojrzałam w okno. Dzieci biegały po ogrodzie. A ja? Czułam się jak gość we własnym domu.

Myślałam, że mnie przeprosi

Zadzwoniła rano. Numer teściowej wyświetlił się na ekranie jak klątwa.

– Halo – odebrałam bez entuzjazmu.

– Marlena, ja tylko na chwilkę… – zaczęła tonem niby uprzejmym. – Wczoraj było... niezręcznie.

Milczałam.

– Chciałam tylko powiedzieć, że nie chciałam cię urazić. Ale wiesz, może gdybyś nie była taka… drażliwa, to inaczej by to wszystko wyglądało.

Zacisnęłam zęby.

– Przepraszam, co?

– No przecież nie chciałam źle. Ale ty od razu z krzykiem, przy dzieciach… To niepoważne. Michał mówił, że jesteś przemęczona. Może coś z tobą nie tak, hormonalnie?

Odechciało mi się oddychać.

– Wiesz co, Grażyno… – powiedziałam spokojnie, ale w środku aż się gotowało. – Przez lata traktowałaś mnie jak służącą, jak dziecko, jak powietrze. Nigdy nie byłam dość dobra dla twojego syna, prawda?

– Marlena, ja naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi… To chyba ty szukasz problemu.

– Nie – weszłam jej w słowo. – Ty jesteś problemem. I więcej nie zamierzam udawać, że wszystko jest dobrze. Nie będziemy spędzać z tobą świąt. Ani żadnych innych uroczystości. Koniec.

– Czyli co, rozbijasz rodzinę? Bo coś ci się ubzdurało?!

– Nie. Ja ją ratuję – powiedziałam cicho i się rozłączyłam.

Cisza po rozmowie była jak balsam. Po raz pierwszy od lat poczułam ulgę.

Musiałam postawić granice

Wieczorem usiedliśmy z Michałem na kanapie. On z pilotem w dłoni, ja z kubkiem zimnej herbaty.

– Dzwoniła mama – powiedział cicho.

– Wiem. Do mnie też. Już po wszystkim – odparłam, patrząc w ciemne okno.

Powiedziała, że byłaś dla niej… brutalna.

Parsknęłam pod nosem.

– Może wreszcie ktoś jej się postawił. O to chodzi?

Michał spuścił wzrok. W jego oczach zobaczyłam pierwszy raz coś nowego – wahanie.

Chciałem, żebyśmy byli rodziną – mruknął. – Ale chyba nie umiem tego poukładać.

– Nie musisz – powiedziałam. – Ja to zrobiłam za nas.

– Czyli co? Nie chcesz jej widywać?

– Nie. I nie chcę, żeby nasze dzieci widziały, jak babcia traktuje ich matkę jak śmiecia. Nie chcę kolejnych świąt w napięciu. Nie chcę milczeć, żeby nikt się nie obraził. Michał, albo coś się zmienia… albo ja się wypisuję.

Przez chwilę patrzył w podłogę.

– Czyli to ultimatum?

– To fakt. Nie wytrzymam drugiej takiej Wielkanocy.

W końcu skinął głową. Powoli. Jakby dopiero teraz dotarło, że coś się naprawdę kończy.

– Dobrze. Zrobimy po swojemu. W tym roku… spędzimy święta sami.

Poczułam, jak coś mięknie mi w klatce piersiowej. Strach i ulga mieszały się ze sobą jak herbata z miodem – gorzkie, ale kojące.

Będzie tak, jak ja chcę

W tym roku nie było białego obrusu od teściowej. Nie było pieczonych pasztetów z jej przepisów, nie było „tradycyjnych” uwag przy stole.

Był za to śmiech dzieci, piegi od słońca i śniadanie w piżamach. Michał sam zrobił żurek. Trochę za kwaśny, ale najlepszy, jaki jadłam.

– I co, pani architektko? – zapytał z uśmiechem, podając mi miskę. – Pasuje ci taki układ stołu?

– Bardzo – uśmiechnęłam się szczerze. – Jest mniej porcelany, więcej miłości.

Usiedliśmy razem przy stole – bez pośpiechu, bez nerwów. Dzieci gadały jedno przez drugie, jajka leciały z talerzy, ktoś oblał się barszczem. I nikt nie powiedział ani słowa o „sposobie wychowania”.

Po południu wyszliśmy na spacer. Michał wziął mnie za rękę.

– Dziękuję, że się wtedy nie cofnęłaś – powiedział nagle. – Że walczyłaś.

– Za nas wszystkich. Ale głównie za siebie – przyznałam.

Myślisz, że jeszcze się z nią kiedyś dogadamy?

– Nie wiem. Ale już nie zamierzam tego robić swoim kosztem.

Patrzył na mnie chwilę w milczeniu, a potem pocałował w czoło. Wróciliśmy do domu, a ja poczułam się… wolna. Tak zwyczajnie. Bez ciężaru udawania.

Marlena, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama