Reklama

Jestem żoną Marka – faceta, który coraz częściej żyje obok mnie, a nie ze mną. Nasze małżeństwo po narodzinach synka zaczęło się rozpadać w ciszy – nie było kłótni, tylko długa, coraz grubsza ściana milczenia. Marek zaczął brać nadgodziny, wracał późno, coraz rzadziej mnie dotykał. Jakby macierzyństwo mnie wyłączyło z jego świata.

Kiedy przeprowadziliśmy się do jego rodzinnego domu, myślałam, że będzie lepiej. Że nowy początek, ogród, więcej przestrzeni – uratują nas. Ale on zajął się pracą, a ja… zaczęłam spędzać coraz więcej czasu z jego ojcem.

Andrzej jest wdowcem od siedmiu lat. Mężczyzna zniszczony stratą, a jednocześnie – cholernie żywy. Patrzył tak, jak nikt inny – uważnie, bez pośpiechu. Zajął się ogrodem z pasją, której nie rozumiałam, ale która mnie przyciągała. Zaczęłam do niego schodzić, pomagać. Nie z obowiązku. Z potrzeby.

Spędzałam czas z teściem

Tego dnia wysiewaliśmy cukinię. Ziemia była miękka po deszczu, lekko parowała. Kucałam obok Andrzeja, nasze ręce co chwilę się ocierały, gdy sięgaliśmy po nasiona. On w skupieniu robił rowki w ziemi, a ja sypałam drobne kuleczki. Milczeliśmy.

– Masz dobrą rękę do roślin – rzucił nagle. – Czuję, że z tego coś wyrośnie.

– Mówisz o cukinii, czy o czymś innym? – zapytałam półżartem, ale nie spojrzałam mu w oczy.

– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś był tak blisko. I nie uciekał.

Zamarłam. Powinnam się zaśmiać, zmienić temat, odsunąć się. Ale nic nie zrobiłam. Poczułam, że robi się między nami cicho… niebezpiecznie cicho. W tej ciszy wszystko narastało.
To wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że mogę się zatracić. I że chcę.

Otworzyłam się przed nim

Marek miał nocną zmianę. Zanim wyszedł, rzucił mi krótkie „na razie” i cmoknął mnie w czubek głowy, jakby byłam jego siostrą, nie żoną. Jaś już spał. W kuchni zostawiłam światło, zrobiłam dwie herbaty malinowe i zeszłam na dół.

Andrzej siedział na tarasie, ubrany w sweter, palił papierosa. Rzadko palił, tylko gdy był sam. Myślał, że nie widzę, ale widziałam – przez okno. Zawsze wtedy wyglądał, jakby coś go żarło od środka.

– Malinowa – powiedziałam, podając mu kubek. – Na rozgrzanie.

Uśmiechnął się lekko, wziął oddech i zgasił peta. Milczeliśmy. Wiatr przynosił zapach mokrej trawy, gdzieś daleko szczekał pies. Czułam się, jakbym była w innym świecie – cichym, spokojnym, prawdziwym.

– Wiesz – odezwał się cicho – czasem czuję, jakbym tylko czekał. Na coś. Aż minie dzień. A potem kolejny.

Spojrzałam na niego. Jego oczy były zmęczone, ale coś w nich pulsowało – jakaś ukryta potrzeba.

– Ja też tak mam – szepnęłam. – Tylko że ja czekam, aż ktoś mnie zauważy.

Odwrócił się w moją stronę. Nasze kolana prawie się stykały. Chciałam się cofnąć, ale nie mogłam. Wtedy dotknął mojej dłoni. Powoli. Jakby czekał, aż zabiorę. Ale ja nie zabrałam. Pocałunek był nagły. Ciepły. Prawdziwy. Nikt nie powiedział „nie”. Moje ciało podpowiadało więcej, niż byłam gotowa przyznać. Wyszliśmy do ogrodu. Do altany. I zrobiliśmy coś, czego nie dało się już cofnąć. Po wszystkim Andrzej usiadł obok, w milczeniu.

– Nie powinienem… – powiedział w końcu.

– Ale to zrobiłeś – odpowiedziałam.

– Zrobiłbym znowu – dodał, patrząc mi prosto w oczy.

To było silniejsze od nas

Wróciłam do siebie tamtej nocy z drżącymi nogami. To, co zasialiśmy, zaczęło kiełkować szybciej, niż się spodziewałam. Andrzej unikał mnie przez dwa dni. Nie schodziłam do niego, udawałam normalność. Ale wystarczył jeden jego sms: „Jutro. Piwnica. 11:30.” I byłam gotowa rzucić wszystko.

W piwnicy pachniało starymi jabłkami i wilgocią. Stałam między regałami z przetworami, kiedy wszedł. Nie odezwał się. Po prostu podszedł, dotknął mojej szyi i pocałował. To było mocniejsze niż rozsądek, głębsze niż lęk. Jego dłonie były chłodne, ale ciało – gorące. Kochał się ze mną, jakby próbował odzyskać coś, co dawno temu stracił. Później siedzieliśmy na schodkach.

– Czasem mam ochotę po prostu uciec… z tobą – powiedziałam półgłosem.

Zamilkł na chwilę. Spojrzał na mnie tak, jak nikt nigdy nie patrzył.

– Nie mogę ci tego dać, Kasiu. Nie jestem dobrym człowiekiem.

– Ale jesteś jedynym, przy którym czuję się… żywa.

Zacisnął szczękę. Oparł czoło o moje.

– Przypominasz mi ją. Ale też jesteś zupełnie inna. I to mnie przeraża najbardziej.

Tego dnia, w tej dusznej piwnicy, między słoikami z kompotami, zrozumiałam, że już nie jestem tylko matką, żoną. Byłam kobietą z tajemnicą. I ta tajemnica stawała się moim tlenem.

Ciąża mnie zaskoczyła

Test zrobiłam o szóstej rano. Jaś jeszcze spał, Marek chrapał w sypialni. Siedziałam na zimnej podłodze w łazience, trzymając plastikowy patyczek jak broń, która mogła mnie zniszczyć.
Dwie kreski. Bez cienia wątpliwości. Dwie jaskrawe linie. Nie płakałam. Wpatrywałam się w nie, jakbym miała moc sprawienia, że znikną. Z Markiem nie spaliśmy ze sobą od dobrego miesiąca. On był zmęczony, ja – rozdrażniona. Mówił, że przejdzie, że to przez stres. Ale ja już wiedziałam. Wszystko było jasne. I wszystko trzeba było teraz ukryć.

Zeszłam do kuchni jak automat. Zaparzyłam kawę, choć bolał mnie żołądek. Andrzej był w ogrodzie. Widziałam go przez okno, jak kopie ziemię. Jakby nic się nie zmieniło. Marek wszedł, przecierając oczy. Objął mnie od tyłu.

– Dzień dobry – mruknął. – Jak się czujesz?

– Zmęczona – powiedziałam, patrząc w kubek.

– Ostatnio jesteś… inna. Jakbyś była nieobecna.

Zacisnęłam palce na uchwycie kubka.

– To tylko zmęczenie. Małe dziecko, noce bez snu. Wiesz.

Uśmiechnął się słabo. Pocałował mnie w policzek. Nie powiedziałam nic więcej. Ale w głowie dudniło mi jedno zdanie: Nie mogę mu powiedzieć. Nigdy. To dziecko nie może być powodem rozpady tej rodziny. A jednak… czułam, że moje ciało już wie, czyje to dziecko. I że nie dam rady udawać wiecznie.

Musiałam mu powiedzieć

Nie wytrzymałam. Musiałam mu powiedzieć. Zadzwoniłam do Andrzeja, powiedziałam tylko: „Altana. Teraz.” I rozłączyłam się. Siedział już tam, kiedy przyszłam. Ręce miał złożone, wzrok wbity w ziemię. Przez chwilę myślałam, że może się domyślił. Może czuł.

Jestem w ciąży – powiedziałam bez wstępu.

Uniósł głowę powoli. Patrzył na mnie, jakby próbował zrozumieć, co właśnie usłyszał.

– To… moje? – zapytał cicho, prawie bezgłośnie.

– Z Markiem… nie byliśmy ze sobą jakiś czas. – Głos mi drżał. – Nie ma innej możliwości.

Cisza, która zapadła, bolała bardziej niż krzyk.

Andrzej spuścił wzrok. Otarł dłonią twarz. Milczał długo, zbyt długo.

To nie może wyjść na jaw – powiedział w końcu chłodno.

Poczułam, że robi mi się gorąco.

– To wszystko, co masz do powiedzenia? – spytałam.

– Co chcesz, żebym zrobił? Przyznał się? Rozwalił życie mojego syna?

– A co z moim życiem, Andrzej?

Spojrzał na mnie wtedy tak, jakby mnie nie znał. Jakbym była tylko błędem, który właśnie musi naprawić. Odwróciłam się. Poszłam w stronę domu, ale każdy krok bolał.

Unikaliśmy się

Czas zaczął biec inaczej. Dni się zlewały, brzuch rósł. Marek się cieszył – nawet znowu mnie dotykał, delikatnie, z troską. Robił zdjęcia, opowiadał o pokoiku dla drugiego dziecka. Patrzyłam na niego i czułam, jak pękam od środka. A Andrzej? Był. Ale nieobecny. Unikał spojrzeń, rozmów, ogrodu. Mijał mnie na schodach jak cień. Jakby wyciął z pamięci to, co się wydarzyło. Może chciał wierzyć, że nic się nie stało. A ja… próbowałam go znienawidzić. Nie udało mi się.

W dniu urodzin Jasia wszyscy zjechali się na obiad. Ja w białej sukience, brzuch już wyraźny. Marek ściskał moją dłoń. Andrzej trzymał wnuka, uśmiechał się do ludzi, ale był blady jak ściana. I tylko raz – na chwilę – nasze spojrzenia się spotkały. W jego był strach. W moich żal. Podczas mszy w intencji Jasia, na którą się wybraliśmy, usiadłam ciężko na ławce i wpatrywałam się w krzyż.

"Czy Bóg wybacza takim jak ja?" – myślałam. "Czy mogę wychować jego dziecko jako synowa?" Czułam, jak wszystko we mnie krzyczy. Ale na zewnątrz – byłam matką, żoną, kobietą w ciąży. Idealnym obrazkiem. Po powrocie do domu Andrzej podał mi talerz z tortem. Nasze palce się musnęły. Odwrócił wzrok. Nikt nie wiedział, że już nie byłam tą samą Kasią.

Katarzyna, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama