„Teść zawsze się mnie czepiał. Nie wiem, czy ten stary zgred gdzieś w środku ma jeszcze uczucia”
„Zamarłem. Te słowa rozcięły powietrze ostrzej niż najgorsza obelga. Były jak cios, ale też jak coś więcej – coś, czego się nie spodziewałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nagle wszystko ucichło – w głowie, w sercu, nawet ptaki nad głową przestały krakać”.

Od śmierci Marty minęły już cztery lata, ale ja wciąż nie potrafiłem się pozbierać. Życie bez niej było jak chodzenie po omacku – niby znałem trasę, ale brakowało światła. Najtrudniejsze były relacje z jej ojcem, Stanisławem. Odkąd mnie poznał, patrzył na mnie z góry, jakby od razu wiedział, że nie jestem dla niej wystarczający.
Cokolwiek robiłem, zawsze miał coś do powiedzenia. Nawet ostatnia Wigilia to udowodniła – zrobiłem sernik według przepisu Marty, a on tylko skwitował: „Marta by się postarała bardziej”. Gdy więc zaprosił mnie nagle na ryby, nie wiedziałem, co myśleć.
Może coś się zmieni?
Woda była spokojna, niemal nieruchoma, jakby jezioro trzymało oddech razem z nami. Siedzieliśmy na łódce, każdy z wędką w ręku, w milczeniu, które z każdą minutą stawało się coraz bardziej duszne. Stanisław pierwszy przerwał ciszę.
– Nie tak się zarzuca wędkę – mruknął, nie patrząc na mnie.
Westchnąłem cicho i poprawiłem uchwyt. Próbowałem nie reagować, chociaż już wtedy poczułem znajome ukłucie w żołądku.
– Ryby masz spłoszone. Trzeba ciszej się ruszać, a nie jak słoń w składzie porcelany.
– Staram się – odpowiedziałem spokojnie, choć głos lekko mi zadrżał.
– Przynętę też źle założyłeś. Z taką robaczną to tylko dzieciaka na kolonię byś złapał.
Zacisnąłem zęby. Jeszcze Marta potrafiła obrócić jego docinki w żart, łagodzić. Jej śmiech zawsze działał na mnie jak plaster. A teraz byłem tu sam, pod jego wzrokiem, pod jego oceną.
– Znowu nic nie złapałeś – rzucił z westchnieniem. – Marta by się śmiała, że z ciebie taki łowca jak z koziego tyłka róg.
Zamknąłem oczy. Głowa mi pulsowała.
– Naprawdę musisz? – zapytałem cicho, ale stanowczo. – Przyszedłem tu, bo może… może chciałem coś zbudować. A ty znowu swoje.
Spojrzał na mnie, wreszcie. W jego oczach nie było kpiny, tylko coś, czego nie umiałem nazwać.
– Mówię, jak jest.
– Nie. Mówisz, żeby ranić – odpowiedziałem i odwróciłem wzrok.
To był pierwszy raz, gdy postawiłem się Stanisławowi. Ale wiedziałem, że to dopiero początek.
Siedzieliśmy w ciszy, tylko fale lekko uderzały o burtę. Czułem, jak we mnie wszystko się kotłuje. Każde jego słowo przypominało mi, że nigdy nie będę wystarczający. Nie dla niego. Nie dla nikogo.
– Cokolwiek bym nie zrobił, zawsze jestem za słaby, za miękki, nie taki! – wyrzuciłem z siebie, zanim zdążyłem się zastanowić. – Nigdy nie będę wystarczający, prawda?
Stanisław nawet nie drgnął
Wpatrywał się w taflę wody, jakby to ona miała odpowiedź.
– Nie – powiedział po chwili. – Ale mój syn też nie był.
Zamarłem.
Te słowa rozcięły powietrze ostrzej niż najgorsza obelga. Były jak cios, ale też jak coś więcej – coś, czego się nie spodziewałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nagle wszystko ucichło – w głowie, w sercu, nawet ptaki nad głową przestały krakać.
– Co… co to ma znaczyć? – wyszeptałem.
– Był moim synem. A ja i tak ciągle widziałem w nim to, czego mu brakowało. Nigdy tego, co miał.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Niby mówił o swoim dziecku, ale jakby mówił też o mnie. O tym, że to nie my byliśmy niewystarczający – to on miał zbyt wiele oczekiwań.
– Marta widziała w nim dobro – dodał cicho. – Tak jak w tobie.
Zamilkłem. Czułem, jak coś się we mnie kruszy. Nie wiedziałem jeszcze, czy to mur, który mnie chronił, czy tylko złudzenie, które mnie więziło.
Ogień trzaskał cicho, rzucając pomarańczowe refleksy na twarz Stanisława. Siedzieliśmy w milczeniu, z puszkami piwa w dłoniach, jakby to mogło rozpuścić napięcie, które wisiało między nami. Patrzyłem w płomienie, ale myślami byłem przy słowach, które padły wcześniej. „Mój syn też nie był.” Coś się we mnie przesunęło.
– On… twój syn – zacząłem niepewnie. – Jaki był dla ciebie?
Stanisław uniósł wzrok, jakby pytanie go zaskoczyło. Przez chwilę milczał, potem wzruszył ramionami.
– Marzyłem o silnym chłopie, co to weźmie wszystko w swoje ręce. Sam byłem wychowany twardą ręką. Ojciec mówił, że uczucia to słabość. A on… on był inny.
– Jak inny?
– Nosił głowę w chmurach. Czasem godzinami pisał w zeszycie, rysował jakieś głupoty. Nie był chłopem z mojej bajki. Ale był mój.
Milczałem. Przypomniałem sobie, jak Marta mówiła, że jej brat miał duszę artysty. Że przez to w domu bywało ciężko. Teraz to wszystko zaczynało się układać.
– Kochaliście się, to widziałem – dodał. – Tylko że on… on nigdy nie spełnił moich oczekiwań.
Spojrzałem na niego. Już nie jak na wroga, ale jak na człowieka, który sam nie dostał miłości, jakiej potrzebował. Który nie umie jej dawać inaczej niż przez krytykę.
– Może… może próbował tak samo, jak ja – powiedziałem cicho.
Stanisław kiwnął głową, nie mówiąc nic więcej
Ale coś między nami się przesunęło. Jakby ogień nie tylko grzał dłonie, ale i kruszył lód. Szliśmy wzdłuż brzegu w kierunku domku, w którym mieliśmy nocować. Gwiazdy były nisko, powietrze pachniało dymem i mokrym mchem. Nogi miałem ciężkie, jakby każda myśl ciążyła w stopach.
– Po co to wszystko? – zapytałem w końcu. – Po co mnie tu zabrałeś, skoro i tak mnie nie znosisz?
Stanisław zatrzymał się. Nie spojrzał na mnie od razu. Przez chwilę tylko patrzył w ciemność przed sobą, jakby szukał odpowiedzi między drzewami.
– Bo tylko ty mi zostałeś – powiedział spokojnie.
Zamarłem.
– Po śmierci Marty… nie potrafiłem już nikogo do siebie dopuścić. Żony nie ma, syn odszedł dużo wcześniej. A ty… ty jesteś jedynym, kto czasem jeszcze się odzywa.
– Nie wiedziałem, że to cokolwiek znaczy – powiedziałem szczerze. – Zawsze miałem wrażenie, że jestem dla ciebie tylko rozczarowaniem.
– Bo nie umiem inaczej – odpowiedział po chwili. – Nigdy nie umiałem być dobry. Zawsze myślałem, że jak będę wymagał, to wychowam silnych ludzi. A tylko wszystkich od siebie odepchnąłem.
Usiedliśmy na pniaku pod domkiem. Był blisko, ale jakby po raz pierwszy nieprzytłaczający.
– Tęsknię za nią – dodał. – Bardziej, niż potrafię powiedzieć. I chyba dlatego tak cię szarpałem. Bo byłeś z nią. Bo przypominałeś mi, że jej już nie ma.
Słuchałem go w ciszy. Słowa nie były piękne, ale prawdziwe. A prawda, choć bolesna, była jak otwarcie okna w dusznym pokoju.
Siedzieliśmy w aucie. Silnik mruczał jednostajnie, a za szybą migały znajome krajobrazy – pola, znaki drogowe, puste przystanki. Jechaliśmy w ciszy już od dobrej godziny. Każdy z nas pogrążony w swoich myślach, jakby nie chciał spłoszyć tej delikatnej równowagi, która zapanowała między nami.
W końcu to on się odezwał.
– Nie oczekuj ode mnie za dużo – powiedział spokojnie, prawie szeptem.
Odwróciłem głowę w jego stronę, ale nie patrzył na mnie. Patrzył prosto przed siebie, dłonie zaciśnięte na kierownicy.
– Nie muszę – odpowiedziałem. – Wystarczy, że nie będziesz mnie odrzucał.
Nie odpowiedział
Ale jego szczęka przestała być tak napięta. Może to była zgoda, może tylko zmęczenie. Ale dla mnie to było dużo. Więcej, niż kiedykolwiek dostałem od niego wcześniej.
– Nie wiem, czy potrafimy zbudować coś normalnego – dodałem. – Ale może już nie musimy wszystkiego psuć.
Kiwnął głową. Ledwie zauważalnie, ale jednak.
Nie rozmawialiśmy już do samego miasta. Gdy podjechaliśmy pod mój blok, zatrzymał się, ale nie zgasił silnika. Wysiadłem i zanim zamknąłem drzwi, spojrzałem na niego raz jeszcze.
– Dzięki za… ryby – rzuciłem z lekkim uśmiechem.
– Za rok znowu – odpowiedział bez cienia sarkazmu.
To nie było pojednanie. To nie był happy end. Ale to było coś. Coś, co można było zacząć nazywać początkiem. Może nie nowej relacji, ale innego patrzenia na siebie nawzajem.
W mieszkaniu panowała cisza, która wcześniej mnie przytłaczała, ale tego wieczoru była jak miękki koc. Zdjąłem buty, rzuciłem klucze na półkę i usiadłem na kanapie. Spojrzałem na zdjęcie Marty, które stało na regale – ujęcie z naszej podróży do Chorwacji, wiatr rozwiewał jej włosy, śmiała się, jakby świat nie miał żadnych ciemnych stron.
W głowie wciąż brzmiały słowa Stanisława. „Nie. Ale mój syn też nie był.” Bolały. I może właśnie dlatego przyniosły coś więcej niż kolejną ranę. Przyniosły zrozumienie. To nie ja byłem problemem. To nie ja byłem niewystarczający. To jego oczekiwania były zbyt ciężkie, zbyt nieludzkie, żeby ktokolwiek mógł im sprostać.
Zacząłem rozumieć, że całe te lata próbowałem zasłużyć na coś, co nie było do zdobycia. Na aprobatę, która była jak cień – im bardziej się do niej zbliżałem, tym bardziej znikała. A teraz… może nie muszę już walczyć. Może wystarczy, że sam siebie zaakceptuję. Z tym, kim jestem. Z tym, że jestem inny. Że nie jestem jego synem. I nigdy nie będę.
Ale jestem sobą. I to musi wystarczyć.
Wstałem, podszedłem do okna i patrzyłem na puste, ciche ulice. Może jeszcze się spotkamy. Może znowu pojadę z nim na ryby. Może coś między nami się odbuduje. A może nie. Ale niezależnie od tego, po raz pierwszy od dawna poczułem, że nie muszę już grać kogoś, kim nie jestem.
I to była ulga.
Krzysiek, 47 lat
Czytaj także:
- „Mąż kiśnie na bezrobociu, a ze mnie drwi, że handluję na bazarze. Nie docenia, że dzięki temu ma pełną lodówkę”
- „Miesiąc miodowy w Barcelonie okazała się hiszpańskim horrorem. Byłam w szoku, gdy odkryłam, kim naprawdę jest mój mąż”
- „Po 60-tce zmiękły mi kolana na widok młodego sąsiada. Zakochałam się, ale jemu zależało tylko na moim portfelu”

