Reklama

Zawsze uważałam, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, ale nie przypuszczałam, że kiedyś doświadczę tego na własnej skórze w tak brutalny sposób. Kiedy wprowadziliśmy się z mężem do domu, który sami wyremontowaliśmy i częściowo spłaciliśmy z kredytu, sądziłam, że to będzie nasz azyl. Miejsce tylko dla nas i ewentualnie dla naszych przyszłych dzieci. Niestety, moja teściowa miała wobec tej nieruchomości zupełnie inne plany. Przez długi czas grała miłą i opiekuńczą, ale kiedy zorientowała się, że nie zamierzam jej oddać kluczy do naszego życia – zaatakowała. Wtedy nie wiedziała jeszcze, że mój mąż nie jest już maminsynkiem.

Zbyt stara na zmiany

– No, trzeba przyznać, że się postaraliście – powiedziała teściowa, stając w progu naszego nowego domu. – Choć kuchnię mogliście zrobić większą.

Uśmiechnęłam się sztucznie i ścisnęłam dłonie, żeby nie odpowiedzieć. To był pierwszy raz, kiedy teściowa nas odwiedziła po przeprowadzce. Dom kupiliśmy razem z Wojtkiem – trochę z kredytu, trochę z oszczędności, resztę dołożyli moi rodzice. Remont zrobiliśmy własnymi siłami. Malowaliśmy ściany po nocach, uczyliśmy się wszystkiego od zera. To był nasz pierwszy prawdziwy dom i byłam z niego dumna. Ale teściowa… zawsze potrafiła znaleźć powód do krytyki.

– Łazienka na górze jest z wanną? – zapytała, idąc jak u siebie, w butach, po świeżo umytej podłodze.

– Jest. Ale planujemy tam jeszcze szafkę pod zlew. Na razie się rozkręcamy – odparłam spokojnie.

– Gdybyście się poradzili wcześniej, powiedziałabym wam, żebyście zrobili kabinę. Wanna to przeżytek.

Zaczęłam liczyć do dziesięciu w głowie. Wojtek rzucił mi przepraszające spojrzenie, ale nie zareagował. Potem usiadła przy stole i obejrzała salon.

O, a tu będzie stał mój bujany fotel? – zapytała nagle.

Zatkało mnie.

– Twój… fotel?

– No przecież nie będę całe święta siedzieć na stołku! – odpowiedziała z oburzeniem, jakby było oczywiste, że zamieszka z nami na święta. I nie tylko na święta. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Halina nie przyszła tylko w odwiedziny. Ona przyszła obejrzeć swój przyszły dom.

Pogadanki i przytyki

Od tamtej pierwszej wizyty Halina wpadała do nas coraz częściej. Niby przypadkiem, niby „przy okazji”, ale zawsze z jakimś komentarzem. Czasem przynosiła słoiki – ogórki, dżemy, pasztety – i za każdym razem mówiła coś w stylu:

– No, przynajmniej nie będziecie głodować, bo gotować to ty, moja droga, jeszcze musisz się nauczyć.

Uśmiechałam się zaciśniętymi zębami. Wojtek też to słyszał, ale zbywał wzruszeniem ramion. Wiedziałam, że nie chce mieć z nią wojny. Ale ja już zaczynałam się gotować. Z każdą kolejną wizytą teściowa była coraz śmielsza. Zaczęła zostawiać u nas swoje rzeczy – szalik, kosmetyczkę, nawet kapcie. W jednej chwili nasz dom zaczął przypominać dom, w którym ktoś namieszał – dosłownie i emocjonalnie.

– A ta kanapa w salonie to chyba rozkładana, co? – rzuciła kiedyś mimochodem. – Bo jak przyjadę na dłużej, to nie będę spała na byle czym.

– Mamo, ale… przecież nie planowaliśmy gości na noc – powiedziałam wtedy, po raz pierwszy głośno.

– Oj tam, oj tam. Przecież jestem rodziną, nie gościem. A poza tym, kto wie, może kiedyś w ogóle się tu przeprowadzę. Będę wam dzieci pilnować, będzie wygodniej.

Spojrzałam na Wojtka. Udawał, że nie słyszy. Ja za to słyszałam coraz wyraźniej, że teściowa zaczęła mówić o tym domu jak o czymś, co jej się należy. Jakby to było jej zabezpieczenie na starość. Tylko że nikt z nas się na to nie umawiał. Zaczynałam rozumieć, że Halina nie rzuca słów na wiatr. Ona coś planowała. I ja miałam być tylko przeszkodą.

Złoty plan teściowej

Pewnego wieczoru, kiedy Wojtek był na delegacji, a ja zostałam sama w domu, teściowa zjawiła się bez zapowiedzi. W jednej ręce trzymała torbę z ubraniami, w drugiej siatkę z jedzeniem. Weszła jak do siebie, nie czekając, aż ją zaproszę.

Przyjechałam na parę dni. Prąd mi wyłączyli, bo coś tam z licznikami. A zresztą, ty przecież nie masz dzieci, to ci nie zawadzę – powiedziała i rozsiadła się na kanapie, jakby właśnie dostała dożywotni przydział.

Zamarłam. Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać.

– Mamo, ale ja… To nie jest dobry moment. Mam sporo pracy i…

– Oj, nie dramatyzuj. Pomogę ci w domu, ugotuję, posprzątam. Zobaczysz, będzie ci raźniej. No i może w końcu Wojtuś zrozumie, że to miejsce to idealny dom dla mnie. A wy? Wy przecież możecie sobie jeszcze coś kupić, na kredyt. Jesteście młodzi!

Wtedy pierwszy raz otwarcie powiedziała, co chodziło jej po głowie od miesięcy. Uważała, że ten dom powinien być jej. Że jako matka jedynaka ma „naturalne prawo” do życia blisko syna, najlepiej pod jednym dachem. Według niej byłam chwilową przeszkodą – czymś, co można jakoś „rozwiązać”.

Wzięłam głęboki wdech.

– Mamo, to nasz dom. Mój i Wojtka. Nikt ci go nie odda.

– Jeszcze zobaczymy – odpowiedziała spokojnie, jakby właśnie złożyła mi wypowiedzenie z funkcji pani domu.

Wtedy zrozumiałam, że to już nie są podjazdy. To była regularna wojna.

To moja własność

Halina zaczęła działać metodycznie. Znała Wojtka – wiedziała, gdzie uderzyć. Zaczęła od telefonów. Dzwoniła codziennie, czasem dwa razy dziennie. Gdy mąż odbierał, słyszałam ten sam ton: lekko zbolały, pełen poświęcenia.

– Wojtuś, ja nie wiem, co ja mam zrobić. W tym domu to sama ściana wilgoci, rury ciekną, a sąsiad z góry puszcza disco polo o szóstej rano. Ja już nie mam siły. Ale nie chcę wam przeszkadzać… Jakbyście tylko chcieli mi oddać ten wasz domek, to ja bym się nim zajęła, jak swoim.

Albo jeszcze lepiej: kiedy przyszło do rozmowy o spadku po jej zmarłym mężu, ojcu Wojtka.

– No wiesz, jak tata umierał, to powiedział, że jak kupicie dom, to żebym się nie martwiła, że będę miała gdzie mieszkać. On by chciał, żebyście się mną zajęli…

– Mamo, dom kupiliśmy sami. Z pomocą rodziców Eli. Tata nie dołożył ani grosza – mówił Wojtek spokojnie, ale już widziałam, że zaczyna mu być głupio.

– Ale to twój obowiązek, synu. Jesteśmy rodziną, rozumiesz? Rodzinie się nie odmawia.

Zaczęła też snuć swoją wersję rzeczywistości – u ciotek, sąsiadek, przyjaciółkach. „Dzieci się dorobiły domu, a teraz matkę na bruk chcą wyrzucić”. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie znajoma z pracy i powiedziała:

– Słuchaj, twoja teściowa coś mówiła na osiedlu, że się wyprowadzasz, bo ona będzie tam mieszkać. Co się dzieje?

Zrozumiałam, że teściowa nie blefuje. Ona naprawdę chciała nas z tego domu usunąć. Najlepiej – mnie w pierwszej kolejności. Ale nie wiedziała, że tym razem nie jestem sama.

Mój mąż, mój bohater

Zaczęło się niewinnie. Pewnego wieczoru, gdy wróciłam z pracy, Wojtek czekał przy stole z herbatą i dziwną miną. Wiedziałam, że coś się wydarzyło.

– Dzwoniła mama – powiedział cicho. – Powiedziała, że rozmawiała z notariuszem.

Zmarszczyłam brwi.

– Notariuszem?

– Tak. Pytała o przepisanie domu na nią. Chciała wiedzieć, jak to załatwić, skoro „ona sfinansowała część życia syna”.

Zatkało mnie.

– I co jej powiedziałeś?

Wojtek odchylił się na krześle i spojrzał na mnie uważnie.

Powiedziałem, że nie ma o czym rozmawiać. Że dom jest nasz. Że nie oddamy jej ani cegły.

Spojrzałam na niego, nie dowierzając. Po raz pierwszy od miesięcy widziałam w jego oczach twardą stanowczość. Mój mąż – ten sam, który zawsze milczał przy teściowej, który kiwał głową, żeby „nie robić scen” – w końcu się postawił.

– I to nie wszystko – dodał. – Jutro jedziemy do notariusza. Musimy wszystko zabezpieczyć.

Otworzyłam usta, ale nie mogłam nic powiedzieć. Miałam w oczach łzy.

– Ela, to ty jesteś moją rodziną. Nie ktoś, kto manipuluje i rozgrywa swoje gierki. Ty budujesz ten dom ze mną. I nikt, nawet własna matka, nie będzie nami grać.

Tej nocy spałam spokojnie. Pierwszy raz od miesięcy. Wojtek może nie zawsze reagował szybko, ale gdy trzeba było, stanął po właściwej stronie. Po naszej stronie.

Jej plan nie wypalił

Po tej rozmowie Halina już się nie pojawiła. Próbowała jeszcze dzwonić, czasem pisała wiadomości – raz oskarżała nas o niewdzięczność, raz udawała ofiarę, innym razem szantażowała emocjonalnie. Ale Wojtek był nieugięty. Przestał odbierać telefony, odpisał tylko raz: „Dom jest nasz. Nie próbuj więcej manipulować. Potrzebujesz pomocy – powiedz to wprost. Ale nie wchodź między mnie a moją żonę”.

Wiedziałam, że to nie koniec, że teściowa będzie jeszcze próbować zagrać ostatnią kartą. Ale już się jej nie bałam. Po latach mieszania, wtrącania się, urabiania Wojtka – nagle została z niczym. Bo zapomniała, że można wychować syna, ale nie można go zatrzymać tylko dla siebie.

Nie minął miesiąc, a w naszej skrzynce znalazłam zaproszenie na jej imieniny – odręcznie napisane, bez słowa przeprosin, bez próby rozmowy. Po prostu „przyjdźcie, jak rodzina”. Nie poszliśmy. Wojtek wziął mnie wtedy za rękę i powiedział:

– Chcę zbudować rodzinę tutaj, z tobą. Jeśli kiedyś będzie trzeba się mamą zaopiekować, zrobimy to. Ale to my będziemy o tym decydować. W naszym domu. Na naszych zasadach.

Od tamtej pory dom przestał być polem bitwy. Stał się naprawdę nasz. Wypełnił się spokojem, rozmowami, czasem cichymi, ale szczerymi. Czasem wspólnym milczeniem na kanapie. I choć Halina długo nie mogła się pogodzić z tym, że nie wszystko da się przejąć, my już nie żyliśmy jej planami. Bo nasz plan był prosty – być razem. Po swojemu.

Elżbieta, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama