„Ten dzień mógł skończyć się tragicznie, ale coś nade mną czuwało. Uratowało mnie archeologiczne znalezisko”
„To był najdziwniejszy dzień, jaki przyszło mi przeżyć. Mógł skończyć się wielką tragedią, ale coś nade mną czuwało. Może to siła płynąca z tych tajemnych tablic?”

Bywają takie dni, kiedy nawet kumpel może doprowadzić do szału. Myślałem, że o takich rzeczach tylko się słyszy, ale myliłem się… Czwartkowa dniówka dobiegała końca, kiedy zadzwonił telefon na moim biurku.
– Jasiek, wpadnij do mnie – mówił mój szef. – Najlepiej już.
Wstałem i, nie podejrzewając katastrofy, podreptałem do windy. Pokoje szefów zawsze znajdują się na szczycie. Hamowanie i piętro jedenaste.
– Do szefa – zameldowałem się w sekretariacie.
Różowowłosa asystentka nawet nie podniosła na mnie wzroku. Wskazała długopisem drzwi i z powrotem wetknęła go w usta. Nacisnąłem klamkę i wszedłem bez czekania na „proszę”.
Nigdzie nie jadę!
– Cześć, Janek! Siadaj. Chwila, już kończę… – mój szef i jednocześnie kumpel ze szkoły i studiów stukał w klawiaturę.
Siadłem i cierpliwie czekałem. Wreszcie Zbyszek Sawicki wcisnął „enter” i odwrócił się w moją stronę.
– Nie gniewaj się, ale to w twojej sprawie, więc… sam rozumiesz.
– Nie rozumiem.
– Krótko: jedziesz jutro w teren. Wiem, że…
– Zbyszek, albo jeśli wolisz, panie dyrektorze. A gówno, nigdzie nie jadę! – przerwałem mu brutalnie.
– Wyrzuć mnie, ale nie. Mam ważne sprawy, ustawione i umówione od dawna i doskonale o tym wiesz.
Sawicki spokojnie zaczął tłumaczyć.
– Janek, nie szalej. Posłuchaj. Ludzie w jakimś zadupiu podległym Muzeum Regionalnemu w Tomaszowie Lubelskim znaleźli w polu coś starego: płyty jakieś nagrobne, z marmuru chyba…
– To jest za Zamościem, a Zamość jest na końcu świata! – ryknąłem.
– Nie histeryzuj, Jasiu. Do Lublina jest świetna droga, a dalej też dasz radę. Na razie – słuchaj. No, więc znaleźli w polu płyty z dziwnymi napisami. Polecieli do muzeum, a ci wysmażyli oficjalny raport, że zabytek, że trzeba rozpocząć badania. Jesteś jedynym dostępnym w tej chwili specjalistą z odpowiednimi uprawnieniami, który może tam pojechać, zakwalifikować, zweryfikować, sfotografować i zabezpieczyć znalezisko. Nie prosiłbym cię o ten wyjazd, ale sprawa jest prosta: jeśli nie ty jutro, to za trzy dni płyty wyparują z pola i tyle je będziemy widzieli, rozumiesz?
– Zbyszek, cholera jasna – byłem naprawdę wkurzony. – Rozumiem, ale to jest ze 400 kilometrów. Cały dzień pójdzie w diabły, a ja mam od miesięcy zaplanowane…
– Pamiętam: spotkanie z Wandą. Janek, proszę, to nagła, wyjątkowa i ważna sprawa i tylko ty możesz ją załatwić. A Wanda przyjedzie za tydzień lub dwa…
– Gówno! Wiesz, że jej praca i studia, jej badania, wykluczają dłuższe, choćby weekendowe wyjazdy planowane z dnia na dzień. Te jej cholerne bakterie nie chcą się rozmnażać jak trzeba i musi ich pilnować…
– Janek, nie chcę używać argumentu w rodzaju „polecenie służbowe”. Poza tym wiem, że zależy ci na takich znaleziskach, na pracy.
– Tylko nie bierz mnie pod włos.
– Obiecuję, że zadzwonię do Wandy i wszystko jej wyjaśnię. Tak będzie okej?
– Nie wiem, czy będzie okej, ale to zrobisz.
– Jasne! A teraz leć do administracji po delegację i zlecenie na sprzęt. Załatw sprawę i wracaj bezpiecznie.
Zbyszek wstał i poklepał mnie po ramieniu.
– Dzięki, Jasiu. Naprawdę.
Spojrzałem na niego spode łba. „Coś nie mam farta” – pomyślałem, jadąc windą. „Niech tylko nie powiadomi Wandy… Uduszę”.
Wziąłem co trzeba i wróciłem do siebie po osobiste drobiazgi. Karty pamięci i aparat fotograficzny mam w domu. Znowu jechałem windą.
Kawał drogi
Mimo naprawdę dobrej drogi miałem wrażenie, że jazda ciągnie się w nieskończoność. Stada ciężarówek, ruch lokalny, roboty drogowe itp. atrakcje sprawiły, że wlokłem się, jak rejsowy pekaes z epoki Gomułki. Wreszcie po ponad pięciu godzinach dotarłem do Muzeum Regionalnego. Szybko znalazłem przemiłego starszego urzędnika, który podniósł cały ten raban.
– Stanisław Pełka – przedstawił się. – Aż nie wierzę, że stolica zareagowała tak szybko! Zwykle nasze sprawy czekają latami – w jego głosie słychać było trochę drwiny. Poczułem się trochę jak uczniak.
– Jan Szarski. Niech pan nie ucina głowy posłańcowi – poprosiłem żartobliwie. – Decyzje zapadają na wyższych piętrach. Ja jestem od roboty.
– Czyli najważniejszym – starszy pan uśmiechnął się. – Może kawy, wody, kanapkę? Pan zdrożony, a czeka nas jeszcze krótka podróż…
– Wielkie dzięki. Mam nadzieję, że to niedaleko.…
– Całkiem blisko. Na prowincji wszędzie jest blisko…
Jadłem kanapkę, a pan Stanisław pakował do torby sprzęt, który bardziej przypominał przybory ogrodnika niż profesjonalne narzędzia historyka.
– Niech się pan nie śmieje – powiedział, widząc moją minę. – W samochodzie mam jeszcze łopaty i inne podobne akcesoria. No i oczywiście gumiaki. Także dla pana.
Pokiwałem głową, ale miałem nadzieję, że nie będzie konieczności używania kaloszy.
– Jeśli pan skończył, ruszajmy. Pogoda jest piękna, ale czeka nas sporo pracy. W aucie mam jakieś żarcie, wodę mineralną i owoce. Chodźmy.
Wyszliśmy na parking.
– Niech pan tu zaczeka, podjadę – mój przewodnik zniknął za rogiem. Po chwili wytoczył się stamtąd piaskowożółty GAZ 69 z brezentowym dachem. Mrucząc radośnie zatrzymał się tak, żeby wygodnie pakować bagaże. Pan Pełka wyskoczył z auta i otworzył tylne drzwiczki.
– Proszę pakować – zawołał. – Im niżej, tym lepiej, trochę w nim trzęsie.
Wrzuciliśmy szybko graty i już wyjeżdżaliśmy z parkingu.
– Jest niezniszczalny – Pełka z dumą poklepał w dużą kierownicę. – Służy mi od 1978 roku, da pan wiarę? Jeździ, jak złoto nawet po wertepach, a jak coś się zepsuje, każdy kowal go naprawi. Pańską limuzyną nie dotarlibyśmy na miejsce.
Jechaliśmy powoli. Widoki były piękne: pofalowane pola, stare lasy, niewielkie wsie.
Minęliśmy tablicę z napisem „Bełżec – Muzeum Pamięci”. Pełka zwolnił, żebyśmy mogli zamienić kilka zdań. Silnik gazika trochę jednak zagłuszał słowa.
– Nie muszę tłumaczyć, co tu było – przekrzykiwał maszynę.
– SS-Sonderkommando Belzec, obóz zagłady w Bełżcu. Blisko pół miliona ofiar. Straszne miejsce.
Jechaliśmy dalej przez piękny sosnowy las.
– Zaraz skręcamy.
Pełka odnalazł zjazd z drogi. Autem zakołysało, wjechaliśmy między drzewa. Wspaniały zapach sosnowego igliwia, malownicze półcienie, wielkie paprocie i brunatne szyszki na gruntowej drodze. „Obraz jak z dziecięcych wakacji” – pomyślałem.
– No, takiej jazdy jeszcze ze trzy kilometry, a potem chwila skrajem lasu, przy polu. – Stanisław Pełka cały czas uśmiechał się i niemal z czułością patrzył na stary las. – Wie pan, jak już przyszło tu człowiekowi żyć, to nigdzie się nie chce wyjeżdżać, tak tu pięknie…
Powoli zbliżyliśmy się do skraju lasu. Jechaliśmy teraz na granicy pól i drzew. Kilkadziesiąt metrów od garbatej dróżki wił się strumyk, w którym co chwila błyskało słońce. Gdzieś, hen za polami, widać było ciemną linię kolejnego lasu.
– Już niedługo, zaraz będziemy na miejscu. Rzadko tu ktoś bywa. Ot, przeorać pole, żeby Unia widziała, że nie leży odłogiem, rozumie pan – dopłaty. Ale tak naprawdę pusto tu i pewnie dlatego nikt wcześniej nie znalazł tych tablic. O, jesteśmy na miejscu.
Tajemnicze znalezisko
Pełka sprawnie objechał trawiastą łatę i zatrzymał samochód w cieniu sosen. Wyskoczyłem z samochodu. Przygotowałem aparat fotograficzny i zacząłem robić zdjęcia okolicy, ale żadnych tablic nie widziałem.
– Jeszcze chwilka – uśmiechnął się Pełka. – Proszę mi pomóc, zdejmiemy maskowanie.
Dopiero teraz zauważyłem, że duża łata ciemnej zieleni różni się od otoczenia. Pełka pochylił się i wyjął z ziemi kilka namiotowych szpilek. Machnął na mnie ręką i pokazał, gdzie mam chwycić sznury. Gęsta wojskowa siatka maskująca bez problemu dała się podnosić i składać. Po chwili odsłoniliśmy kwadrat o boku około 10 metrów. Ograniczał go niziutki, kamienny murek, który ledwie wystawał z ziemi.
Wewnątrz figury znajdowały się cztery kamienne, również kwadratowe, rzeczywiście marmurowe płyty. Zrobiłem serię zdjęć i razem z moim przewodnikiem zaczęliśmy zdejmować z płyt warstwy piasku, igliwia i gliny.
Na czworakach, ze szczotkami w rękach przesuwaliśmy się rytmicznie wewnątrz kwadratu. Za każdym ruchem szczotek i wielkich pędzli ukazywały się naszym oczom kolejne znaki i napisy. Pracowicie czyściliśmy je linijka po linijce, a ja natychmiast uwieczniałem je aparatem fotograficznym. Nie wiem, ile czasu minęło od zdjęcia maskowania, ale wreszcie po oczyszczeniu wszystkich tablic dotarliśmy do przeciwległego boku tajemniczego kwadratu. Wstaliśmy. Kamienne obramowanie i cztery płyty wyglądały, jak wielki kwadratowy guzik z kwadratowymi dziurkami.
– Szkoda, że nie mogę latać – powiedziałem. – Znalezisko widziane z góry może być symbolem, coś wskazywać. Mam nadzieję, że nic nam nie umyka.
– Chyba nie – pan Stanisław mówił z przekonaniem. – Jak pan widzi, napracowałem się już tutaj. Poza kwadratem nie ma niczego w promieniu kilkudziesięciu metrów. Cholera, nie wpadłem na to, żeby zabrać wodę do umycia tablic. Mimo szczotkowania ciągle niewiele widać… Zgłodniałem, a pan?
Siedliśmy na trawie z kanapkami i wodą mineralną.
– Przyjedzie ekipa, pewnie z Lublina i utworzą fachowe stanowisko archeologiczne. To naprawdę niezwykłe znalezisko.
– Bardzo stare, ale trudno ocenić, z jakiego okresu pochodzi. Przyjrzyjmy się z bliska tym znakom.
Skończyliśmy jedzenie i znowu rzuciliśmy się na kolana. Znów linijka po linijce przyglądaliśmy się wyrytym w kamieniu symbolom.
– To kabała, oryginalna stara kabała. Tu drzewo życia, tu symbole staroegipskie, anankh, gwiazda Dawida, kręgi i trójkąty, hebrajskie i aramejskie litery, cyfry magiczne. To chyba prastare miejsce praktyk okultystycznych… – stary pracownik muzeum nie najgorzej orientował się w temacie. – Kamienie mają na pewno wiele wieków. Miną lata zanim odcyfrujemy te przekazy i przepowiednie. To trudniejsze niż poznanie tajemnicy hieroglifów…
Posuwałem się za nim i fotografowałem zarówno pojedyncze znaki i symbole jak i całe ich sekwencje. Zdaniem Pełki poszczególne linijki tworzą szyfr. A ponieważ kamienne płyty pokryte były różnymi napisami, więcej niż pewne wydawało się, że niosą różne przesłania.
Znów usiedliśmy pod drzewami. Spojrzałem na zegarek.
– Cholera, muszę zadzwonić do szefa. Obiecałem zdać wstępną relację, a tu już koniec dniówki – sięgnąłem po telefon do kieszeni roboczych spodni.
– Tu nie ma zasięgu, panie Janku – uśmiechnął się stary muzealnik. – Mówiłem panu, Polska B.
Zakląłem. Pal diabli sprawozdanie, ale musiałem wiedzieć, czy Zbyszek uprzedził Wandę. Na razie byłem bezradny. „No, fart jak cholera” – pomyślałem.
Wstałem i ruszyłem do tablicy z prawej strony na górze. Przyklęknąłem i wpatrywałem się w jeden z symboli łączących motyw okręgu i trójkątów. W środku miał chyba jakąś twarz, ale akurat w tym miejscu przywarła do tablicy jakaś wyschnięta gruda ziemi. Otworzyłem scyzoryk i delikatnie podważyłem „narośl”. Nic. Docisnąłem trochę mocniej, ale uważałem, żeby nie złamać ostrza. Nic. Jeszcze raz spróbowałem podważyć obce ciało i w tym momencie huknął gdzieś blisko piorun.
Przestraszyłem się. Scyzoryk wypadł z dłoni i pojechał po kamienne płycie. Obrócił się jak igła kompasu i zatrzymał ostrzem w moją stronę. Strzał kolejnego pioruna znowu mnie przeraził. Zaczęło padać, a po chwili lały się już z nieba strugi wody. Szalała nad nami burza.
– Biegiem do samochodu! – Pełka przekrzykiwał grzmoty i pomruki niebios.
Schowałem aparat do futerału i pognałem do gazika. Ale i tak, gdy już wsiadłem, na ceratowe siedzenia woda lała się ze mnie jak z kranu. Deszcz bębnił o brezentowy dach, jakby chciał go obrócić w perzynę. Ale wiekowa tkanina nie zamierzała ustąpić żywiołowi. Po szybach płynęły strugi wody.
– Mam nadzieję, że burza szybko minie – zagadnąłem. – Muszę jeszcze dziś wracać do Warszawy, ktoś na mnie czeka. Ale przyjadę we wtorek. Sądzę, że czeka nas sporo pracy…
– Gdyby szukał pan noclegu, służę pokojem u siebie – Stanisław Pełka zrobił zapraszający gest. Mam niewielki domek między Tomaszowem a Bełżcem. Nic wspaniałego, ale mieszka się miło. Za oknem las, cisza, spokój. No i oszczędzi pan na hotelu.
– Dziękuję bardzo. Chętnie skorzystam. Jacyś dobrzy bogowie mi pana zesłali – obaj się roześmialiśmy.
– Kabała… – Pełka z uśmiechem wskazał palcem w stronę kamiennych tablic, na które gdzieś tam, przed nami deszcz padał pierwszy raz od nie wiadomo ilu setek lat. – Niech pan nie wierzy w starych bogów, panie Janku. Tylko ludzie czasami nam pomagają.
Coś takiego może się więcej nie powtórzyć
Deszcz lał, a my gadaliśmy. Nie tylko o pracy, choć to historia odcisnęła piętno i na moim gospodarzu i na mnie. Wreszcie nastała cisza. Pan Stanisław otworzył drzwiczki i wyszedł na zewnątrz. Po chwili wrócił podekscytowany.
– Szybko, niech pan wychodzi. Taki widok może się więcej nie zdarzyć.
Wyskoczyłem w mokrą trawę i stanąłem jak zaczarowany. Nad nami świecił księżyc, a ostatnie chmury sunęły po ciemnym niebie.
Kamienne płyty błyszczały zebraną na nich wodą. Deszcz wypłukał piasek z wyrytych znaków i symboli. Teraz świeciły jak neony odbitym księżycowym światłem. Patrzyliśmy na ten widok dopóki jakaś chmura nie zasłoniła księżyca i wyryte znaki zgasły.
– Cudowne – szepnąłem.
– Tak, naprawdę cudowne – zawtórował mi Pełka.
Wróciliśmy do samochodu. Gazik odpalił bez problemu i zaczęliśmy przebijać się do głównej drogi przez leśne kałuże.
– Miałem wrócić za dnia, ale nie żałuję – powiedziałem, żegnając się z panem Stanisławem.
– Tak bywa – odpowiedział z uśmiechem. – Czekam więc na pana za kilka dni. Do zobaczenia. Proszę uważać na drodze.
Wsiadłem do swojego auta. „Wygodniej“ – zaśmiałem się do siebie. Podłączyłem telefon do ładowarki i ruszyłem do Warszawy.
Gdzie jest Wanda?!
Kiedy dojeżdżałem do domu, a konkretnie gdy skręciłem w swoją ulicę, zorientowałem się, że coś jest nie w porządku. Widać było samochody strażackie z obracającymi się kogutami, policjanci pilnowali, by nikt nie przekroczył plastikowych taśm rozpiętych w poprzek ulicy. Ludzie tłoczyli się przed nimi i pokazywali palcami coś, czego stąd nie widziałem, bo moja uliczka jest poi prostu krzywa.
Zatrzymałem samochód najbliżej jak się dało i pełen najgorszych obaw pobiegłem skrótami przez podwórka w stronę mojej kamienicy. Dopiero z sąsiedniej posesji zobaczyłem dym odpływający z wiatrem nad miasto.
Serce waliło mi mocno. Wskoczyłem do klatki sąsiedniego domu i zbiegłem do piwnicy. Znałem ją od dzieciństwa, tędy przemykaliśmy się, bawiąc się w powstanie… Zakręt w prawo, schody na górę, duży hall i wielkie, dwuskrzydłowe drzwi. Dopadłem do klamki.
– Dokąd, stop! Panie Janku! Niech pan tam nie idzie! Tam niebezpiecznie, pogorzelisko! – znany mi głos odezwał się tuż za mną.
– Pan Kosik? Co się dzieje, co pan tu robi? – pytałem, szarpiąc drzwi, które nie ustępowały.
– Ano, panie Jasiu, patrzę, jak umiera nasza kamienica… – staruszek, emerytowany tramwajarz, spojrzał na mnie smutnym wzrokiem. – O Jezusie, to znaczy, że pana tam nie było! Jezusie, to cud panie Jasiu! Cud!
Zbliżyłem twarz do wąskich szybek w drzwiach. Zobaczyłem zniekształcone przez grube szkło dymiące zgliszcza mojego rodzinnego domu. Dopiero teraz poczułem potworny swąd spalenizny. Po podwórzu kręciło się wśród dymu kilku strażakach w czarnych kombinezonach z żółtymi pasami i czerwonych kaskach. Odwróciłem się do sąsiada.
– Co się stało, panie Kosik? – zapytałem jeszcze raz. – Co to znaczy, że to cud, że mnie nie było?
Stary motorniczy chwycił mnie za ramiona, jakby sprawdzał, czy to na pewno ja.
– Oj, panie Jasiu… Pan zajmował cały strych, prawda? Pięknie go pan sobie urządził. Ale jak przyszła ta wielka burza, trochę po północy, piorun uderzył prosto w dach i natychmiast kamienica stanęła w ogniu. Gdyby był pan w domu…
Usiadłem na schodach. „Burza. Piorun. Gdybym był w domu…” – myśli szybko przelatywały przez głowę.
„Wanda!” Zerwałem się na równe nogi i wyciągnąłem z kieszeni telefon. Dobrze, że naładował się w samochodzie. Palce błyskawicznie śmigały po ekranie. Pyk. Łączenie.
– Halo, co jest? – usłyszałem zaspany głos Zbyszka. – Janek?
– Wanda! – ryknąłem. – Zadzwoniłeś, żeby nie przyjeżdżała?! Miałeś zadzwonić, do cholery!
– Zwariowałeś? Zadzwoniłem. Trzy razy, ale nie odbierała…
– I przyjechała?! Mów, do cholery!
– Nie, oddzwoniła i powiedziałem jej, co i jak. Będzie dziś wieczorem. A w ogóle to dlaczego wyłączasz służbowy telefon, co?
Przerwałem połączenie. Nie było jej u mnie! Odwróciłem się do zasmuconego sąsiada gapiącego się na wypalone mury naszej kamienicy. Położyłem mu rękę na ramieniu. Odwrócił twarz w moją stronę, w oczach miał łzy.
– Ma pan rację, panie Kosik. To cud. Prawdziwy cud!
Czytaj także:
„Ojciec chciał zmusić mnie do ślubu, by zbić na mnie majątek. Gdy odmówiłam, wykrzyczał mi w twarz, że już nie ma córki”
„Nie mamy chrzestnego dla syna, bo szwagier żyje z konkubiną na kocią łapę. Co by powiedzieli sąsiedzi?”
„Wnuczka okłamuje mnie i wyciąga ode mnie pieniądze. Udaję, że we wszystko wierzę, bo tylko dzięki temu mam z nią kontakt”

