Reklama

Poranek zaczyna się u mnie zawsze tak samo: zbyt wcześnie, zbyt głośno i zbyt nerwowo. Ledwo otworzyłam oczy, a już słyszałam tupot małych stóp na korytarzu i skrzypnięcie drzwi do kuchni. Dzieci kłóciły się o to, kto pierwszy naleje sobie mleko, a ja – jak zwykle – próbowałam w ciszy dopić stygnącą kawę. Właśnie wtedy usłyszałam teściową. Sposób, w jaki wypowiadała każde słowo, sprawiał, że miałam ochotę zacisnąć pięści.

– Znowu pozwoliłaś im jeść słodkie płatki? Rano powinno się jeść coś konkretnego.

– Mamo, to tylko jedna miska płatków… – odezwałam się, ale ona już machnęła ręką, jakby odpędzała komara.

– Właśnie problem w tym, że u was zawsze „tylko jedna”.

Zamarłam, bo choć znam te teksty od lat, wciąż potrafiły mnie zaboleć. Jakby każda jej uwaga przypominała mi, że według niej jestem matką „na pół gwizdka”, a według mojego męża… no cóż, jego zdanie zwykle pokrywa się z jej.

Ich słowa mnie bolały

Weszłam do kuchni. Mąż siedział przy stole i przeglądał telefon, niewzruszony porannym chaosem.

– Marek, powiedz coś jej… – szepnęłam, próbując nie wybuchnąć.

– Ale co? Mama ma rację, dzieciom trzeba stawiać granice.

– I stawiam!

– Tak, tylko… inaczej niż powinnaś. – westchnął, nie odrywając wzroku od ekranu.

To „powinnaś” zawsze mnie uderza. Jakby był ekspertem od metod wychowawczych. Dzieci wbiegły do pokoju.

– Mamo, zobacz! Zosia znowu zabrała mi łyżkę! – jęknął Staś.

– Nieprawda! To moja! – odkrzyknęła Zosia.

Teściowa tylko parsknęła z dezaprobatą.

Rozpuściłaś je. U mnie by tak nie było.

Zamknęłam na moment oczy i policzyłam do trzech, ale nie pomogło. Starałam się. Robiłam wszystko, co mogłam. Czasem za dużo, czasem kosztem siebie, ale oni tego nie dostrzegali. Może rzeczywiście jestem zbyt miękka? A może po prostu mam więcej serca, więcej empatii niż zasad? Czy to naprawdę wada?

Spojrzałam na dzieci, jak krzątały się przy stole, rozczochrane, szczere, pełne energii. Dla nich wstałabym w nocy tysiąc razy. Dla nich brałam na siebie te wszystkie oceny i komentarze. Dla nich chciałam być lepszą matką niż ktoś dla mnie. Marek wstał od stołu, przeciągnął się i rzucił:

– Po południu musimy porozmawiać o wychowaniu. Tak nie może dalej być.

A teściowa dodała, tonem specjalistki od wszystkiego:

– Tak, bo to wychodzi dzieciom bokiem. I wam też.

Miałam ochotę odpowiedzieć coś ostrego, ale… znów przełknęłam.

W powietrzu wisiało coś jeszcze, coś cięższego niż zwykłe poranne sprzeczki. Nie wiedziałam wtedy, że drobiazg – głupi kalendarz adwentowy – wkrótce otworzy drzwi, których już nie da się zamknąć.

Byłam sama przeciwko nim

Tego popołudnia wróciłam z pracy wcześniej. Weszłam do mieszkania i od razu zobaczyłam dzieci przy stole. Zosia trzymała w rękach dwa kalendarze adwentowe. Jeden – ciężki, gruby, z wizerunkiem aniołów i okienkami z cytatami. Drugi – różowy, błyszczący, z czekoladkami, taki, o jakim marzyła od tygodni. Teściowa stała obok nich, jakby prezentowała własne osiągnięcie.

– Przyniosłam dzieciom kalendarz, ten lepszy, bez słodyczy. Żeby wiedziały, co naprawdę jest ważne – oznajmiła podniesionym głosem.

Zosia patrzyła na mnie błagalnie, ściskając kalendarz z czekoladkami. Staś siedział obok i cichutko chował swój do plecaka, jakby bał się, że zaraz zostanie mu odebrany.

– Mamo… – zaczęłam. – One chciały te zwykłe, słodkie.

Teściowa skrzyżowała ręce.

– Oczywiście, bo dziś dzieci myślą tylko o słodyczach. Ta moda na czekoladę wszystko psuje. Trzeba je nauczyć jakichś wartości.

Marek stał obok niej, kiwając głową z aprobatą.

– Trochę refleksji im nie zaszkodzi – rzucił, nawet nie patrząc na Zosię.

Poczułam, jak rośnie we mnie napięcie, takie uporczywe, wbijające się pod skórę. Widziałam, jak córka przyciska do siebie ten świecący kartonik. Prawie szeptała:

– Mamo, ja chciałam ten…

Odchrząknęłam, próbując brzmieć spokojnie.

– To tylko kalendarz. Może mieć oba.

Teściowa wciągnęła powietrze tak ostro, że aż popatrzyłam na nią zdziwiona.

Dziecko nie może mieć wszystkiego. Trzeba wychowywać, a nie spełniać każde pragnienie. To nie ma sensu. Poza tym ten z czekoladą jest kompletnie bez wartości.

Marek odchrząknął.

– Mama ma trochę racji. Dobrze, żeby dzieci wiedziały, że nie wszystko kręci się wokół zachcianek.

Zadźwięczało mi to w uszach. Nie wszystko kręci się wokół zachcianek. Wtedy zapytałam w myślach, jakby ktoś miał mi udzielić odpowiedzi: od kiedy on przestał być po mojej stronie? Kiedy dokładnie przestał mnie wspierać, chociażby w takich drobiazgach? Nie znalazłam odpowiedzi. Czułam tylko niemoc, która pojawiała się za każdym razem, gdy stawałam sama przeciwko nim, słuchając kolejnego wykładu o wychowaniu.

– Zosia może otwierać ten, który chce – powiedziałam spokojnie, ale czułam, jak wewnętrznie drżę.

– Jeśli będziesz tak ustępować, to wyrośnie ci pokolenie, które nie zna żadnych zasad – odparła teściowa.

Chciałam odpowiedzieć, że zasad u nas aż za dużo, a radości za mało, tylko głos mi ugrzązł. Zosia patrzyła na mnie tak, jakby ode mnie zależało całe jej grudniowe szczęście. Staś już schował swój kalendarz, jakby przewidział wynik tej potyczki. Spojrzałam na nich – matkę, syna i wnuki – i poczułam, że coś w naszej rodzinnej konstrukcji zaczyna przypominać relację nauczycielki z uczniem, a nie partnerstwo. I choć nic wielkiego jeszcze się nie wydarzyło, czułam podskórnie, że to dopiero początek.

Działałam po swojemu

Wieczorem, kiedy dzieci poszły spać, a Marek włączył telewizor i siedział w półmroku, udawałam, że wychodzę tylko po mleko. W rzeczywistości wsiadłam do samochodu i pojechałam na stację benzynową. Na półce leżał jeden jedyny czekoladowy kalendarz, trochę zgnieciony, ale nadal błyszczący.

– To już ostatni – powiedział kasjer, skanując go. – Schodziły dziś jak świeże bułeczki.

– To dobrze, że trafiłam – odpowiedziałam. – Uratował mi pan wieczór.

– A jak dzieci zobaczą rano, to może i dzień – uśmiechnął się lekko.

W drodze powrotnej trzymałam ten kalendarz na kolanach, jak coś ważnego, choć wiedziałam, że dla innych to tylko słodki drobiazg. Ale dla mnie to była mała, cicha walka o dziecięcą radość, której nikt nie powinien im odbierać. Kiedy weszłam do domu, Marek spojrzał na mnie znad telewizora.

– Po co wydawałaś pieniądze na kolejny kalendarz? Przecież mama już przyniosła.

Miałam potrzebę – odpowiedziałam krótko.

– Potrzebę? Ola, przecież można było…

– Marek, nie rozmawiajmy teraz o tym – ucięłam chłodno, mijając go i odkładając kalendarz na blacie. – Jest późno.

Nie chciałam kłótni. Nie chciałam kolejnego wykładu, że „tak się nie robi” i „niepotrzebnie”. W środku jednak buzowały we mnie emocje. Wciąż słyszałam poranne rozmowy, pouczenia, ton, którym mówili o mojej miękkości. Zacisnęłam dłonie, kiedy weszłam do łazienki.

Pomyślałam wtedy, że jeśli moja troska i serce są niewidzialne dla innych, to trudno. Będę działała tak, jak uważam za słuszne, choćby po cichu, choćby wbrew nim wszystkim. Zrozumiałam też, że między mną i Markiem zaczyna rosnąć coś, co nie da się zignorować – cicha wrogość.

W końcu się zbuntowałam

Rano dzieci zbiegły do kuchni szybciej niż zwykle. Zosia pierwsza zobaczyła kalendarz leżący na stole i aż zapiszczała.

– Mamo! Jeszcze jeden! Ten wymarzony!

Staś uśmiechnął się szeroko, jakby w końcu mógł oddychać. Marek stał w progu. Spojrzał na mnie w sposób, który miał więcej z dezaprobaty niż z pytania.

– Serio musiałaś?

– Serio. Chcę, żeby wiedziały, że żyją w kochającym domu, a nie w zakonie.

Zanim zdążył odpowiedzieć, do kuchni weszła teściowa.

– Rozpieszczasz je, Ola. Potem nikt nie będzie w stanie ich ułożyć.

Udawałam, że tego nie słyszę, ale w środku coś się we mnie skręcało. Dzieci otwierały pierwsze okienka, radość aż kipiała. A my troje staliśmy tam jak trzy różne strony świata, które nie umiały znaleźć wspólnego języka. Nocą obudził mnie szmer rozmowy z salonu. Schodziłam po schodach powoli, bo usłyszałam swoje imię.

– Nie można jej ufać w kwestiach wychowawczych – mówiła teściowa. – Jest za bardzo emocjonalna.

– Wiem, mamo… Ale może da się to jakoś… zmienić – odpowiedział Marek cicho.

Zastygłam. Każde słowo wbijało mi się w plecy jak ostrza. „Zmienić”, „nie ufać”, „emocjonalna”. Wyszłam z korytarza, zanim zdążyłam pomyśleć.

– Świetnie. To może porozmawiajcie ze mną, a nie o mnie.

Oboje odwrócili się gwałtownie. Marek pobladł, teściowa zacisnęła usta. W pokoju zrobiło się tak ciężko, jakby nagle zabrakło powietrza.

Nie macie prawa decydować za moimi plecami. Jestem matką, a to moje dzieci. I ja wiem, co jest dla nich dobre.

Nikt nic nie odpowiedział. A ja po raz pierwszy nie uciekłam.

Przestałam chować głowę w piasek

Usiedliśmy przy stole, choć nikt tego nie zaproponował. Po prostu każde z nas stało zbyt blisko, żeby udawać, że można tę rozmowę odłożyć. Marek potarł dłonią czoło, jakby chciał wytrzeć z siebie to, że został przyłapany.

– Chcemy dobrze… – zaczął cicho. – Chodzi o to, żeby dzieci miały jasne zasady.

Dzieci mają zasady – odpowiedziałam. – Tylko nie takie, jak byście chcieli.

Teściowa spojrzała na mnie z tym swoim dobrze znanym wyrazem twarzy: jak na uczennicę, która odważyła się podnieść głowę.

– Rodzina musi mieć odpowiedni model. Spokój, dyscyplinę. I szacunek.

– Szacunek? – zdarł mi się krótszy śmiech, niż zamierzałam. – Od lat czuję się tu jak intruz. Jak ktoś, kto ciągle musi udowadniać, że ma prawo wychowywać własne dzieci.

Marek uniósł ręce w geście obrony.

– Przesadzasz.

– Naprawdę? Ile razy wchodzę do domu i słyszę, jak ustalacie coś beze mnie? Ile razy próbuję coś powiedzieć, a wy patrzycie po sobie, jakbym znowu czegoś nie zrozumiała?

Teściowa podniosła głos.

– Nikt cię nie wyklucza! Po prostu widzę, że bywasz zbyt miękka. A ja nie pozwolę, żeby wnuki wyrosły byle jak.

To są moje dzieci – odparłam ostro. – Nie zabiorę im czułości, tylko dlatego, że komuś przeszkadza.

Marek westchnął bezradnie.

– Ola… Nie każ mi wybierać.

Już dawno wybrałeś – odpowiedziałam. – Tylko udajesz, że tego nie widzisz.

Zapadła cisza, z której nie było wyjścia. Zawsze wcześniej odpuszczałam. Zawsze zamiatałam swoje zranienie gdzieś w kąt, żeby nie robić sceny. Tym razem nie. Wstałam powoli, wzięłam swój płaszcz z krzesła.

– Idę się przejść. Jeśli macie jeszcze jakieś uwagi dotyczące mojego macierzyństwa, to omówcie je beze mnie. W końcu macie w tym wprawę.

Drzwi zamknęły się za mną cicho. Powietrze wieczoru było zimne, ale lżejsze niż to, które zostawiłam w środku. Szłam długo przed siebie, aż zgubiłam poczucie czasu. W pewnym momencie dotarło do mnie coś, czego bałam się nazwać: w naszej rodzinie coś zmieniło się bezpowrotnie.

Coś musi się zmienić

Wróciłam późnym wieczorem. W domu panowała nienaturalna cisza, taka jak po burzy. Weszłam do kuchni i zobaczyłam Marka siedzącego przy stole.

– Martwiłem się – powiedział, nie patrząc na mnie.

– A ja byłam już tym wszystkim zmęczona – usiadłam naprzeciwko.

Przez chwilę słyszeliśmy tylko tykanie zegara.

– Nie chciałem cię zranić – zaczął ostrożnie. – Po prostu mama ma więcej doświadczenia. Czasem słucham jej, bo tak zawsze było.

– Marek… to nie chodzi o kalendarz – przerwałam mu. – Chodzi o to, że nigdy nie jesteś po mojej stronie. Nawet wtedy, kiedy proszę tylko o odrobinę wsparcia.

Przetarł twarz dłonią.

– Staram się być pomiędzy wami.

– I właśnie przez to jestem sama – odpowiedziałam spokojnie.

Spojrzał na mnie, jakby dopiero coś do niego dotarło, ale nie potrafił tego nazwać.

– Przepraszam, jeśli tak to widzisz. Ja… potrzebuję czasu, żeby się nauczyć inaczej reagować. To dla mnie trudne.

– Czyli znowu mam czekać – westchnęłam. – Tylko nie wiem, na co. Na cud? Na to, że któregoś dnia sam z siebie zobaczysz, że można być ze mną, a nie obok mnie?

Nie odpowiedział. Jego twarz wyglądała na zmęczoną, ale nie było w niej zrozumienia, którego potrzebowałam. W mojej głowie przewijały się ostatnie dni. Wciąż wracała myśl, że jeśli ja czuję to napięcie, dzieci pewnie też je wyczuwają. I że w tej rodzinie brakuje konstruktywnej rozmowy.

Nie chcę, żebyśmy tak żyli – powiedziałam cicho. – Z domysłami, obrażaniem się i robieniem wszystkiego za moimi plecami. Z podważaniem wszystkich moich decyzji.

– Postaram się to zmienić – odpowiedział, ale brzmiało to tak, jakby mówił bardziej dla spokoju niż z przekonania.

Te słowa zawisły między nami jak coś niedokończonego. Pomyślałam wtedy, że nie wiem, czy jesteśmy w stanie to naprawić. Może tak, a może nie. Miałam jednak przeczucie, że jeśli dalej będę czekała, to nic się nie zmieni.

– Chodźmy spać – powiedział. – Jutro będzie lepiej.

Nie jestem pewna – odpowiedziałam, gasząc światło.

Ola, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama