„Teść śmiał się ze mnie i moich 3 sposobów na oszczędzanie. Gdy pokazałem mu, jak zachować w kieszeni 900 zł, zamilkł”
„Przy stole zapadła niezręczna cisza. Kasia złapała mnie pod stołem za rękę. Cicho, jakby ostrzegawczo. Ale ja już to poczułem. Ten moment, gdy wszystko się w środku gotuje. Po tylu razach, kiedy znosiłem jego komentarze. Dziś nie miałem siły”.

- Redakcja
Nie jestem typem, który lubi się wywyższać. Nie potrzebuję fanfar ani pochwał. Ale jak coś się zepsuje w domu, to zanim zadzwonię po fachowca, najpierw sam próbuję. Nie z pychy – z ciekawości. Lubię wiedzieć, jak coś działa. Potrafię spędzić pół nocy, oglądając filmy w internecie o wymianie uszczelki, demontażu bębna czy resecie jakiegoś dziwnego błędu. W sumie to takie moje hobby – praktyczne i satysfakcjonujące.
Szkoda tylko, że nie każdy to rozumie. Zwłaszcza mój teść, Ryszard. Emeryt, dawny kierownik magazynu, facet „z zasadami”. U niego wszystko musi być „po Bożemu”: jak auto się psuje – mechanik, jak cieknie kran – hydraulik, jak boli ząb – dentysta, nie dziubanie samemu patyczkiem. Kiedy mówię, że naprawiłem zmywarkę, kręci głową z politowaniem i rzuca teksty w stylu: „Złoty chłopak, ale marnuje się przy tych kablach”.
Jego córka – moja żona Kasia – zawsze wtedy przewraca oczami i próbuje zmienić temat. Wiem, że mnie wspiera, ale jednocześnie nie chce kłócić się z ojcem. A ja… cóż, przez większość czasu siedzę cicho. Tyle że z czasem człowiekowi zbiera się w środku. I kiedy ostatnio Ryszard znowu rzucił kąśliwym komentarzem, coś we mnie się zbuntowało. Nie chciałem wojny, ale miałem ochotę raz – tylko raz – udowodnić mu, że nie jestem tylko „chłopakiem od kabli”. Że coś potrafię. I akurat trafiła się do tego idealna okazja.
Znowu mnie wyśmiewał
– I co tam znowu naprawiałeś? – zapytał teść, ledwie usiadł przy stole. Na obiedzie była cała rodzina. Kasia podała rosół, dzieci kłóciły się o łyżki, a Ryszard jak zwykle nie mógł się powstrzymać.
– Czajnik – odpowiedziałem spokojnie.
– Czajnik? – prychnął. – Ty to masz chyba kompleks majstra. Ile razy można ten złom rozkręcać? Porządny chłop zna swoje miejsce i zamawia fachowca.
– A po co mam zamawiać, skoro działa? – uśmiechnąłem się sztucznie.
– Na razie działa. Pytanie, jak długo. Potem i tak będziesz wydzwaniał do serwisu. Albo do mnie, jak z tą lodówką wtedy.
– Lodówka przecież działa – wtrąciła cicho Kasia.
– Bo ją po tygodniu oddał do serwisu – rzucił Ryszard i spojrzał na mnie z tym swoim przekąsem. – Czasem lepiej od razu zrobić jak trzeba, zamiast się bawić w czary-mary z internetu.
– A może po prostu nie lubię przepłacać za coś, co mogę sam zrobić? – powiedziałem ostrożnie, ale już z lekkim napięciem w głosie.
– Oho – uniósł brew teść. – No to ci powiem, zięciu, że jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś oszczędził na sprzętach, dłubiąc w nich jak w traktorze. To nie PRL. Dziś jak coś działa, to się tego nie dotyka. A jak nie działa – wymienia.
– A ja się nie zgadzam – wtrąciłem, czując, jak rośnie mi ciśnienie. – Wymienia się, jak się nie da naprawić. A że komuś się nie chce spróbować, to już inna sprawa.
Przy stole zapadła niezręczna cisza. Tylko dzieci coś mruczały pod nosem, zajęte zupą. Kasia złapała mnie pod stołem za rękę. Cicho, jakby ostrzegawczo. Ale ja już to poczułem. Ten moment, gdy wszystko się w środku gotuje. Po tylu razach, kiedy znosiłem jego komentarze z uśmiechem. Dziś nie miałem siły.
– Rysiu, może skupmy się na obiedzie? – wtrąciła się wreszcie teściowa, zerkając na niego ostrzegawczo.
– Jasne, jasne – mruknął. – Niech sobie każdy naprawia, co chce. Ale nie mówcie potem, że nie ostrzegałem.
Zamilkł. Ale słowa zostały. Krążyły mi w głowie do końca obiadu. I długo po nim. Tego wieczoru nie mogłem zasnąć. Wiedziałem, że jeśli jeszcze raz da mi odczuć, że jestem tylko domowym partaczem, to mnie strzeli. Nie musiałem długo czekać.
Chciał wyrzucić kasę w błoto
– Coś mu się chyba popsuło – mruknął Ryszard, stukając w obudowę ekspresu. Stałem obok, w drzwiach kuchni. Kasia przyniosła nam kawę, ale ekspres wydał tylko głuche „bzzzt” i zamilkł. Pojawiła się jakaś ikonka, której nikt nie znał.
– A może bezpiecznik? – zapytałem, robiąc krok bliżej.
– Bezpiecznik? – Teść spojrzał na mnie, jakbym zaproponował rozkręcenie bombowca. – To nie piecyk gazowy z lat osiemdziesiątych. To jest sprzęt za trzy tysiące, z Włoch, z pełną automatyką. Nie będziemy go sami ruszać. Ani mi się śni.
– I co teraz?
– No jak to co? Zawieziemy do serwisu. Niech się ktoś znający zna. Ja już dzwoniłem. Siedem dni, dziewięćset złotych – powiedział i uniósł brwi. – Ale zrobią porządnie.
– Dziewięćset? – powtórzyłem. – Za co?
– A skąd mam wiedzieć. Tyle powiedzieli przez telefon. Demontaż, diagnostyka, roboczogodziny. A jak się nie podoba, to można sobie nowy kupić – rzucił kąśliwie. – Nie mówię do ciebie, mówię ogólnie.
Zamilkłem. Patrzyłem na ten ekspres jak na jakieś osobiste wyzwanie. Taki sam jak wszystkie poprzednie – czajnik, żelazko, zmywarka. Tyle że ten był jego. Jego oczko w głowie. Dziś rano jeszcze się chwalił: „To nie ta sama kawa, Tymek. To inna klasa. Włoska jakość”.
– Mogę spróbować – powiedziałem cicho, ale stanowczo.
– Co? – Teść spojrzał, jakbym ogłosił koniec świata.
– Mogę go rozkręcić. Zobaczyć, co się stało. Dam sobie dwa dni. Jak się nie uda – oddasz do serwisu. Ale jak się uda, to... masz dziewięćset złotych w kieszeni.
Ryszard prychnął.
– Jeszcze go całkiem rozwalisz. To nie to samo co czajnik z marketu. Tu są układy, ciśnienie, czujniki. Nie wystarczy młotek i taśma izolacyjna.
– Nie używam młotka do elektroniki – powiedziałem. – Tylko śrubokrętu. I cierpliwości.
Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę. Kasia weszła do kuchni z pytającą miną.
– Co się dzieje?
– Twój mąż chce naprawić mój ekspres – powiedział Ryszard z ironią.
– Może warto spróbować? – powiedziała niepewnie, zerkając to na mnie, to na ojca.
– Ale jak coś zepsuje, to nie moja wina – rzucił kpiąco Ryszard i odwrócił się na pięcie. – Tylko nie mówcie potem, że was nie ostrzegałem. I koszty też poniesiecie wy.
Zostałem sam przy kuchennym blacie. Ekspres parował lekko od niedokończonej kawy. Dotknąłem go delikatnie, jakby był czymś więcej niż sprzętem. Może to głupie… ale czułem, że właśnie dostałem swoją szansę. Szansę, by raz, choć jeden raz, nie dać się zepchnąć do kąta.
Starałem się jak nigdy
Te dwa dni to była obsesja. Wracałem z pracy, rzucałem torbę na fotel, zakładałem lampkę czołową i zaczynałem operację. Najpierw rozbieranie. Potem szukanie modelu. Nazwa, typ, wersja – wszystko odszukałem w internecie. Forum po forum, filmik za filmikiem, aż wreszcie trafiłem: czujnik przepływu. Słaby punkt tych modeli. Koszt? Trzydzieści złotych. O wiele mniej niż serwis.
Zamówiłem część kurierem z ekspresową dostawą. W nocy śniły mi się wtyczki i złączki. Mózg nie odpuszczał. Kiedy kurier przyniósł paczkę, ręce mi drżały. Wymiana trwała czterdzieści minut, choć w głowie zrobiłem to już piętnaście razy.
Potem pierwszy test – bez pokrywy, żeby widzieć, co się dzieje. Zadziałało. Pompa zasyczała, kawa zaczęła sączyć się do szklanki jakby nigdy nic. Nie powiedziałem nikomu. Złożyłem go w ciszy, przetarłem ściereczką. Zaniosłem do teścia i odstawiłem na blat. I czekałem.
Następnego dnia, w sobotę, przyszliśmy do nich jak zwykle na kawę.
– Ekspres zniknął? – zapytał z przekąsem. – Dałeś do utylizacji?
– Nie. Stoi – powiedziałem. – Sprawdź.
Spojrzał na urządzenie. Stało na swoim miejscu, podświetlone, gotowe.
– I co? Włączył się? – zapytał podejrzliwie. – Sam z siebie?
– Nie sam. Wymieniłem czujnik przepływu.
Milczał. Włożył kapsułkę. Nacisnął przycisk. Urządzenie zawibrowało, zaszumiało... a po chwili zaczęła lecieć kawa. Aromat uniósł się w powietrzu. Ryszard patrzył na szklankę, jakby nie wierzył własnym oczom.
– I co, działa...? – zapytał cicho.
– No – odpowiedziałem spokojnie. – Nie trzeba wydawać dziewięciuset złotych.
Nastąpiła chwila, która dla mnie trwała jak wieczność. Stał z tą kawą w ręce, zaskoczony, niemal zawstydzony.
– Czujnik mówisz... – mruknął pod nosem. I to było wszystko.
Nie powiedział „dziękuję”. Nie powiedział „dobrze zrobiłeś, synu”. Nawet nie spojrzał mi w oczy. Po prostu wziął kubek i wyszedł na taras. Zostałem w kuchni sam. Patrzyłem za nim przez szybę. Czułem satysfakcję. Ale nie triumf. Raczej smutek.
Dopiero koszt dziewięciuset złotych zrobił na nim wrażenie. Dopiero wtedy uznał, że może warto mnie posłuchać. Że nie jestem tylko gościem od śrubek. Ale to jedno spojrzenie – jego, nie moje – miało ciężar większy niż cały serwis.
Z nim się nie dało wygrać
Wieczorem siedzieliśmy na kanapie. Kasia podciągnęła nogi pod siebie, trzymając w dłoniach herbatę. Z telewizora leciał jakiś film, ale nikt go nie oglądał. Mój wzrok błądził po suficie. Czekałem, aż zapyta.
– Powiedział coś wreszcie? – zapytała cicho.
– Nie – odpowiedziałem po chwili. – Zrobił kawę i wyszedł na taras.
– Aha...
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Słyszałem, jak jej palce stukały lekko o kubek.
– Myślałem, że może… że coś powie – powiedziałem w końcu. – Jedno słowo. Nawet „dzięki”. Albo, nie wiem… „dobrze zrobiłeś, Tymek”. Cokolwiek.
– Tata jest uparty – powiedziała spokojnie. – Ale widziałeś jego minę. Jak spojrzał na ten ekspres. To była jego duma. I nagle – działa. Bez serwisu. Bez jego decyzji. Po cichu. Z twojej ręki.
– No właśnie – westchnąłem. – To może o to chodzi. Że nie ja miałem go ruszać. Że jego sprzętu się nie dotyka bez pozwolenia. Bo to jego kawa, jego guziki, jego dom.
– Tymek... – odwróciła się do mnie. – On całe życie był taki. W pracy był szefem, w domu – głową rodziny. Wszyscy się go słuchali. Nikt mu nie mówił, że jest niepotrzebny. A ty... no cóż, robisz wszystko po swojemu. W ciszy, bez popisywania się. I to mu przeszkadza. On nie wie, jak cię traktować.
– Jak zięcia? – zapytałem z goryczą.
– Jak kogoś, kto nie potrzebuje jego rad.
Zamilkłem.
– Czasem myślę, że on czuje się przez ciebie zagrożony – dodała. – Ale nigdy ci tego nie powie. Bo to by znaczyło, że cię docenia. A on nie umie. Zawsze musi być „górą”.
– Czyli co, nigdy nie usłyszę od niego, że zrobiłem coś dobrze?
– Może nie – powiedziała. – Ale to nie znaczy, że tego nie widzi. Tylko że nie potrafi tego powiedzieć.
Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. W jej oczach była troska. I coś jeszcze – jakby żal. Że między mną a jej ojcem nie będzie nigdy tej normalnej, prostej relacji.
– Wiesz, co najbardziej mnie boli? – powiedziałem w końcu. – Że nawet jak się postaram, zrobię coś naprawdę dobrze… to i tak zostanie to między nami jak nieudana kawa. Bez smaku.
Kasia położyła dłoń na moim ramieniu. Ścisnęła lekko.
– Może kiedyś zapyta cię o coś bez zgryźliwego komentarza. Może to będzie jego sposób na powiedzenie „szanuję cię”. Nie wszyscy mówią „dziękuję” słowami.
To był jego sposób
Minęło kilka dni. Życie wróciło do normy. Teść nie wracał do tematu ekspresu – jakby sprawy w ogóle nie było. Zresztą, może właśnie tak chciał to rozegrać. Po cichu. Bez wdzięczności. Bez przyznawania racji.
Aż tu pewnego wieczoru, gdy wieszałem pranie w łazience, usłyszałem pukanie do drzwi.
– Tymek, jesteś? – głos teścia. Nie spodziewałem się go dziś.
– Zaraz przyjdę – odparłem, wycierając dłonie o spodnie.
Wszedł, trzymając coś pod pachą. Zwinął plastikową torbę i wyciągnął z niej... instrukcję obsługi. Do odkurzacza, który u nich w domu służył chyba jeszcze od czasów, gdy Kasia chodziła do szkoły. Stał obok niego na podłodze.
– Coś się dzieje? – zapytałem ostrożnie.
– Nie ciągnie jak trzeba. Coś chyba z filtrem albo... sam nie wiem. Ty się znasz. Zobaczysz?
Zamarłem na chwilę. Brzmiało to zwyczajnie. Ale tylko przez sekundę. Nie powiedział: „Tylko nie zepsuj”. Nie powiedział: „Zawieźmy do serwisu”. Przyniósł instrukcję. I poprosił. Nie spojrzał mi w oczy. Jakby się bał, że coś w mojej twarzy go ośmieszy.
– Jasne – odpowiedziałem, biorąc odkurzacz. – Zobaczę dziś wieczorem.
– Nie pali się – mruknął, już w progu. – Jak będziesz miał czas.
I wyszedł. Zostałem z tym sprzętem. Przez chwilę nie robiłem nic. Po prostu patrzyłem. Nie na odkurzacz. Na ten gest. Nie było przeprosin. Nie było „masz rację”. Ale to była prośba. Cicha. Po męsku. Z pokorą. Pomyślałem, że może to jest jego sposób. Może to wszystko, na co go stać. I to wystarczyło.
Już nie szukam pochwał
Nie każda historia kończy się wielkimi słowami. Czasem kończy się… gestem. Czymś drobnym, niepozornym, jak odkurzacz przyniesiony do naprawy. Nie chcę tego lekceważyć. Wcześniej liczyłem na „dziękuję”, na poklepanie po plecach, na uznanie. Teraz wiem, że niektórzy ludzie nie są do tego stworzeni. Ich językiem jest działanie. Albo jego brak.
Nie wiem, czy teść kiedyś mi powie, że mnie szanuje. Nie wiem, czy kiedykolwiek nazwie mnie dobrym mężem dla jego córki, ojcem dla wnuków, czy po prostu – człowiekiem, na którego można liczyć. Może nie. Może umrze, nie mówiąc nic. Ale nie chcę już żyć w oczekiwaniu na jego pochwałę.
Już wiem, że jestem wystarczający. Nie dlatego, że naprawiłem ekspres, zamiast wysłać go do naprawy za dziewięć stówek. Ale dlatego, że mimo braku słów – zrobiłem swoje. Nie poddałem się złośliwościom. Nie uciekłem przed presją. Nie przestałem być sobą, choć wielokrotnie miałem ochotę wybuchnąć.
Kasia mówiła, że jej ojciec czuje się przeze mnie zagrożony. A ja myślę, że to nie o to chodzi. Może on po prostu pierwszy raz spotkał faceta, który nie musi nikogo przekonywać, że jest coś wart. I chyba właśnie to jest dla niego najtrudniejsze do zaakceptowania. Ja już nie potrzebuję, żeby mnie akceptował. Wystarczy, że sam siebie akceptuję. I że kiedy ekspres znowu się zepsuje… nie zadzwoni po serwis. Tylko zapuka do moich drzwi.
Tymoteusz, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Ojciec w spadku zostawił nam niespodziankę. Przez jego tajemnice mogliśmy zapomnieć o majątku”
- „Nie byłem ojcem, tylko sponsorem. Gdy pieniądze się skończyły, skończyły się też telefony i wizyty dzieci”
- „Pozwoliłem, żeby żona traktowała mnie jak bankomat. Bardziej działa na nią szelest gotówki niż ja”

