Reklama

Święta w naszej rodzinie zawsze były naznaczone nerwową atmosferą. Co roku obiecywałam sobie, że tym razem będzie inaczej – spokojniej i bez zgrzytów. Że nikt nie powie nic niestosownego, nikt się nie obrazi, nikt nie spóźni. Że może nawet po raz pierwszy od lat poczuję coś na kształt magii świąt, a nie tylko zmęczenie i irytację. Oczywiście nic takiego nigdy się nie działo, bo byliśmy rodziną jakich wiele – rozbitą, rozgoryczoną, przykrywającą trudne relacje stołem pełnym jedzenia.

W tym roku postanowiłam się jednak postarać bardziej niż zwykle. Wypieki zrobiłam sama. Wzięłam wolne wcześniej, żeby wszystko przygotować na spokojnie. Dzieci przystroiły pierniczki, mąż posprzątał piwnicę, nawet teściowa pochwaliła mój pasztet. I naprawdę, przez chwilę, zdawało się, że może faktycznie w tym roku się uda. Że może tym razem nie będzie żadnej awantury. Może nikt nie rzuci talerzem, nie trzaśnie drzwiami, nie wyjdzie w środku kolacji. Nie przewidziałam tylko jednego.

Napracowałam się

Z kuchni pachniało wanilią. Właśnie wyjęłam z piekarnika sernik baskijski – lekko popękany, ciemny na wierzchu, pachnący tak obłędnie, że dzieci od razu zleciały się do kuchni.

A można spróbować? – zapytała moja młodsza, trzymając się za brzuch, jakby od rana nie jadła.

– Nawet nie próbuj – odpowiedziałam surowo. – To na Wigilię. Ma stać do jutra. I nikt go nie dotknie, rozumiecie?

– Aha – odburknął starszy, ale łakomym wzrokiem dalej wpatrywał się w ciasto.

Wystawiłam sernik na balkon, żeby dobrze stężał. Właśnie miałam zabrać się za krojenie warzyw na sałatkę, kiedy do kuchni wszedł mój mąż.

– Ojciec już jest. Wszedł bez pukania i zostawił buty na środku korytarza. I zgadnij, co przyniósł?

– Różaniec z Lourdes?

– Zsiadłe mleko i słój kiszonych ogórków. Powiedział, że jak nie ma śledzi w śmietanie, to chociaż tyle zje ze smakiem.

Westchnęłam. Teść był stałym punktem programu. Zawsze coś było nie tak – raz mówił, że kapusta za kwaśna, innym razem, że makowiec smakuje jak papier.

– Dobrze, że już jest. Niech tylko nie dotyka ciast.

– Ty tak serio?

– Bardzo serio – spojrzałam na niego ostro. – W tym roku nikt nie ruszy sernika przed Wigilią. Nikt.

Nie wiedziałam, że za godzinę wyciągnę z balkonu pustą blaszkę.

Byłam wściekła

– Gdzie jest sernik? – zapytałam, nie podnosząc głosu, choć już czułam, jak puls mi przyspiesza.

– Co? – mąż spojrzał na mnie, jakbym pytała o stan orbity Marsa.

– Sernik. Stał na balkonie. Na niebieskiej kratce. Gdzie on jest?

Podszedł do balkonu i spojrzał w dół na pustą kratkę.

Może dzieci?

– Dzieci właśnie lepią pierogi z twoją matką. – Skrzyżowałam ręce na piersi. – No więc?

Chwilę milczał.

– Może... zniknął?

– Aha. Czyli sernik wyparował?

I wtedy pojawił się teść.

Dobre te ogórki, córciu. Chociaż jakby trochę mniej czosnku...

– Tato, wiesz może, co się stało z sernikiem?

Zatrzymał się. Spojrzał na mnie niewinnym wzrokiem spaniela.

O jakim serniku?

– Tym, który stał na balkonie.

– Aaa… tamto? Myślałem, że to... no, nie wiem. Myślałem, że do wyrzucenia. Takie przypalone...

– Do wyrzucenia?! – głos mi się złamał.

– No. To troszkę zjadłem. – Spojrzał na mnie, jakby właśnie uratował mnie przed skażoną potrawą. – W sumie całkiem dobre. Choć do mojego nie ma startu.

– Cały?

– Zostawiłem skórkę. Na końcu. Nie lubię brzegów.

Mąż próbował stłumić śmiech.

– To był mój pierwszy sernik baskijski! Piekłam go cztery godziny!

– A ja myślałem, że to jakiś spalony placek...

Nie mogłam w to uwierzyć

– No i co teraz? – spytałam.

– No co... zrobisz drugi – rzucił teść, siadając przy stole jak król na tronie. – Masz piekarnik, masz ręce.

– Nie zrobię drugiego – odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby. – Tamten był robiony na mascarpone, na prawdziwej wanilii, nie miałam już więcej składników. Ani czasu.

– Oj, nie przesadzaj. To tylko ciasto. – Wzruszył ramionami. – A poza tym... lepiej, że ja zjadłem, niżby się zmarnowało.

– Albo kot by zjadł – dorzucił mój mąż z rozbawieniem.

Teściowa weszła do kuchni z mąką na czole i spojrzała na nas podejrzliwie.

– Co tu się dzieje?

Tato zjadł cały sernik. Ten świąteczny. – Pokazałam jej puste naczynie jak relikwię.

Spojrzała na niego.

– No co, dobre było – mruknął, oblizując łyżkę.

– On tak ma – westchnęła teściowa. – Rok temu wyjadł cały farsz do pierogów.

– A czemu nie mówicie o tej historii w telewizji?! – wybuchłam. – Żebym wiedziała wcześniej, zainstalowałabym alarm!

– Kochanie – próbował mnie uspokoić mąż. – Przecież to tylko sernik.

– A teraz została już tylko kutia. Tyle z mojego perfekcyjnego planu świątecznego.

Teść wzruszył ramionami.

– To nie sernik robi święta, tylko ludzie, co go jedzą.

Obraziłam się

Napięcie w powietrzu dało się kroić nożem. Usiadłam przy stole i wsparłam głowę na dłoniach.

– Nie wiem, czy mam ochotę na tę całą Wigilię – rzuciłam do męża. – Naprawdę. Może zamówmy pizzę. Zamówimy coś, zjemy w ciszy i damy sobie spokój z tą całą szopką.

– Nie przesadzaj – próbował mnie pocieszyć. – Zrobimy jeszcze kompot z suszu, barszcz się podgrzeje, karp już leży w lodówce, pierogi gotowe.

A ciasta?

– Kupimy coś.

– Gdzie i kiedy?! – spojrzałam na niego jak na idiotę. – Jedyna rzecz, jaka będzie w cukierni, to suchy pączek i ekler bez nadzienia!

– No to bez ciasta. Przeżyjemy.

Teść wzruszył ramionami.

– Mogę przynieść struclę makową.

– Aha. Czyli nie dość, że zjadłeś mój sernik, to jeszcze chcesz mnie uraczyć resztką strucli z dyskontu?

– Bez przesady, była kupiona w delikatesach. Droższa. Premium.

Teściowa chrząknęła.

– Może pójdziemy wcześniej spać i nie będziemy się już dziś żreć?

– „Żreć” to złe słowo, mamo – mruknął mój mąż. – Zwłaszcza przy tym, co się wydarzyło.

Spojrzałam na wszystkich. Siedzieli, jakby nic się nie stało. Jakby sernik to był problem porównywalny do zgubionego pilota.

– Wiecie co? Ja się obrażam. Oficjalnie. I nie biorę odpowiedzialności za jutrzejszy barszcz.

– To co, ja mam zrobić? – zapytał mąż.

– Nie. Twój ojciec. I niech też piecze sernik.

Zamarłam

Następnego ranka wstałam wcześnie. W domu panował dziwny spokój. Zegar na ścianie tykał grobowo, a w powietrzu unosił się zapach… spalenizny? Wparowałam do kuchni i zamarłam.

Tato, co ty robisz?!

Teść stał przy piekarniku w fartuchu z napisem „Król grilla”.

– Przecież mówiłaś, że mam upiec sernik. No to piekę. Mam przepis z internetu.

Spojrzałam do piekarnika. W środku coś bulgotało, przypominało zupę mleczną z grudkami twarogu.

Co to ma być?!

– Mieszałem ręcznie, jak kazali. Masz tylko taki ser w wiaderku, a mąki nie było, więc dodałem kaszę mannę. I trochę jogurtu.

– Jogurtu?!

– No tak, grecki. Premium.

W tym momencie wszedł mój mąż, jeszcze w piżamie.

– Co tu tak pachnie… dziwnie?

Twój ojciec piecze sernik.

– Aha – podrapał się po głowie. – A może lepiej, żebyśmy po prostu kupili coś gotowego?

Nie ma mowy – uciął teść. – Jak już mnie zmuszacie, to zrobię to, jak trzeba. No może nie jak trzeba, ale z sercem.

Spojrzałam na tę kulinarną katastrofę i pierwszy raz od wczoraj parsknęłam śmiechem.

– Dobrze. Zrobimy tak: ja idę po sernik do zaprzyjaźnionej cukierni. A wy… możecie ogarnąć stół. I ubrać się przyzwoicie. Wigilia jednak się odbędzie.

– Nawet z moim sernikiem? – zapytał teść z nadzieją.

– To się okaże.

Byłam całkiem zadowolona

Wieczorem stół wyglądał jak z katalogu. Biały obrus, sianko pod talerzami, świece, czerwone serwetki, wszystko na swoim miejscu. Dzieci w odświętnych ubraniach, teściowa w koralach, mąż w koszuli, a teść… w swetrze z reniferem i czapką mikołaja.

– Serio? – zapytałam.

– Trzeba dodać trochę radości. I tak nie ma sernika mojego autorstwa, więc przynajmniej niech strój się zgadza.

Z cukierni udało mi się zdobyć ostatni sernik baskijski. Mały, ale perfekcyjny. Ustawiłam go na środku stołu jak trofeum.

– Nie dotykamy go do końca kolacji – uprzedziłam tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– A ja? – zapytał mój mąż. – Mogę chociaż powąchać?

– Możesz popatrzeć.

Rozdaliśmy opłatki, teściowa wzruszyła się przy „Wśród nocnej ciszy”, a teść… nawet nie skomentował ryby po grecku. Uroczyście milczał. Kiedy nareszcie przyszła pora deseru, podniosłam się i zaczęłam kroić sernik.

– To co? – uśmiechnął się teść, biorąc kawałek na talerzyk. – Od teraz co roku będę zjadał cały sernik dzień wcześniej, żebyś miała powód, by znów kupić ten z cukierni?

– Jeśli chcesz zginąć szybciej niż karp, to próbuj – odparłam słodko.

A potem wszyscy wybuchli śmiechem. Nawet ja. Bo choć to były chyba najbardziej absurdalne święta w moim życiu, czułam, że coś się zmieniło. W końcu nie o sernik chodziło. A może właśnie o niego.

Alicja, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama