Reklama

Mam męża, dwójkę dzieci, kredyt hipoteczny i głowę pełną marzeń, które z każdym dniem wydają się coraz bardziej odległe. Mieszkamy z Tomkiem w dwupokojowym mieszkaniu na kredyt, który zjada połowę naszych zarobków. Raty, rachunki, zakupy, dzieci… Wszystko się kręci, tylko ja coraz częściej czuję, że wcale nie mam nad tym kontroli.

Każdego dnia biegnę – między szkołą Franka, przedszkolem Zuzi, sklepem, a pracą na pół etatu w biurze rachunkowym. Zawsze coś jest do zrobienia, a lista wydatków wydaje się nie mieć końca: nowy plecak, bo stary się rozpadł, leki dla Zuzi, która znów ma katar, rachunek za prąd, który znowu wzrósł. Zerkam na stan konta i w środku ściska mnie strach: „Co będzie, jak coś się posypie? Jak samochód padnie albo pralka się zepsuje?".

I jeszcze ona – Halina, moja teściowa. Kobieta z innej epoki: twarda, konkretna, nigdy nie mówi wprost, że coś robisz źle, ale patrzy tak, że wiesz, że zawiodłaś. Zawsze z miną, jakby wiedziała lepiej, jak powinnam wychowywać dzieci, gotować obiad, czy chociażby planować życie. Czasem mam wrażenie, że z całym tym swoim doświadczeniem życiowym patrzy na mnie jak na rozkapryszoną gówniarę, która nie ogarnia podstawowych spraw.

A ja? Ja po prostu jestem zmęczona. Czasem mam ochotę krzyknąć: "Nie oceniaj mnie! Nie masz pojęcia, jak to jest, kiedy chcesz wszystko ogarnąć, a doba ma tylko 24 godziny!". Ale wtedy patrzę na dzieci i na Tomka i myślę: "Dla nich muszę dać radę. Tylko... jak?"

Teściowa mnie zaskoczyła

Siedziałyśmy z Haliną przy kuchennym stole, ja z kubkiem kawy, ona z herbatą. Dzieci bawiły się w pokoju, a ja narzekałam jak zwykle:

– Ceny znowu poszły w górę. W sklepie zostawiam pół pensji, a w sumie to nawet nie wiem na co. Ciągle coś trzeba kupić: pieluchy, jedzenie, jakieś drobiazgi... I wszystko takie drogie, a do pierwszego jeszcze dwa tygodnie!

Halina odłożyła łyżeczkę na spodek, spojrzała na mnie swoim tym spojrzeniem, które zawsze sprawiało, że miałam ochotę się zapaść pod ziemię.

A ile wydajesz na jedzenie tygodniowo?

Zmarszczyłam brwi.

– Nie wiem. Nie liczę tak dokładnie...

– A na ubrania? Na dzieci? Na siebie? – dopytywała, a jej głos był spokojny, jakby to była najzwyklejsza rozmowa o pogodzie.

Poczułam, jak we mnie wzbiera irytacja.

Po co ci to wiedzieć? To nasze życie!

Halina wzruszyła ramionami.

– A może ci coś podpowiem? – powiedziała cicho.

Przewróciłam oczami, ale zanim zdążyłam się odezwać, ona dodała:

– Zamiast narzekać, zrób sobie tabelę. Spisz wszystko – co, gdzie, za ile. Jak nie wiesz, na co idzie twoja kasa, to zawsze będzie ci brakować.

Zamarłam. Patrzyłam na nią z otwartymi ustami, zaskoczona tym, co powiedziała. Przecież Halina nigdy wcześniej nie mówiła w ten sposób. Poczułam, jak coś we mnie pęka. I choć chciałam się złościć, w głowie zaczęło kiełkować pytanie: może ona jednak ma rację?

Byłam sceptyczna

Siedziałyśmy przy stole. Ja – z lekkim dystansem, bo przecież nie zamierzałam pozwolić teściowej, żeby mówiła mi, co mam robić z własnym życiem. Halina – z tym swoim spokojem i powagą, która zawsze sprawiała, że czułam się jak dziecko, które nie odrobiło pracy domowej.

– No to od czego zaczynamy? – zapytała, wyciągając kartkę i długopis.

Przełknęłam ślinę i westchnęłam ciężko.

– Nie chcę, żebyś mi mówiła, co mam robić, Halina. Naprawdę... – zaczęłam, próbując zbudować mur między nami, ale ona tylko pokiwała głową.

– Nie mówię, co masz robić. Chcę ci pokazać, że możesz to ogarnąć. Dla siebie, dla dzieci. Sama wiesz, że życie bywa różne. Lepiej mieć plan niż płakać, że coś się rozsypało.

Zamilkłam, bo nagle jej słowa zabrzmiały aż zbyt prawdziwie.

– Dobra – westchnęłam, przewracając oczami. – Co mam spisać?

– Zacznijmy od tego, co musicie zapłacić co miesiąc. Kredyt, rachunki, przedszkole Franka, jedzenie.

– A potem? – mruknęłam, drapiąc się po głowie.

– Potem policzymy, ile wam zostaje. I co można z tym zrobić.

Halina zapisywała skrupulatnie, a ja, trochę z niechęcią, trochę z rosnącym zainteresowaniem, dyktowałam: kredyt – 2 200 zł, czynsz – 800 zł, prąd – 250 zł, przedszkole Franka – 600 zł, jedzenie

– no... około 1 800 zł, bo zawsze coś dochodzi: mleko, chleb, warzywa...

– A na siebie ile odkładasz? – zapytała, unosząc brew.

Roześmiałam się gorzko.

– Co? Na siebie? Chyba żartujesz...

Halina spojrzała na mnie uważnie i powiedziała cicho:

– A powinnaś. Choćby stówkę miesięcznie, Anka. Nie możesz być dla wszystkich, a dla siebie nie mieć nic.

Wtedy coś we mnie pękło. Spojrzałam na te cyfry na kartce: wydatki, raty, rachunki, ciągle coś… I pierwszy raz od dawna poczułam ulgę, że to wszystko leży przed nami, czarno na białym. Bo wcześniej to były tylko takie mgliste obawy, a teraz widziałam: tu 200, tam 150, a tu może da się zaoszczędzić.

– No i teraz... co z tym zrobić? – zapytałam półszeptem, jakby przyznając, że może jednak Halina wie coś, czego ja nie wiem.

– Trzeba odłożyć choć trochę. Na coś dobrego. Na marzenia. Wakacje, samochód, remont – powiedziała spokojnie, jakby to było najprostsze na świecie.

A ja, patrząc na nią, poczułam coś dziwnego. Wdzięczność? Może. Ale przede wszystkim... ulgę, że może to życie da się ogarnąć. Może naprawdę jest nad tym jakaś kontrola, a nie tylko chaos i stres. Tylko jedno mnie uwierało. Że to Halina mi to pokazuje.

Zaczęłyśmy szczerze rozmawiać

Siedziałyśmy w kuchni, a zegar wciąż tykał w tle, jakby odmierzał sekundy mojego życia, które przeciekało przez palce. Spojrzałam na Halinę – nagle wydawała się mniej surowa, bardziej… ludzka. Zapytałam cicho, może z ciekawości, a może po to, żeby przerwać ciszę:

– A ty, Halina… Jak sobie radziłaś, kiedy byłaś w naszym wieku?

Zaskoczyła mnie szczerością. Westchnęła głęboko, a potem patrząc gdzieś w okno, powiedziała:

– Nie było łatwo. Czasem płakałam w poduszkę, bo budżet ledwo się spinał. Ale miałam plan. To było jedyne, co trzymało mnie przy zdrowych zmysłach. Nie chodzi o to, żeby się zamartwiać, tylko żeby wiedzieć, po co się zaciska pasa.

Zamilkła na chwilę, a potem dodała:

– Ja marzyłam, żeby twojego Tomka wysłać na studia, żeby miał lepiej niż ja.

Poczułam gulę w gardle. Chciałam coś powiedzieć, ale tylko westchnęłam i spojrzałam na kartkę z naszym budżetem. Potem wypaliłam:

– Chciałabym pojechać z Tomkiem do Paryża. Choć na weekend. Chociaż raz.

Halina uśmiechnęła się lekko.

To piękne marzenie. Trzeba je zapisać.

Patrzyłyśmy na siebie chwilę w ciszy, a ja pierwszy raz poczułam, że może ona nie jest moim wrogiem. Może naprawdę chce mi pomóc. Może jesteśmy w tym razem.

Zastosuję rady teściowej

Leżałam w nocy w łóżku, gapiąc się w sufit. Dzieci spały w swoim pokoju, a Tomek już chrapał obok, zmęczony po pracy. A ja… ja miałam w głowie jeden wielki chaos. Te wszystkie cyfry spisane na kartce, liczby, których wcześniej wcale nie chciałam znać, teraz nie dawały mi spokoju.

„Jak to możliwe, że przez tyle czasu żyłam tak… bezmyślnie?!” – myślałam, a w sercu czułam coś między wstydem a ulgą. Wstydem, bo Halina miała rację, a ja ją tylko zbywałam i przewracałam oczami, jak gówniara. Ulga? Bo może to wszystko nie jest aż takie straszne. Może jednak można to jakoś ogarnąć, krok po kroku, złapać kontrolę nad tym rozlatującym się światem.

Przypomniałam sobie jej słowa: „Nie możesz być dla wszystkich, a dla siebie nie mieć nic”. I poczułam ukłucie w sercu. Bo prawda jest taka, że ja zawsze stawiałam siebie na końcu. Dzieci, dom, rachunki – wszystko było ważniejsze. A ja? Nie pamiętam, kiedy ostatnio kupiłam sobie coś, co sprawiłoby mi przyjemność.

Podniosłam się z łóżka, sięgnęłam po kartkę z budżetem i długopis. Napisałam: „Anka – 100 zł”. To miało być dla mnie. Na książkę, kawę z przyjaciółką, nową bluzkę. Cokolwiek, co przypomni mi, że też istnieję. I wtedy poczułam coś dziwnego. Nadzieję. Że może… jeszcze się nie spóźniłam, żeby coś w tym życiu zmienić.

Anna, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama