Reklama

Nigdy nie lubiłam mojej teściowej. Odkąd tylko weszłam do rodziny, próbowała mi udowodnić, że jestem nie dość dobra dla jej ukochanego syneczka. Gotowa byłam przymknąć oko na jej uwagi o niedoprasowanych firankach czy kurzu za kanapą, ale kiedy zaczęła się czepiać moich konfitur... no nie, tego było za wiele.

Zawsze powtarzała, że „u niej w domu wszystko robiło się porządnie”, a „teraz to młode pokolenie nawet łyżki nie umie dobrze umyć, a co dopiero ugotować coś jadalnego”. Śmiałam się z tego z mężem po cichu, aż w końcu postanowiłam raz na zawsze udowodnić jej, że nie tylko potrafię gotować, ale i wciągnąć ją na własnym polu walki. No dobrze – trochę mi pomogła... sama się wkopała.

Nawet nie zorientowała się, że jej mała intryga nie wyszła – a ja miałam satysfakcję, jakiej nie czułam od dawna. I chociaż sprawy przy wspólnym śniadaniu przybrały bardzo nieoczekiwany obrót... nie powiem, żeby mnie to zasmuciło. Może jestem wredna. Ale wiecie co? Czasem trzeba być.

Zrobiła mi na złość

Wszystko zaczęło się w sobotę rano, kiedy smażyłam maliny na dżem. Dom pachniał cukrem, cytryną i czymś, co można by nazwać szczęściem – gdyby nie to, że w kuchni siedziała moja teściowa.

– Nie za mało cukru? – spytała, gładząc dłonią swój sweterek. – Bo widzisz, maliny to kwaśne są. Trzeba wiedzieć, jak to się robi. U mnie w domu...

– Zawsze pani mówiła, że porzeczki najlepsze.

– Przecież mówiłam ci tysiąc razy, mów do mnie „mamo”. W końcu jesteśmy rodziną – uśmiechnęła się tym uśmiechem, co znaczył wszystko oprócz sympatii.

– Oczywiście, mamo – powiedziałam słodko.

Poczułam, że trafiłam w czuły punkt. Bo jeśli teściowa czegoś nie znosiła, to właśnie tego, że ktoś ją przewyższał w kuchni. A mój dżem malinowy był... no, bez fałszywej skromności – sztosem. Michał wcinał go łyżkami wprost ze słoika. I nie raz powiedział, że „lepszego nawet u mamy nie jadł”. To musiało ją boleć. Po paru minutach poczułam coś dziwnego. Spróbowałam łyżką. Zmarszczyłam brwi. Dżem był słony. Nie trochę. Nie „coś się pomyliło”. Po prostu słony jak łzy.

– No pięknie, mamo – powiedziałam do pustej kuchni. – To teraz wojna.

Wiedziałam, że coś kręci

Nie krzyczałam. Nie urządzałam sceny. To nie był mój styl. A przynajmniej nie wtedy, kiedy miałam asa w rękawie i plan w głowie. Od razu wiedziałam, co zrobię – zrobię nową partię dżemu. Bez jej wiedzy. A potem zobaczymy, która z nas wyjdzie z tej kuchennej wojny z podniesioną głową. Weszłam do spiżarki, zabrałam kolejne kosze malin, a potem pod pretekstem „muszę skoczyć do sklepu po cukier żelujący” wyszłam. Tak naprawdę poszłam do sąsiadki – do pani Danusi, która miała wszystko i zawsze pożyczała bez pytań.

Nowy garnek postawiłam na palniku w piwnicy. Wzięłam stary taboret, przenośną kuchenkę elektryczną i zaczęłam działać. Do domu wróciłam, dopiero gdy dżem był gotowy i przelany do świeżych, czystych słoików.

– Tyle roboty na marne – jęknęłam teatralnie, patrząc na garnek z dżemem-sabotażystą. – Ten dżem jest nie do uratowania. Sama nie wiem, co zrobiłam nie tak, mamo...

– Może za dużo cytryny? – rzuciła, udając zatroskaną. – Albo... no nie wiem... może sól zamiast cukru?

Jej usta zadrżały. Nie była w stanie ukryć uśmieszku.

– Ojej, nie wierzę – powiedziałam z westchnieniem. – Chyba naprawdę się pomyliłam...

Zostawiłam „słoną” partię na blacie. A nową ukryłam w kartonie po odkurzaczu w piwnicy. Wieczorem Michał wrócił z pracy. Oczywiście, teściowa już była przyczajona w kuchni.

– Michaś, spróbuj tego dżemu – rzuciła, podsuwając mu kromkę chleba z sabotażowym smarowidłem. – Twoja żona się napracowała. Trzeba docenić, prawda?

Oparłam się o framugę, obserwując, jak Michał bierze gryz i...

– Co to jest?!

– No właśnie... – teściowa udawała zatroskaną. – Widzisz, mówiłam Karolince, że gotowanie to nie zabawa. Ale przecież kto by mamę słuchał, prawda?

A ja tylko stałam. I czekałam. Wiedziałam, że najlepsze dopiero przed nami.

Udawałam głupią

Po tej nieszczęsnej kromce Michał jeszcze długo pił wodę prosto z kranu. A teściowa? Udawała, że wcale jej to nie cieszy. Ale ja widziałam.

To nie jest jadalne.

– No... – zaczęła powoli, unosząc brwi – może Karolince się pomyliło. Każdemu się zdarza. Ale mówiłam jej, żeby mnie posłuchała... Ja mam swoje sposoby.

– Dobrze, mamo – odparłam łagodnie. – W takim razie... może spróbujemy jeszcze jednego? Tego, co wczoraj zrobiłam. W piwnicy był, zapomniałam o nim.

Wróciłam po karton z moim własnym dżemem. Postawiłam go z triumfem na stole i wyciągnęłam jeden słoik.

Ten chyba wyszedł lepiej – powiedziałam niewinnie.

Michał nabrał dżem na łyżeczkę.

– To jest pyszne! Nie ma porównania!

– Serio? – udałam zaskoczoną.

– No pewnie! Mamo, spróbujesz?

Nie mogła odmówić. Wzięła małą łyżeczkę i... wiedziałam, że ją zatkało. Bo musiałaby teraz przyznać, że dżem jest pyszny.

– Faktycznie... ten lepszy – wydusiła przez zęby.

Spojrzała na mnie, wiedząc już, że wiem, ale nic więcej nie powiedziała.

Postawiłam na swoim

Niedzielne śniadania w naszym domu miały być miłe. Taki był plan Michała. Rodzinne. Wszyscy przy stole, jajka na miękko, bułeczki z piekarni i domowy dżem. Oczywiście „domowy” w tym tygodniu oznaczał dwie wersje – moją i teściowej.

Przygotowałam specjalnie dla was nową porcję – oznajmiła, wnosząc na stół ozdobną tackę z trzema słoiczkami. Każdy starannie podpisany: „Malina – przepis babci”.

– Oho, zaczyna się – mruknęłam pod nosem, nakładając masło na bułkę.

– Mamo, czy to ta babcia, co gotowała jeszcze na kuchni węglowej, bez prądu i lodówki? – spytałam z uśmiechem.

– Tak, tak, dokładnie – odpowiedziała, zupełnie ignorując sarkazm. – U niej wszystko było naturalne. Żadnych ulepszaczy.

Mamo, spróbuj tego. Jest najlepszy – powiedział z pełną buzią.

– Ależ Michaś, przecież mówiłam, że mój...

– Dżem Karoliny jest genialny. Nie wiem, jak ty możesz nie być z niej dumna.

O mało nie zakrztusiła się herbatą. Zbladła. Spojrzała na mnie, a ja... tylko się uśmiechnęłam.

– No, mamo, spróbuj koniecznie.

Teściowa westchnęła ciężko i wstała od stołu.

Chyba jednak wolę porzeczki – mruknęła, wychodząc do salonu.

Nie pozostałam dłużna

Tydzień później teściowa zaprosiła całą rodzinę na śniadanie.

Zróbmy wspólny stół, tak jak kiedyś – zaproponowała niby niewinnie. – Ja coś upiekę, Karolinka niech przyniesie swój dżem. Będzie miło.

Przyszedł szwagier z żoną, nawet kuzynka, która zwykle unikała teściowej jak ognia. Wszyscy siedzieli przy stole. Na środku stały dwa słoiki – jeden mój, a jeden mamy Michasia.

– Proszę, częstujcie się – teściowa wskazała na stół. – Dwa różne przepisy. Ciekawe, który wam bardziej posmakuje.

Każdy wziął po kromce i posmarował ją moim dżemem.

Ten jest pyszny! – powiedziała szwagierka, oblizując palce. – Aż dziwne, że Karolina tak dobrze gotuje. Zazdroszczę Michałowi.

Teściowa zamarła.

– Ten? – wskazała na mój słoik.

Michał aż się roześmiał.

– Każdy wie, że Karolina wymiata w kuchni. Nie wiem, czemu ty ciągle próbujesz z nią konkurować.

I wtedy się stało. Wszyscy spojrzeli na drugi słoik. Ktoś odkręcił, powąchał i parsknął śmiechem.

– Rany, przecież to smakuje jak przyprawa do bigosu.

Teść parsknął śmiechem.

– Coś ci się chyba pomyliło...

A ja tylko siedziałam spokojnie z filiżanką herbaty i patrzyłam, jak jej plan wali się na oczach wszystkich.

– Oj mamo, mamo... – westchnęłam. – Trzeba wiedzieć, co się sypie do garnka, prawda?

Byłam z siebie zadowolona

Teściowa przez resztę śniadania milczała. Siedziała sztywno, trzymając filiżankę jak broń, ale już bez odwagi jej użyć. Wszyscy udawali, że nic się nie stało, ale wiedzieli. Nawet Michał, który nigdy nie wnikał w nasze spięcia, spojrzał na mnie z tym swoim łobuzerskim półuśmiechem i mruknął:

Z tobą to się człowiek nie nudzi.

I może właśnie o to chodzi. Nie jestem idealna. Gotuję, jak potrafię, czasem przeklnę pod nosem, czasem wystawię pazurki. Ale nie udaję, nie kombinuję. W przeciwieństwie do niektórych. Od tamtej pory teściowa nie wtrąca się już do mojej kuchni. Czasem jeszcze rzuci jakąś kąśliwą uwagę o nowoczesnych piekarnikach i że „kiedyś to się kisiło bez aplikacji w telefonie”, ale już nie z tą samą pewnością siebie. Bo wie, że jak coś sypnie, to jej się to sypnie. A ja? Ja sobie spokojnie smażę kolejne dżemy. Maliny, truskawki, morele. I choć nie mam certyfikatu z babcinego gotowania, jedno wiem na pewno – nie potrzebuję jej aprobaty. Wystarczy mi świadomość, że wygrałam z klasą. I ze smakiem.

Karolina, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama