„Ten chłopak wyglądał jak kloszard, ale miał dobre serce i był pracowity. Przypadkiem dałam mu szansę na lepsze życie”
„– Znam go z widzenia! Wywal go, bo to nic dobrego! Ojciec pijak, matki to od kilku miesięcy nie widuję, pewnie się zwinęła i wyniosła, a ten całymi dniami pod klatką siedzi i kurzy papierochy! I pewnie coś jeszcze pali albo bierze, bo nieraz gapi się przed siebie takim pustym spojrzeniem i tylko kiwa w przód i tył”.

Przed świętami, popularnymi imieninami i dniami wyróżnionymi w kalendarzu zawsze mam więcej pracy. Nieraz się zastanawiałam, czy nie wziąć kogoś do pomocy ósmego marca albo przed świętami babci i dziadka, ale zawsze stawiałam na oszczędność. Kwiaciarnia to nie żyła złota. Towar szybko się psuje czy raczej więdnie. Nieraz na straty idzie ponad trzy czwarte tego, co zamawiam z hurtowni, więc nie ma na czym zrobić zysku. Są takie miesiące, że dokładam do interesu. Jak więc tu myśleć o pracowniku?
Miałam pecha
Tamtego roku Wielkanoc wypadła pod koniec kwietnia i to mi pozwoliło trochę podreperować budżet. Ludzie lubią dekorować kwiatami domy na święta, chętnie też jadą na proszone obiady z bukietem. Na dodatek wiele par mówi sobie sakramentalne „tak” właśnie podczas świątecznej mszy, więc i tu mam okazję do zysku. Ale zaraz potem zaczął się maj – „dla kwiaciarzy żaden raj” – jak mawiał mój nauczyciel na kursie układania bukietów. Bo w maju ludzie wolą włożyć do wazoników gałązki kwitnącego bzu albo jabłoni lub nazbierać konwalii w ogródku. Kwiaciarze mogą liczyć na zysk tylko przed Dniem Matki. To okres gorączkowego uwijania się za ladą. Nieraz w kilka dni można odbić sobie straty za poprzednie tygodnie.
Niestety, tamtego roku, 21 maja, niefortunnie poślizgnęłam się na rozlanej wodzie i złamałam nogę.
– Nie chcę zwolnienia – powiedziałam ortopedzie, który założył mi usztywnienie. – Mam własną firmę, nie mogę sobie pozwolić na przestój.
– Ale nie powinna pani ruszać nogą – ostrzegł mnie mimo to. – Zresztą i tak ból pani nie pozwoli.
Nie miałam wyjścia
Wyszłam ze szpitala załamana. Dostałam przydziałową kulę i poruszałam się z trudnością. Doktor miał rację, noga mnie bolała i miałam obawy, jak będę się poruszać po kwiaciarni. A przecież kiedy przychodzi klient, trzeba podskoczyć po białą różę, lilię, storczyki, wstążeczkę, celofan.
– Wreszcie musisz mieć kogoś do pomocy – skwitowała koleżanka, która czasem wpadała do mojej kwiaciarni. – No bo jak dasz radę w tym gipsie?
Wywiesiłam więc kartkę, ale jakoś nikt nie szukał dorywczego zajęcia. Przychodzili tylko klienci, jak zawsze chcący kupić bukiet w pośpiechu, zniecierpliwieni kuśtykającą o kuli kwiaciarką. Dziś nikt nie lubi czekać, wystarczą dwie osoby w kolejce i już robi się nerwowo. Niektórzy wychodzili, zanim zdążyłam ich obsłużyć.
Noga mnie bolała, z niczym nie dawałam sobie rady, a zbliżał się Dzień Matki, żniwa dla kwiaciarzy. Zaczynałam się załamywać, licząc przyszłe straty. I wtedy do kwiaciarni wszedł młody chłopak. W brudnej bluzie, jakiś taki blady, chudy, nieogolony, z ponurą miną. Jak się takiego widzi, to człowiek od razu zastanawia się, czy to kloszard, albo jeszcze gorzej – narkoman, bo takich właśnie się widuje na plakatach kampanii społecznych.
– Przepraszam, to ogłoszenie jeszcze aktualne? – zapytał ze wzrokiem wbitym w podłogę.
Wystraszyłam się lekko, ale potwierdziłam, patrząc na rozlaną pod wazonem z gerberami wodę.
Ktoś musiał mi pomóc
Miał na imię Paweł i nic więcej o sobie nie powiedział. Bałam się go trochę, ale jakoś intuicyjnie czułam, że robię dobrze. Nie miałam też wyjścia, bo był mi potrzebny. Umówiliśmy się, że będzie robił w kwiaciarni wszystko poza układaniem bukietów dla klientów i przyjmowaniem pieniędzy. Czyli że będzie ścierał podłogę, mył szyby, pielęgnował kwiaty, odbierał i rozładowywał dostawy, sprzątał po dniu pracy.
Następnego dnia przyszła Wanda. Zobaczyła mojego pomocnika i zaczęła szeptać mi na ucho:
– Znam go z widzenia! Wywal go, bo to nic dobrego! To znaczy jego rodzinę znam, ojciec pijak, matki to nawet od kilku miesięcy nie widuję, pewnie się zwinęła i wyniosła, a ten całymi dniami pod klatką siedzi i kurzy papierochy! I pewnie co jeszcze pali albo sobie wstrzykuje, bo nieraz gapi się przed siebie takim pustym spojrzeniem i tylko kiwa w przód i tył! Mówię ci, to narkoman jest, wyrzuć go, zanim ci całą kasę opróżni, a może jeszcze ciebie skrzywdzi!
Spojrzałam na Pawła. Faktycznie, wyglądał nieco niepokojąco: skóra blada, ręce i nogi chude. Ale uczesał się porządniej, miał na sobie koszulę (przymałą i bardzo spraną, ale zawsze) i w służbowym fartuchu prezentował się o wiele lepiej. No i pracował jak maszyna, wykonując sumiennie wszystkie moje polecenia.
Podziękowałam więc Wandzi za troskę, ale nie zwolniłam chłopaka. Naprawdę go potrzebowałam. Tylko płaciłam mu niewiele, bo krucho u mnie było z pieniędzmi. Zresztą tkwiły mi w głowie słowa koleżanki, która na pożegnanie rzuciła, że zatrudniając chłopaka, daję mu pewnie kasę na narkotyki albo inne świństwa.
Skrywał jakąś tajemnicę
– Paweł, jutro Dzień Matki, trzeba być w kwiaciarni o szóstej, bo dostawa będzie wcześniej – powiedziałam, zamykając lokal.
– Nie ma sprawy, proszę pani – odparł bez wahania. – Ale o osiemnastej muszę wyjść. Zawsze muszę wychodzić o osiemnastej.
Trochę się żachnęłam, bo zamierzałam pracować do dwudziestej.
Nie dał się jednak przekonać i jak każdego dnia równo o osiemnastej wyszedł. Zgrzytnęłam zębami, ale płaciłam mu ledwie parę złotych za godzinę, więc nie narzekałam. Miałam trochę poczucie, że go wykorzystuję, ale tłumaczyłam sobie, że on i tak lepszej pracy by nie dostał. No bo kto zatrudni ponurego milczka, który w dodatku zawsze równo o osiemnastej koniecznie musi wyjść z pracy? A jak się go prosi, żeby wyjątkowo raz dłużej został, to tylko zacina usta i powtarza jak robot, że musi wyjść.
W ogóle się nie uśmiechał
Przyznam, że mnie irytowała ta małomówność i nieprzystępność Pawła. Na pytania odpowiadał tylko „dobrze, proszę pani”, „oczywiście, proszę pani”, ale o sobie nic nie mówił. Domyślałam się, że skończył szkołę średnią i nie mógł znaleźć pracy, ale nie potwierdził tego. Z dokumentów wiedziałam, że ma dziewiętnaście lat. I nic więcej. Moje próby nawiązania rozmowy wyraźnie go krępowały, więc dałam spokój.
„Chce milczeć, niech milczy, póki przychodzi do pracy trzeźwy i robi, co trzeba, jest ok” – uznałam.
Któregoś dnia jednak zdobył się na dłuższą wypowiedź.
– Mam taką prośbę na jutro, proszę pani… zamiast dniówki to bym chciał duży bukiet róż. Taki na bogato, co u nas kosztuje osiemdziesiąt złotych. Zamiast pieniędzy, może być?
– Oczywiście, może być – odpowiedziałam zdziwiona. – Pewnie idziesz do dziewczyny, co? – dodałam z życzliwym zainteresowaniem.
– Nie – rzucił, nic więcej nie wyjaśniając, aż miałam ochotę się obrazić.
No bo naprawdę mógł chociaż się uśmiechnąć do starszej pani, która w dodatku mu płaci, prawda? A on nie uśmiechał się nigdy, nigdy!
Tamtego dnia wyszedł z mojej kwiaciarni z ogromnym bukietem żółtych i czerwonych róż, który sama ułożyłam. Normalnemu klientowi policzyłabym za niego więcej niż dniówka Pawła. Samych róż było trzydzieści, a wybrałam te najdłuższe, najdroższe, plus przybranie i dodatki. Bo jednak byłam pewna, że to dla dziewczyny, a mimo wszystko życzyłam mojemu pracownikowi, żeby mu się randka udała. Może wreszcie choć raz przyszedłby do pracy uśmiechnięty.
Poznałam jego smutną historię
Następnego dnia byłam w szpitalu na kontroli. Wysłano mnie na rentgen i trochę pobłądziłam na piętrach. Nagle znalazłam się na oddziale onkologicznym. Kuśtykałam po korytarzu i mimo woli zaglądałam do sali, gdzie leżeli chorzy. I – zobaczyłam go! Mój bukiet! Żółte i czerwone róże z mojej kwiaciarni! Stał w wazonie przy łóżku śpiącej kobiety, tak bladej, że niemal przezroczystej. Była podłączona do jakichś rurek, a ręce ułożone na kołdrze miała całe w siniakach od wkłuć.
– Przepraszam, teraz nie ma pory odwiedzin – nagle obok mnie zjawiła się pielęgniarka.
– Ja nie… – zaczęłam, wpatrując się w bukiet. – Ta pani, co tam leży, to chyba moja znajoma… Czy ona… czy jest bardzo chora?
Siostra spojrzała mi poważnie w oczy i już wiedziałam.
– Syn przyniósł jej wczoraj te kwiaty… Znamy go tu, szkoda chłopaka. Matka umiera, a ojciec pije i chyba chłopaka maltretuje – tak pacjentka majaczyła po lekach. Naprawdę zna pani tę rodzinę? Bo może by jakoś pomóc temu młodemu? Za kilka tygodni będzie po wszystkim – spojrzała na umierającą pacjentkę.
Wyszłam stamtąd jak trzaśnięta obuchem w głowę. Wreszcie zrozumiałam, dlaczego Paweł zawsze wychodził równo o osiemnastej. O dziewiętnastej trzydzieści kończyła się pora odwiedzin. Zrozumiałam też, dlaczego – jak wspominała Wanda – chłopak siedział często przed blokiem, kiwając się w przód i w tył z nieobecnym spojrzeniem.
Bo w domu czekał na niego pijany i agresywny ojciec, a matka dogorywała na oddziale onkologicznym…
Zasługiwał na pomoc
– Dzień dobry – powiedział bez uśmiechu następnego dnia, a mnie aż paliło w policzki poczucie winy, że tak marnie mu płaciłam i uwierzyłam w te brednie o narkotykach.
– Słuchaj, Paweł – zaczęłam. – Od kiedy mi tu pomagasz, robimy spore obroty, więc chciałam dać ci podwyżkę. Co ty na to?
Podziękował ze zdumieniem, ale bez uśmiechu. Widać było, że coś go dręczy. Wiedziałam co i starałam się ze wszystkich sił jakoś go wspierać.
Paweł nigdy nie dowiedział się, że przypadkiem poznałam jego sytuację osobistą. Raz tylko, kiedy powiedział, że zamiast trzech dniówek chce wieniec pogrzebowy, omal się nie rozpłakałam. Zrobiłam mu największy i najpiękniejszy wieniec, jaki kiedykolwiek ułożyłam w życiu, i powiedziałam, że pracownicy mają kwiaty za darmo.
Niedługo potem zdjęto mi gips, ale mimo to zaproponowałam Pawłowi, żeby został u mnie na stałe – po prostu chciałam jakoś mu pomóc w trudnej sytuacji. Ojciec na pewno nie dawał mu żadnych pieniędzy, a ta jego chorobliwa chudość świadczyła, że chłopak często był głodny.
On jednak odmówił.
Znowu zostałam sama w kwiaciarni. Raz wpadła Wanda na pogaduszki.
– No, widzę, że się pozbyłaś tego narkomana – zaczęła raz, ale przerwałam jej gwałtownie.
– To dobry chłopak był! Żaden ćpun! Przestań oceniać ludzi po pozorach! – podniosłam na nią głos.
Obraziła się za ten wybuch i więcej nie przyszła, chociaż mieszka dwa bloki dalej. Ale jakoś mi jej nie brakuje. Tęsknię za to czasami za milczącym chłopakiem, który zamienił dniówkę na bukiet dla umierającej matki. Cieszę się, że uwierzyłam w niego i dałam mu szansę. Czuję, że w ten sposób poczuł, że może coś osiągnąć bez względu na pochodzenie.
Mam nadzieję, że dostał gdzieś dobrą pracę, wyprowadził się od agresywnego ojca i znalazł dziewczynę, z którą jest szczęśliwy. Albo przynajmniej trafił na ludzi, którzy patrzą głębiej niż tylko na pozory. Bo oceniając po powierzchowności można nieraz mocno kogoś skrzywdzić.
Czytaj także: „Szukałam męża, który da mi luksus i kasę. W nosie miałam podlotków, których nie stać na waciki. Znam swoją wartość” „Moja córka całe życie myśli, że jest moją młodszą siostrą. Czasem chcę jej powiedzieć prawdę, ale to zniszczy nas obie”
„Zakochałam się w koledze syna. 17-latek rozbudzał moją chuć, marzyłam tylko o jego ustach, gdy odrabiali pracę domową”

