„Teściowa jest dla mnie lepszą matką, niż ta, która mnie urodziła. Tylko niej mam ochotę dać prezent na Dzień Matki”
„Wyszłam z drogerii z małym pudełkiem zapakowanym w złoty papier. Kupiłam dla Teresy coś, co podpowiedziało mi serce – balsam do ciała, który lubiła, i karteczkę, na której napisałam: Dziękuję, że jesteś. Dzięki Tobie wiem, jak może wyglądać prawdziwa miłość matki.”

- Redakcja
Nigdy nie sądziłam, że wypowiem te słowa, a jednak... Dzień Matki kojarzy mi się nie z kobietą, która mnie urodziła, ale z tą, którą zyskałam po ślubie. To teściowa była tą, która przytulała, gdy płakałam. Która potrafiła słuchać bez oceniania. Moja biologiczna matka? Oziębła, wymagająca, zawsze zawiedziona. Przez całe życie starałam się zasłużyć na jej aprobatę. I przegrałam. Kiedy wyszłam za Michała, jego mama przyjęła mnie z otwartymi ramionami. Po latach widzę, kto był dla mnie prawdziwą opoką. Tylko jednej kobiecie chcę wręczyć kwiaty 26 maja.
Matka była zimną kobietą
– Wstawaj, szkoła nie będzie na ciebie czekać – mówiła mama i zrzucała ze mnie kołdrę, zanim zdążyłam dobrze otworzyć oczy.
Zimno jej głosu potrafiło mnie obudzić skuteczniej niż budzik. W jej domu wszystko miało być na czas, wszystko musiało być idealne. Ja – już od dziecka – nie spełniałam tych wymagań. Zamiast mieć długie, gęste włosy jak Anka z klasy, miałam cienkie strąki. Zamiast piątek – czasem zdarzały mi się tróje. A to był grzech śmiertelny.
– Wstyd przynosisz – powtarzała. – A ja się staram, prasuję, gotuję, wszystko masz! A ty co?
Czułam się jak projekt, który jej nie wyszedł. Ojciec nie był lepszy. Właściwie to w ogóle nie był. Zostawił nas, gdy miałam pięć lat, a matka już nigdy nie pozwoliła nikomu się do siebie zbliżyć. Ani mężczyźnie, ani mnie. Nigdy mnie nie przytuliła ot tak, bez powodu. Nawet kiedy płakałam po zerwanej przyjaźni czy zawalonej klasówce. Zawsze słyszałam jedno:
– Trzeba było się bardziej postarać.
W podstawówce zazdrościłam koleżankom, że mogą rozmawiać z matkami o wszystkim. Że ich mamy przychodzą na przedstawienia, przynoszą szarlotkę na urodziny. Moja tylko kontrolowała, czy mam czyste buty i proste plecy. Emocji się u niej nie okazywało. Z czasem nauczyłam się, że lepiej nic nie mówić. Bo i tak nie usłyszę wsparcia. Zaczęłam się wycofywać. Wiedziałam, że nie każda matka jest jak z reklamy. Ale nie sądziłam, że to inne kobiety – te obce – mogą dać więcej ciepła niż ta, która dała mi życie.
Córka nie taka, jak trzeba
– Mogłaś być kimś – powiedziała, kiedy oznajmiłam jej, że idę na pedagogikę. – Z twoim potencjałem mogłaś zostać lekarzem, adwokatem, czymkolwiek... A ty będziesz dzieciom nos wycierać?
Zamilkłam. Bo co miałam powiedzieć? Że zawsze marzyłam, by pracować z dziećmi? Że tylko wtedy czuję, że robię coś sensownego? W jej oczach sens miało tylko to, co przynosiło prestiż i pieniądze. Wychowanie dzieci się do tego nie zaliczało. Potem było jeszcze gorzej. Kiedy poznałam Michała, nie pasował jej zupełnie.
– Przeciętny chłopak. Zwykła rodzina. Ani pieniędzy, ani nazwiska. Co wy razem zbudujecie?
– Może coś normalnego – odpowiedziałam wtedy cicho. – Coś, czego nam zabrakło.
Mama patrzyła na mnie tak, jakby usłyszała największą herezję. Odtąd Michał stał się jej osobistym wrogiem. Każde święta kończyły się napięciem. Każda rozmowa z nią miała w tle krytykę mojego wyboru. A kiedy zdecydowaliśmy się na ślub, nie potrafiła się zdobyć nawet na odrobinę radości.
– Rób, co chcesz. Twoje życie, twoje błędy – skwitowała.
Ślub był piękny, choć matka siedziała w kącie z zaciśniętymi ustami. Nie tańczyła, nie rozmawiała z rodziną Michała. Jakby to wszystko jej nie dotyczyło. A przecież powinna być wtedy obok mnie. Przytulić, powiedzieć, że jest dumna. Ale dla niej byłam tylko zawodem. Córką, której trzeba się było wstydzić. Czasem myślałam, że może to ja jestem problemem. Ale kiedy poznałam jego mamę, wszystko zaczęło wyglądać inaczej.
Nowa matka w moim życiu
Pamiętam, jak pierwszy raz zapukałam do drzwi mieszkania Michała. Byliśmy wtedy razem zaledwie trzy miesiące. Trochę się bałam, bo nie miałam doświadczenia z mamami, które były... miłe. Ale Teresa – jego mama – już od progu rozbrajała mnie uśmiechem.
– To ty jesteś ta nasza Karolinka? Chodź, dziecko, wejdź, wszystko już czeka!
Nie „panna”, nie „koleżanka Michała”, nie „ta dziewczyna”. Po prostu „nasza Karolinka”. Jakby mnie znała od lat. Jakby na mnie czekała. Usadziła mnie w kuchni, podała rosół z takimi kluskami, że od razu przypomniało mi się dzieciństwo, którego nigdy tak naprawdę nie miałam. Rozmawiała ze mną o wszystkim. Pytała, ale nie przesłuchiwała. Śmiała się, żartowała. Była serdeczna. Zwyczajnie dobra.
Wyszłam stamtąd oszołomiona. Michał zapytał:
– Co ty taka cicha?
A ja tylko pokiwałam głową i wydukałam:
– Nie wiedziałam, że tak można... Że ktoś tak po prostu może być... matką.
Potem było już tylko lepiej. Z każdym kolejnym spotkaniem czułam, jak buduje się między nami więź. Teresa pamiętała o moich imieninach, o egzaminach, o ważnych dniach. Dzwoniła, pisała, interesowała się. I nigdy nie mówiła, co powinnam, tylko czego mi życzy. Jak się czuję. Czy jestem szczęśliwa. A kiedy Michał mi się oświadczył, była pierwszą osobą, która mnie przytuliła i szczerze się wzruszyła.
– Będziecie piękną rodziną – powiedziała.
I wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może mogę mieć matkę. Po prostu inną.
Zderzenie dwóch światów
Nie mogłam przestać porównywać ich ze sobą. Teresa – ciepła, serdeczna, potrafiąca słuchać. Moja matka – oschła, chłodna, oceniająca. Im bardziej zbliżałam się do teściowej, tym mocniej czułam, jak bardzo brakowało mi w życiu kogoś takiego. Najgorsze były rodzinne spotkania. Kiedy siedziałyśmy przy jednym stole – moja matka i Teresa – miałam wrażenie, jakby stół rozdzielał nie tylko talerze, ale całe wszechświaty. Mama milczała, kręciła nosem na jedzenie, krytykowała wszystko wzrokiem. Teresa śmiała się, żartowała, nakładała dokładki. I za każdym razem próbowała wciągnąć moją mamę w rozmowę.
– Pani Heleno, a może jeszcze kawa? – pytała.
– Nie piję kawy wieczorem – padała odpowiedź, chłodna jak lód.
Nie pomagały moje próby mediacji. Czułam się, jakbym próbowała skleić dwa światy plasteliną – tylko brudziłam sobie ręce. Najbardziej bolało mnie to, że mama nawet nie udawała, że się stara. Jakby nie chciała mnie mieć szczęśliwej. Jakby czekała, aż mi się coś nie uda. Pamiętam, jak zadzwoniłam do niej z wieścią, że jestem w ciąży. Odpowiedziała sucho:
– No, to się zacznie. Pieluchy, nieprzespane noce. Chciałaś – to masz.
Tego samego dnia Teresa przyniosła mi domowej roboty kompot z malin, a potem wysłała wiadomość:
– Nie mogę przestać się uśmiechać! Zostanę babcią! Dziękuję, że mi to dajesz.
Siedziałam wtedy w łóżku, trzymając telefon i płacząc jak dziecko. Bo to nie moja matka mnie przytuliła. Tylko ta, która wcale nie musiała.
Komu kupić prezent?
Zbliżał się Dzień Matki. Przechodziłam między półkami w drogerii i patrzyłam na gotowe zestawy – perfumy, kremy, zestawy do kąpieli. „Prezent dla mamy” – głosiły napisy. A ja czułam tylko pustkę. Bo w głowie miałam jedno pytanie: komu właściwie powinnam coś kupić?
Długo się wahałam. Kiedyś nie miałabym wątpliwości – matka to matka, niezależnie od wszystkiego. Ale teraz? Teraz czułam, że kobieta, która dała mi życie, nigdy nie potrafiła go ze mną dzielić. A ta, która była ze mną codziennie – podczas moich wątpliwości, radości, strachu o dziecko – zasłużyła na ten dzień bardziej niż ktokolwiek inny.
– Znowu mi nic nie kupiłaś – powiedziała mama, kiedy zadzwoniłam w zeszłym roku z życzeniami. – Nawet kwiatka. Ale cóż, takie teraz dzieci. Samolubne.
Zamurowało mnie. A przecież w tamtym roku wysłałam jej kurierem orchideę, bo nie mogłam pojechać osobiście. Nawet nie zauważyła. Wyszłam z drogerii z małym pudełkiem zapakowanym w złoty papier. Kupiłam dla Teresy coś, co podpowiedziało mi serce – balsam do ciała, który lubiła, i karteczkę, na której napisałam: „Dziękuję, że jesteś. Dzięki Tobie wiem, jak może wyglądać prawdziwa miłość matki”.
Gdy wręczyłam jej prezent, uśmiechnęła się i zapytała:
– A Twoja mama?
Zawahałam się. A potem szczerze powiedziałam:
– Nie wiem, czy by go chciała. I nie wiem, czy ja chcę go dać.
Tego dnia zrozumiałam, że rodziny nie tworzy tylko krew. Tworzy ją serce. I obecność.
Miłość nie zawsze rodzi się z krwi
Czasem siedzę wieczorem i próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz matka mnie przytuliła. Tak szczerze. Bez okazji, bez oceny, bez słów „tylko nie rycz”. I nic nie przychodzi mi do głowy. Pamiętam za to, jak Teresa trzymała mnie za rękę, gdy zaczęły się skurcze. Jak tuliła wnuczkę z taką czułością, jakby to była jej własna córka. Jak gotowała mi rosół, kiedy miałam depresję poporodową i nawet nie miałam siły wstać z łóżka. To Teresa była przy mnie, kiedy płakałam, że nie nadaję się na matkę. To ona powiedziała:
– Nadajesz się bardziej, niż myślisz. I nawet jeśli popełnisz błędy, to nie znaczy, że nie jesteś dobra. To znaczy tylko, że jesteś człowiekiem.
Moja mama nigdy takich słów nie powiedziała. Dziś moja córeczka biega po ogrodzie Teresy, trzymając w dłoni mały bukiet stokrotek.
– To dla babci! – krzyczy radośnie. – Bo dziś jej dzień!
I ja się z nią zgadzam. To jej dzień. Teściowa, przybrana mama, kobieta, która nauczyła mnie, że można być blisko bez więzów krwi. Że można dać komuś dom bez obowiązku. Że można kochać z wyboru – i to czasem znaczy więcej, niż wszystko inne. Wiem, że nie każda matka jest aniołem. Ale wiem też, że nie każda teściowa to zło wcielone. Czasem los daje nam drugą szansę. I warto ją przyjąć. Bo nie liczy się, kto Cię urodził. Liczy się, kto Cię pokochał.
Karolina, 31 lat
Czytaj także:
- „Rodzinny wyjazd do Chorwacji miał być świetnym pomysłem. Ale za wakacje z własnymi dziećmi powinni wypłacać szkodliwe”
- „Delegacja w Chorwacji skończyła się romansem z nieznajomym. Oniemiałam, gdy dowiedziałam się, z kim spędziłam noc”
- „Pod sklepem znalazłam portfel wypchany pieniędzmi. Musiałam zdecydować, czy zachować się uczciwie, czy spełnić marzenia”

