„Teściowa gardziła moją babką drożdżową na Wielkanoc. Tylko czekałam, aż wyrzuci ją do śmieci”
„– Nie chodzi o konkurowanie – powiedziałam, starając się trzymać fason. – Chciałam, żeby to była taka… wspólna Wielkanoc. Że każdy coś wnosi. Grażyna spojrzała na mnie spod oka i powiedziała: – Rób jak chcesz, tylko nie zdziw się, jeśli nikt jej nie zje”.

Czasem czuję się jak gość we własnym małżeństwie. Nie, nie w tym sensie, że Marek mnie nie kocha. Kochamy się. Ale kiedy zbliżają się święta, zwłaszcza Wielkanoc, czuję, że moje miejsce przy stole to taki doczepiony stołek. Że jestem tam, bo wypada. Bo jestem „żoną Marka”, a nie pełnoprawnym członkiem tej rodziny.
Od ośmiu lat, od kiedy jesteśmy razem, każde święta spędzamy u jego mamy Grażyny. Perfekcyjna pani domu. Wszystko musi być po jej myśli, od sałatki jarzynowej (żadnych ogórków konserwowych, tylko kiszone) po sposób nakładania jajek na półmisek. W kuchni tylko ona. Nawet jak się zaoferuję, że pomogę, to dostaję do ręki co najwyżej ściereczkę, żeby „zetrzeć blat”.
Przez lata gryzłam się w język. Myślałam: „Trudno, to tylko dwa dni. Potem wrócimy do siebie.” Ale w tym roku coś we mnie pękło. Wróciły wspomnienia mojej babci. Pachnąca kuchnia, ciepłe ręce, śmiech i ta jej babka drożdżowa, lekko cytrynowa, z lukrem i skórką pomarańczową. Postanowiłam ją upiec. Nie zapytałam Grażyny. Po prostu zrobiłam to w tajemnicy. Babka stała się moim manifestem. Moją próbą powiedzenia: „Hej, jestem tu. Też coś znaczę.” Nie spodziewałam się jednak, że jedno ciasto może rozpętać prawdziwą rodzinną wojnę…
To miał być miły gest
Kiedy weszłam do kuchni z babką na rękach, jeszcze ciepłą, pachnącą wanilią i skórką pomarańczową, Grażyna stała przy zlewie i układała sztućce w lśniącej suszarce. Obróciła się wolno, z tym swoim chłodnym uśmiechem, który znałam aż za dobrze.
– A co to mamy? – zapytała, patrząc na ciasto, jakby to była bomba zegarowa, a nie deser.
– Babka. Drożdżowa. Z przepisu mojej babci – odpowiedziałam z pozornym luzem, chociaż serce waliło mi jak młotem.
– Ale… po co? Przecież zawsze piekę swoją – odparła, kładąc ściereczkę na blat z taką siłą, że aż podskoczyłam.
– Pomyślałam, że może w tym roku… coś od siebie. Dwie babki przecież nikomu nie zaszkodzą – uśmiechnęłam się, ale w moim głosie była nuta wyzwania.
– Hm. No, każdy piecze jak umie – mruknęła, podchodząc bliżej i oglądając moje ciasto, jakby oceniała jego przydatność bojową.
– To przepis rodzinny. Trochę inny. Delikatniejszy. Dzieci go uwielbiają.
– Pewnie tak. Choć nie wiem, czy zdążą docenić, skoro są przyzwyczajone do mojej – rzuciła tonem, który mógłby ściąć lukier z babki.
– Nie chodzi o konkurowanie – powiedziałam, starając się trzymać fason. – Chciałam, żeby to była taka… wspólna Wielkanoc. Że każdy coś wnosi.
Grażyna spojrzała na mnie spod oka i powiedziała:
– Rób jak chcesz, tylko nie zdziw się, jeśli nikt jej nie zje.
Zamarłam. Patrzyłyśmy na siebie kilka sekund. W kuchni zapadła cisza.
– Dzięki, że doceniasz – rzuciłam, obracając się na pięcie. – Naprawdę.
Wyszłam, zanim zdążyła coś dodać. W głowie miałam tylko jedno: „Nie dam się tak łatwo.”
Atmosfera była ciężka
Przy stole panowała nieznośna atmosfera uprzejmego milczenia. Każdy udawał, że wszystko jest jak zwykle, że to tylko kolejna Wielkanoc. Dzieci brzdąkały sztućcami, Marek próbował zagadywać o pogodę.
– Podobno ma się ocieplić po świętach – rzucił, krojąc jajko.
– No i bardzo dobrze – odparła Grażyna z uśmiechem. – Przyda się trochę słońca. Może wreszcie zasieję pietruszkę na grządce.
Ani słowa o babce. Stała sobie dumnie na końcu stołu, jakby była jakimś nieproszonym gościem. Obok, rzecz jasna, druga – idealna, wypieszczona, posypana cukrem pudrem.
– To kto chce kawałek mojej drożdżowej? – zapytała teściowa, biorąc nóż i już zaczynając kroić, zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć.
Marek podniósł głowę znad talerza.
– A może po kawałku każdej? – zaproponował ostrożnie, próbując ratować sytuację.
Grażyna rzuciła mu spojrzenie, które mogłoby zatrzymać lawinę.
– Nie trzeba się zmuszać – odparła z uśmiechem, w którym kryła się cała jej pogarda.
Zacisnęłam zęby. Poczułam, jak serce mi się zaciska. Nikt nie dotknął mojej babki. Nikt nawet nie spojrzał w jej stronę.
– Przepraszam na chwilę – powiedziałam nagle i wstałam od stołu.
W łazience oparłam się o umywalkę, próbując nie płakać. W lustrze zobaczyłam kobietę, która naprawdę chciała tylko jednego: być zauważoną. Czy naprawdę to ciasto aż tak jej zagrażało? Czy chodziło o babkę… czy o to, że chciałam mieć głos? Wtedy właśnie pierwszy raz przemknęło mi przez głowę: „Może powinnam po prostu wziąć dzieci i wrócić do domu.”
Miałam żal do męża
Znalazłam go w ogrodzie. Stał pod jabłonią z filiżanką kawy, patrząc w przestrzeń, jakby liczył chmury. Usiadłam obok na ławce. Przez chwilę milczeliśmy.
– Widzisz, co się dzieje, prawda? – zapytałam cicho.
Marek wzruszył ramionami.
– Przesadzasz trochę. Mama po prostu… taka już jest.
Zacisnęłam palce na kolanach.
– Nie, Marek. Ona po prostu mnie nie szanuje. Od lat. Traktuje mnie jak powietrze. A ty nic z tym nie robisz.
– Kasia…
– Nie, pozwól, że skończę. To nie jest tylko o tej babce. To jest o tym, że ja nigdy nie mogę być sobą w waszym domu. Że zawsze muszę się dostosować. Że nawet jak próbuję coś wnieść, to dostaję pstryczka w nos.
Spojrzał na mnie zmieszany. Jakby dopiero teraz widział, że coś naprawdę jest nie tak.
– Kochanie… ja po prostu nie chcę awantur. Mama się unosi, wiesz jaka jest…
– A ja mam się nie unosić? Mam dusić wszystko w sobie, żeby „nie było problemu”? Dla kogo? Dla niej?
– Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa – powiedział cicho.
– To pomóż mi coś z tym zrobić. Bo więcej takich świąt nie chcę. Albo następnym razem robimy je u nas. Albo ja w ogóle nie przyjeżdżam.
Marek wbił wzrok w ziemię. Cisza między nami była cięższa niż jakiekolwiek słowo. W końcu skinął głową.
– Może… to będzie dobra zmiana.
Miałam dość
Wróciłam do kuchni z ciężką głową, ale z jakimś dziwnym spokojem. Przez okno wpadało popołudniowe słońce, dzieci siedziały przy stole i… jadły moją babkę. Małe dłonie pokryte lukrem, buzie umazane ciastem, a w oczach – czysta radość.
– Mamusiu, ale dobre! – zawołał młodszy syn, machając widelcem w powietrzu.
Grażyna stała przy zlewie, myjąc naczynia z tą swoją kamienną miną.
– Zjadły, bo myślały, że to moje ciasto – rzuciła chłodno, bez odwracania się.
Uśmiechnęłam się. Szczerze, z ulgą.
– Nieprawda – powiedziałam, nalewając sobie herbaty.
Przez chwilę milczałyśmy. Ona nie komentowała, a ja pierwszy raz nie czułam potrzeby tłumaczenia się. Moje ciasto było tu. I ktoś je jadł. I smakowało. Podeszłam do dzieci, pocałowałam je w czoła, po czym powiedziałam spokojnie, ale dobitnie:
– Zabiorę je na spacer. A potem jedziemy do domu. Mam dość.
Marek wszedł właśnie do kuchni. Spojrzał na mnie, potem na matkę. Przez chwilę coś w nim walczyło. A potem skinął głową.
– Może to będzie dobra zmiana – powiedział.
Grażyna nie powiedziała ani słowa. Tylko zacisnęła usta i wróciła do mycia talerzy.
Nie będę dodatkiem
Wróciliśmy wieczorem. Dzieci zasnęły w aucie, a ja miałam godzinę ciszy, by myśleć. I po raz pierwszy od dawna nie myślałam o tym, co powiedziała Grażyna. Myślałam o tym, czego ja chcę.
W kuchni, gdy grzałam mleko dla maluchów, zerknęłam na pustą formę po babce. Został tylko kawałek lukru i kilka okruchów. Uśmiechnęłam się sama do siebie.
To nigdy nie chodziło o ciasto. To był symbol. Próba zajęcia przestrzeni, której przez lata mi odmawiano. Próbowałam być miła, wyrozumiała, cierpliwa. Ale w końcu zrozumiałam, że święta nie powinny być próbą charakteru. Że nie muszę się co roku wystawiać na ten sam chłód, żeby spełnić jakieś cudze oczekiwania.
Marek wszedł do kuchni w piżamie, podrapał się po głowie i spojrzał na mnie uważnie.
– Może następnym razem zrobimy święta u nas. Zaprosimy ją, ale to my zdecydujemy, jak będzie wyglądać stół i co będzie na nim stało.
– Albo w ogóle nigdzie nie pojedziemy – odparłam, mieszając mleko. – I zrobimy sobie Wielkanoc pod kocem. Z pizzą i Netflixem.
Zaśmiał się. Pocałował mnie w ramię. Nie wiem, czy coś się zmieni między mną a Grażyną. Ale wiem jedno: już nie pozwolę, by ktoś traktował mnie jak dodatki do świątecznego stołu.
Katarzyna, 38 lat
Czytaj także:
- „Na Wielkanoc na wsi zabrałam narzeczonego z miasta. Zamiast szukać zajączka kazali mu sprzątać chlew”
- „Rodzina ciągle wypytywała, kiedy się ustatkuję. W tym roku wielkanocnego zajączka szukałam w spa z obcym facetem”
- „W Wielkanoc stał się cud – siostra mamy z zołzy zmieniła się w milutką ciocię. Wszystko przez słowa księdza proboszcza”

