Reklama

Wszystko zaczęło się od tego, że nie jadłam mięsa. Dla mnie to było naturalne – ot, wybór stylu życia, który dawał mi poczucie lekkości i spokoju. Ale dla mojej teściowej – kobiety twardo stąpającej po ziemi i gotującej od zawsze „konkrety” – wegetarianizm był czymś w rodzaju fanaberii, modą z internetu. Z początku starałam się nie zwracać uwagi na jej uwagi. Uśmiechałam się, gdy mówiła, że sałatą nie da się najeść. Ale kiedy usłyszałam wyśmiewanie mojego carpaccio z buraków przy całej rodzinie, coś we mnie pękło. I już się nie cofnęłam.

Nowa w rodzinie

– Ona to tylko te zielska i korzonki – rzuciła kiedyś teściowa do swojej siostry, sącząc kawę w naszym salonie. – Aż się człowiek boi, że jak jej wnuka urodzi, to mu zamiast mleka tofu w butelkę naleje.

Siedziałam wtedy z książką w fotelu, niby zajęta, ale każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka. Byłam wtedy świeżo po ślubie z Michałem i jeszcze wierzyłam, że uda mi się zaskarbić sobie sympatię jego matki. Naiwna. Na początku nasze kontakty były poprawne. Ona robiła swoje, ja swoje. Ale od kiedy wyznałam, że nie jem mięsa, poczuła, że to zamach na cały jej kulinarny światopogląd. Nie pomagały wyjaśnienia, że to nie ideologia, nie sekta – po prostu źle się czuję po kotletach. Dla niej to była obraza świętości. Jak można nie jeść schabowego?! Albo nie napić się rosołu?!

Z każdym kolejnym obiadem rodzinnym czułam się coraz bardziej jak dziwadło. Gdy przynosiłam swoje dania, wywracała oczami. Gdy prosiłam o bezmięsny wariant, mówiła, że nie jest restauracją na zamówienie. Michał próbował stanąć w mojej obronie, ale robił to niezgrabnie, jakby bał się wejść w konflikt między dwoma kobietami. I tak rosła między nami cicha wojna, która co jakiś czas wybuchała pasywną agresją.

A ja… zamiast postawić granice, zaciskałam zęby. Bo przecież „to tylko teściowa”, bo nie warto psuć relacji, bo Michał. Bo może kiedyś mnie zaakceptuje. Ale potem nadeszły jej imieniny. I buraki.

Rosół to nie zbrodnia

– Zjedz chociaż trochę rosołku, przecież to tylko wywar! – usłyszałam z ust teściowej, kiedy podała parującą wazę na stół.

Było nas jedenaścioro, świąteczny obiad u niej w domu, wszyscy w dobrych humorach. Aż do tej chwili. Rosołek, który dla niej był domową świętością, a dla mnie – symbolem nieustannego przekraczania moich granic. Spojrzałam na Michała, ale on akurat nalewał sobie wina, jakby nie zauważył sytuacji.

– Dziękuję, naprawdę nie jestem głodna – odpowiedziałam spokojnie, chociaż czułam, jak rośnie mi ciśnienie.

– A co, znowu się odchudzasz? – wtrąciła ciotka Wiesia, posyłając mi spojrzenie pełne politowania.

– Nie jem mięsa, więc…

Ale przecież to tylko woda z mięsa! – zaśmiała się teściowa. – Co ci może zrobić?

– Chodzi o zasady, nie smak – odparłam. – To moja decyzja.

Wtedy zapadła ta niezręczna cisza. Nawet dzieciaki przestały mówić. A ja poczułam się, jakbym powiedziała coś niemoralnego. Woda z mięsa była przecież święta. Naruszyłam tabu.

– Kiedyś to się takich wybryków nie robiło – mruknęła teściowa pod nosem. – Wszyscy jedli, co było. I nikt nie miał czasu na fanaberie.

Przełknęłam to. Jak wiele razy wcześniej. Udawałam, że nic się nie stało, bo nie chciałam psuć nastroju. Ale wiedziałam, że coś się we mnie złamało. I zaczęłam zadawać sobie pytanie: ile jeszcze takich rosołków przede mną?

Liście to nie obiad

W majówkę zaprosiliśmy rodziców Michała do nas. Chciałam pokazać, że potrafię zorganizować przyjęcie, które nie kręci się wokół karkówki z grilla. Planowałam menu od tygodnia: sałatki z pieczonymi warzywami, hummus z domowym chlebem, szaszłyki z tofu, a na deser tarta z rabarbarem. Wszystko przemyślane, dopracowane. Ale już na wejściu usłyszałam:

– O, pachnie… jak w kwiaciarni. Co to? – teściowa skrzywiła nos, patrząc na marynatę do warzyw. – Zioła? W twoim wieku to się już powinno jeść coś porządnego.

– Zrobiłam kilka rzeczy z grilla, bezmięsnych. Mam też coś na ciepło. Zaraz podam – powiedziałam, ignorując ton jej głosu.

Michał pomógł mi z talerzami. Rozłożyliśmy wszystko na stole w ogrodzie – kolorowo, apetycznie, pachnąco. Byłam z siebie dumna. Dopóki teściowa nie wyjęła z torebki swojego słoika.

– Przyniosłam pasztet z królika. Zawsze coś swojskiego warto mieć. Tyle tych liści, a człowiek głodny zostanie.

Zastygłam z łyżką w dłoni. Michał zerknął na mnie, ale udawał, że to nic. Rodzina sięgnęła po pasztet. Zrobili miejsce na stole, zignorowali moje dania. Jakby wszystko, co przygotowałam, było tylko tłem do jej mięsa.

– Dobrze, że mama uratowała sytuację – rzucił jej brat. – Ja już się bałem, że na kolację będę musiał liście z drzew zbierać.

Zaśmiali się. A ja się uśmiechnęłam. Ale tylko twarzą. W środku kipiałam. I zaczęłam odliczać dni do jej imienin.

Żelazny argument schabowego

Teściowa miała imieniny w czerwcu. Słońce prażyło, stół zastawiony był mięsnymi klasykami: schabowy, karkówka, sałatka jarzynowa z szynką, a na przystawkę jajka faszerowane boczkiem. Znowu byłam jedyną osobą, która nie miała co zjeść. Ale tym razem nie przyszłam z pustymi rękami.

W kuchni położyłam na blacie dużą szklaną tacę, na której ułożyłam plasterki pieczonych buraków, rukolę, wegański ser i orzechy. Całość polałam balsamicznym dressingiem. Piękne, kolorowe carpaccio z buraków. Mój popisowy numer.

– A co to? – spytała teściowa z wyraźnym obrzydzeniem.

– Carpaccio z buraków. Przyniosłam, żeby było też coś dla mnie – powiedziałam spokojnie.

– Carpaccio… z buraków? – powtórzyła, a potem parsknęła śmiechem. – Dziewczyno, ty chyba nie wiesz, co to jest carpaccio. Carpaccio to jest z wołowiny, a nie z warzywa. Kto to w ogóle wymyślił?

– Tak się nazywa wersja wegetariańska. Trochę inna forma, ale smak... – próbowałam tłumaczyć, choć wiedziałam, że nie ma sensu.

– Mój Boże, do czego to doszło – westchnęła. – Ja w twoim wieku miałam dwoje dzieci, gotowałam na trzy garnki i nie wybrzydzałam. A dziś? Buraki udają mięso. I to się jeszcze nazywa elegancko.

– A ja w twoim wieku chcę po prostu jeść zgodnie ze sobą – powiedziałam cicho, ale stanowczo.

Wtedy zobaczyłam coś, czego wcześniej nie znałam: pogardę w jej oczach. I po raz pierwszy zrozumiałam, że nie chodzi o jedzenie. Tylko o władzę.

Zemsta w kolorze buraków

Nie planowałam zemsty. Naprawdę. Ale kiedy usłyszałam, jak teściowa mówi do sąsiadki przy kawie:

– Wie pani, ona nawet z buraka potrafi zrobić coś, co udaje carpaccio. Taka moda teraz. Niby zdrowo, a człowiek głodny jak wilk –
…coś we puściło.

Nie chciałam już być miła. Nie chciałam się tłumaczyć. Dlatego na kolejne spotkanie – jej właściwe imieniny, większe, z całą rodziną i znajomymi – przygotowałam coś specjalnego. Na jej stole, między schabem a galaretą, pojawiło się moje danie: buraczane carpaccio, pięknie ułożone, z dodatkami jak z katalogu. I... specjalną przyprawą: sosem z chrzanem i musztardą, tak ostry, że piekło już od pierwszego kęsa.

– Oho, znowu buraki! – rzuciła teściowa z ironią. – Tylko nie mów, że to znowu jakieś „karpacze”.

– Tym razem ostrzeżenie: nie dla delikatnych języków – odpowiedziałam z uśmiechem.

Pierwszy kęs należał do jej siostry. Kaszlnęła. Potem kolejni goście. Po kilku minutach połowa imprezy piła wodę i wachlowała się serwetkami. A ja stałam obok, spokojna, z kieliszkiem wina w dłoni.

– Co ty tam dodałaś?! – wrzasnęła teściowa, gdy sięgnęła po szklankę kompotu.

– Smak. Charakter. Autentyczność – powiedziałam, patrząc jej prosto w oczy.

Tego dnia nikt nie powiedział, że jestem głodna. Nikt nie zażartował o sałacie. A ja po raz pierwszy od miesięcy poczułam spokój. Bo w końcu przestałam się kłaniać złośliwościom.

Ile kosztuje spokój przy stole?

Od tamtego dnia nikt w rodzinie nie komentuje już mojego jedzenia. Nikt nie pyta, czy „na pewno się najem”, ani nie wciska mi rosołu „tylko z marchewki”. Teściowa co prawda nadal nie mówi „carpaccio z buraków” bez cienia drwiny w głosie, ale przynajmniej przestała traktować mnie jak kosmitkę. Czy to oznacza, że się pogodziłyśmy? Nie. Ale coś się zmieniło. Urosłam w swoich oczach. Przestałam być tą, która przytakuje, znosi złośliwości i tłumaczy się z każdej sałatki. Zaczęłam być kobietą, która potrafi wyznaczyć granicę – nawet jeśli to granica z buraków.

Michał? On potrzebował rozmowy. Poważnej, szczerej, o tym, że nie chcę już dłużej udawać, że wszystko jest okej, kiedy nie jest. Zrozumiał. Zaczął wreszcie zauważać, że relacje w rodzinie nie mogą opierać się na cichym przyzwoleniu na kpiny. Teraz sam czasem zaproponuje, żebyśmy zrobili obiad wegański. I sam mówi matce:

– Mamo, nie musisz tego jeść. Ale nie musisz też tego komentować.

To wystarcza. Zrozumiałam, że nie muszę być akceptowana przez wszystkich. Że nie muszę zmieniać się, żeby zadowolić cudze wyobrażenia o „normalnej” kobiecie, żonie, synowej. Mogę być sobą. Nawet jeśli to znaczy, że na rodzinnym stole moje jedzenie dalej wygląda dla innych „dziwnie”. Bo spokój przy stole kosztuje tylko jedno: odwagę.

Iga, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama