„Ten Black Friday to dla mnie czarna rozpacz. Mąż świetnie się bawi, a ja liczę każdą złotówkę na Boże Narodzenie”
„Coś mi nie dawało spokoju. Ten jego wzrok w tamten wieczór. Taki zdeterminowany. Nie pytał mnie o zgodę – on już wtedy wiedział, co zrobi. Znałam to spojrzenie. Jego kłamstwa mniejsze i większe. Tyle że teraz gra toczyła się o nasze święta”.

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęło się między nami psuć. Może wtedy, kiedy Damian przestał wracać z pracy na kolację, tylko przesiadywał w garażu, bawiąc się w „nowe projekty”. Albo kiedy jeszcze przed pandemią kupił za ostatnie pieniądze drona, a ja musiałam pożyczać od mamy na mleko dla naszego synka. Teraz dzieci są starsze, a ja – jeśli mam być szczera – bardziej zmęczona niż kiedykolwiek wcześniej. Nie fizycznie. Psychicznie.
Jestem księgową. Twardo stąpam po ziemi. Uwielbiam tabelki, planowanie i spokojne życie bez niespodzianek. Dla mnie Boże Narodzenie to nie tylko zapach goździków i barszczu, ale też spis wydatków, lista prezentów, promocje zapisane w zeszycie. Przez cały listopad skrupulatnie rezygnowałam z zachcianek, by w grudniu dać dzieciom coś więcej niż skarpetki. Zrezygnowałam z nowych butów, bo Weronika marzy o zestawie do malowania akwarelami, a Kubuś śni o robotycznym piesku. Każda złotówka jest zaplanowana. A raczej była.
Damian to inna bajka. Nigdy nie lubił ograniczeń. Jak coś go zachwyciło – musiał to mieć. Przez lata miałam nadzieję, że się zmieni. Że zrozumie, że rodzina to nie tylko wspólne obiady, ale i wspólna odpowiedzialność. Teraz już wiem, że nadzieja to takie głupie coś, które karmisz złudzeniami, a ono i tak gryzie cię w rękę, gdy przestajesz dokarmiać.
W tym roku miałam tylko jedno życzenie – żeby święta były spokojne. Bez dram. Bez kłótni. Bez głupich decyzji za moimi plecami. Ale jak zwykle przeliczyłam się. I to dosłownie.
Nie miałam do niego siły
– Zobacz, 55 cali, 4K, Smart TV – za połowę ceny! – Damian wpadł do salonu jak dzieciak do cukierni, trzymając telefon niemal pod moim nosem.
Spojrzałam na ekran. Rzeczywiście, cena była absurdalnie niska. Ale tylko przez sekundę zrobiło to na mnie wrażenie. Potem spojrzałam na niego – rozświetlone oczy, ekscytacja jak u chłopca w sklepie z zabawkami.
– A za drugą połowę kupimy choinkę i makowiec? – zapytałam, nie podnosząc wzroku znad budżetu na święta.
– Luiza, nie przesadzaj. To się nie powtórzy. Ja też coś chcę mieć z życia!
– A ja chcę mieć święty spokój! – rzuciłam ostro.
Usiadł naprzeciwko na kanapie. Z telefonem w dłoni, jakby czekał, aż zatwierdzę jego zachciankę. Od miesięcy próbowałam tłumaczyć mu, że najpierw potrzeby, potem przyjemności. A on ciągle robił to samo: najpierw kupował, potem się tłumaczył.
– Wiesz, że Kuba z pracy mówił, że ten model to sztos. I że z taką jakością obrazu filmy wyglądają jak w kinie!
– Super – odpowiedziałam lodowato. – Może się do niego przeprowadzisz i razem sobie pooglądacie.
Milczał. Ale to nie był taki rodzaj milczenia, który znaczy: „masz rację”. Tylko ten drugi – obrażony, dziecinny. Wstałam, nie czekając na jego odpowiedź. Poszłam do sypialni, zamknęłam za sobą drzwi. Damian został na kanapie. Siedział tam jeszcze długo. W ciszy. Ze wzrokiem wbitym w telefon. Czułam, że ta rozmowa się nie skończyła. Ona dopiero się zaczęła. A ja już miałam dość.
Cisza budziła moje podejrzenia
Nie rozmawialiśmy trzy dni. Tyle wystarczyło, żeby dom, w którym na co dzień i tak nie było zbyt wesoło, zamienił się w lodową jaskinię. Damian wychodził rano do pracy wcześniej niż zwykle. Wracał późno. Udawał, że nadrabia zaległości, ale ja dobrze znałam te „nadgodziny”. Ucieczka od rozmów, od odpowiedzialności.
W kuchni mijaliśmy się jak obcy. On robił sobie kanapki do pracy. Ja szykowałam dzieciom śniadaniówki. Zazwyczaj starałam się, żeby mimo wszystko widziały nas razem – choćby przez chwilę. Teraz jednak... nie miałam siły na tę grę pozorów.
Coś mi nie dawało spokoju. Ten jego wzrok w tamten wieczór. Taki zdeterminowany. Nie pytał mnie o zgodę – on już wtedy wiedział, co zrobi. Znałam to spojrzenie. Tak samo wyglądał, gdy kiedyś ukrył przed mną, że kupił konsolę „na raty” – i przez pół roku udawał, że to „od kolegi”. Tak samo wyglądał, gdy przyniósł do domu nowy smartwatch, twierdząc, że to „niespodziewana promocja”. Kłamstwa, mniejsze i większe. Tyle że teraz gra toczyła się o nasze święta.
– Nie zamówiłeś go, prawda? – zapytałam pewnego wieczoru, kiedy dzieci już spały. Stałam oparta o framugę drzwi do salonu. On siedział w fotelu, jak zwykle z telefonem w ręku.
– Nie mam głowy do takich rzeczy – rzucił, nie podnosząc wzroku.
– Damian, błagam cię. Mamy dzieci, mamy święta za pasem. Nie możemy wydać tyle pieniędzy na głupotę.
– Dobra, nie dramatyzuj.
To wystarczyło. Nie potrzebowałam dowodu zakupu, numeru przesyłki, potwierdzenia SMS. Wiedziałam. Zamówił. Tylko czekałam na potwierdzenie moich obaw.
Wiedziałam, że tak będzie
Był czwartek rano. Zimny, szary poranek, w którym nawet kawa smakowała jak woda z kranu. Stałam w kuchni z kubkiem w dłoni, próbując zebrać myśli. Weronika krzyczała z łazienki, że nie może znaleźć szczotki do włosów. Kubuś z uporem godnym lepszej sprawy obgryzał kanapkę, zamiast ją jeść. Słowem – poranek jak co dzień. Aż zadzwonił dzwonek do drzwi.
– Otworzysz? – zawołałam do Damiana, który akurat wyszedł z łazienki.
– Jasne – rzucił z pozornym spokojem i ruszył w stronę drzwi. Ale widziałam. Mignęła mi jego mina. Ta iskierka zadowolenia, która zdradziła go w jednej sekundzie.
Pod drzwiami stał kurier. Młody chłopak z wielkim pudłem, które ledwo mieściło się w progu.
– Proszę, podpis tutaj. Świetna okazja – uśmiechnął się, poprawiając czapkę.
– No ba! Dzięki, wesołych świąt! – rzucił Damian i z trudem wciągnął pudło do środka.
Stanęłam jak wryta. Zamarłam. Krew odpłynęła mi z twarzy.
– Co to jest? – zapytałam. Głos mi się załamał.
– No przecież mówiłem... – zaczął, ale nie skończył.
– Nie. Ty mi nie mówiłeś. Ty mnie zignorowałeś. Zlekceważyłeś. Zrobiłeś po swojemu. Znowu.
Nie krzyczałam. Nawet nie płakałam. Ale coś we mnie zgasło. Straciłam nadzieję, że kiedykolwiek coś się zmieni.
– Luiza, to tylko telewizor... – próbował się tłumaczyć.
– Nie. To jest brak szacunku, brak rozmowy, brak partnerstwa. To tylko kolejna twoja zła decyzja, której nie mogę cofnąć.
Obróciłam się na pięcie i zamknęłam się w łazience. Nie dlatego, że musiałam płakać. Tylko dlatego, że musiałam się nie rozpaść.
Przestałam już milczeć
Siedziałam w kuchni owinięta w koc, choć wcale nie było zimno. Minęło kilkanaście godzin od sceny z kurierem. Dzieci poszły spać wcześniej – czuły napięcie w powietrzu. Nawet Weronika, która zwykle walczy o każdą minutę przy bajkach, bez słowa schowała się pod kołdrą.
Na stole przede mną stał nieużywany kalendarz adwentowy i kilka paragonów z zakupów świątecznych. Wcześniej układałam sobie wszystko: dzień po dniu, zadanie po zadaniu, prezent po prezencie. Teraz miałam ochotę to wszystko wrzucić do kosza.
– Luiza... – odezwał się Damian. Wszedł cicho, jakby się bał, że mnie wystraszy. – Porozmawiamy?
Nie odpowiedziałam. Nie spojrzałam. Ale on i tak usiadł.
– Wiem, że zrobiłem źle. Chciałem... kurczę, chciałem sprawić, żeby te święta były inne. Żeby dzieciaki się cieszyły. Żebyśmy razem oglądali bajki w super jakości...
– Już nie chodzi o sam telewizor. Chodzi o ciebie. O nas – powiedziałam spokojnie, gapiąc się w kubek z wystygłą herbatą. – O to, że ja jestem sama w tym małżeństwie.
– Zawsze wszystko komplikujesz – mruknął.
– Bo ty niczego nie bierzesz na poważnie! – podniosłam głos.
Nie wytrzymałam. Wyszłam z mieszkania w kapciach, kurtkę narzuciłam tylko na ramiona. Szłam przez osiedle, zimne powietrze wgryzało się w policzki. Minęłam kioskarza zamykającego budkę. Sąsiadkę, która wyszła z psem.
– Wszystko w porządku, Luiza? – zapytała.
– Święta idą – uśmiechnęłam się krzywo. – Jak co roku, prawda?
Wróciłam późno. W przedpokoju paliło się tylko małe światło. Damian spał na kanapie. Obok niego – pilot. Na ekranie nowego telewizora leciała komedia romantyczna. A ja czułam, że już nic nie jest śmieszne.
Straciłam serce do świąt
Rano usiadł przy stole, jak gdyby nic się nie stało. W szlafroku, z kubkiem kawy, z telefonem w dłoni. A ja stałam przy zlewie i gapiłam się w okno, jakby śnieg miał przynieść odpowiedź.
– Luiza – zaczął – oddam ten cholerny telewizor, dobra?
– A oddasz mi też stracone poczucie bezpieczeństwa? – zapytałam bez cienia emocji.
Spojrzał na mnie zaskoczony. Jakby naprawdę nie rozumiał, że chodzi o coś więcej.
– Luiza, ja się staram...
– Ale nie słuchasz – przerwałam mu. – Ty nigdy nie słuchasz. Wszystko robisz po swojemu, a potem liczysz, że ci wybaczę. I wybaczam. Za każdym razem. Ale to nie znaczy, że mnie to nie boli.
Usiadłam naprzeciwko niego. Patrzyliśmy sobie w oczy. On nie wytrzymał pierwszy – spuścił wzrok.
– Myślałem, że to tylko prezent dla nas, że... naprawię coś między nami – mruknął.
– Nie kupisz mnie telewizorem. Nie naprawisz milczenia pilotem – powiedziałam twardo.
Wstał. Krzątał się po kuchni, próbując wyglądać na zajętego. A ja wciąż siedziałam bez ruchu. Nie wiem, kiedy przestałam czuć, że jesteśmy drużyną. Może wtedy, gdy zaczęłam chować paragony, żeby nie wzbudzać jego frustracji. Może wtedy, gdy przestałam opowiadać o zmęczeniu, bo on i tak mówił, że przesadzam. Może wtedy, gdy zrozumiałam, że nie mogę liczyć na niego nawet w grudniu – kiedy wszystko miało być inne.
Zamknęłam oczy. Myślałam o Weronice. O Kubusiu. O tym, jak bardzo chciałam dla nich rodzinnych świąt. Choinki, pierniczków, kolęd. A teraz nawet nie chciałam tej choinki rozstawiać. Jak postawić coś, co symbolizuje wspólnotę – kiedy nie czuję, że jesteśmy razem?
Nic mnie nie cieszy
Minęło kilka dni. Telewizor stoi w salonie zapakowany. Damian nie wyniósł go ani nie odesłał. Ale też nie podłączył na stałe. Może dlatego, że widzi, że nie ma dla kogo.
Dzieci pytają, kiedy ubierzemy choinkę. Odpowiadam, że „niedługo”, ale nawet nie mam ochoty wyciągać jej z piwnicy. Wszystko wydaje się sztuczne. Jakby ktoś napisał nam scenariusz, w którym mam udawać uśmiechniętą mamę przy wigilijnym stole.
Damian milczy. Czasem rzuci jakieś zdawkowe „cześć”, „zrobiłem zakupy”, „zostawiłem ci herbatę”. Ale nie mówi nic o tamtym poranku. Nie przeprasza. Może myśli, że to już minęło. Nie rozumie, że coś we mnie pękło tak, że się nie sklei.
W nocy leżę, patrzę w sufit i zastanawiam się, czy to już jest koniec. Nie taki dramatyczny, z walizką w drzwiach i trzaskiem klamki. Tylko ten cichy – kiedy dwoje ludzi mieszka razem, ale nic ich już nie łączy. Chciałam tylko spokojnych świąt. Marzyłam, że usiądziemy razem przy stole i przez chwilę poczuję, że jesteśmy rodziną. A teraz czuję się jak samotna wyspa w domu pełnym ludzi.
Może kiedyś mu to powiem. Może w końcu to zrozumie. A na razie... robię wszystko, żeby dzieci nie zobaczyły, że mama już nie wierzy w magię świąt.
Luiza, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dowiedziałam się o zdradzie męża podczas obiadu u teściów. Wstałam od stołu i bez wahania zostawiłam ten bajzel za sobą”
- „Mąż kupował nowe swetry i perfumy, a potem znikał w kościele. Myślałam, że zdradza mnie z chętną parafianką”
- „Moja żona nie może żyć bez telefonu. Zrobiła z niego centrum wszechświata, a my z córką nie istniejemy”

