Reklama

Na działkę jeżdżę od lat. Zawsze była moim azylem – miejscem, gdzie nikt mnie nie ocenia, gdzie mogę w spokoju wypić kawę na tarasie i wsłuchać się w śpiew ptaków. Gdzie nikt nie patrzy z ukosa, jeśli siedzę pół dnia w dresie i grzebię w rabatkach. To moja przestrzeń wolności. Tylko tam czuję, że oddycham naprawdę.

Żyjemy w rutynie

Mój mąż Andrzej od dawna jest jak cień – obecny fizycznie, ale nieobecny duchem. Nigdy nie krzyczy, nie zdradza, nie pije. Ale też nie przytula, nie pyta, nie słucha. Od dawna nie mówi mi, że ładnie wyglądam. Kiedyś byliśmy zakochani po uszy – śmialiśmy się, planowaliśmy, potrafiliśmy godzinami siedzieć na kuchennym blacie i gadać o wszystkim. Ale to było kiedyś. Teraz mamy wspólne rachunki i ciszę przy kolacji.

Czasem łapię się na tym, że żyję z rozpędu. Na działce mogę o tym nie myśleć. Tam jestem tylko ja, moje kwiaty i książka.

Marek pojawił się na sąsiedniej działce pewnego sobotniego popołudnia. Byłam akurat pochylona nad piwoniami, kiedy usłyszałam, że ktoś próbuje zaparkować auto między drzewkami. Silnik zgasł, drzwi się otworzyły i zobaczyłam wysokiego mężczyznę, z siwiejącymi skroniami, w niebieskiej koszuli i dżinsach. Wysiadł, rozejrzał się po okolicy, a potem od razu podszedł w moją stronę.

– Znasz się na różach? Potrzebuję porady – zapytał, pokazując dłonią kilka doniczek stojących na ziemi.

Wstałam, otrzepując dłonie z ziemi. Uśmiechnęłam się nieśmiało. Coś w jego spojrzeniu mnie poruszyło, choć przecież to był zwykły gest sąsiedzki. Pokazałam mu, gdzie najlepiej je wsadzić, doradziłam w sprawie nawozu i długości przycięcia pędów. Słuchał uważnie, z lekkim przechyleniem głowy, jakby każde moje słowo miało znaczenie.

Miał w sobie to coś

Zaczęłam na siebie patrzeć inaczej. Przed wyjściem na działkę nakładałam tusz do rzęs, wcierałam w skórę pachnący balsam. Nie chciałam się do tego przyznać, ale zależało mi, żeby mnie zauważył. Któregoś wieczoru wróciłam później niż zwykle. Andrzej siedział przed telewizorem. Nawet nie spojrzał, tylko powiedział:

– Znów tyle czasu na działce? Może chcesz się tam przeprowadzić?

Zamknęłam za sobą drzwi i zdjęłam kurtkę. Nie odpowiedziałam.

Z Markiem zaczęliśmy spędzać coraz więcej czasu. On przychodził z filiżankami kawy, ja przynosiłam domowe ciasto albo świeże maliny z krzaka. Czasem razem plewiliśmy, czasem tylko siedzieliśmy i rozmawialiśmy. O pogodzie, o kwiatach, o książkach, które przeczytaliśmy dawno temu, ale nadal coś w nas zostawiły. Mówił o swojej zmarłej żonie z czułością, z tęsknotą, ale bez rozpaczy. Czułam się przy nim ważna.

Pewnego dnia zostałam dłużej niż zwykle. Słońce już zachodziło, kiedy w końcu wstałam z ławki. Odwróciłam się, by wziąć sweter z oparcia, i wtedy poczułam dotyk jego dłoni na swojej. Zatrzymał ją delikatnie.

– Wiem, że to szalone, ale chyba się w tobie zakochałem – powiedział, patrząc mi prosto w oczy.

Nie odpowiedziałam. Tylko spojrzałam na jego dłoń, nadal trzymającą moją. Serce mi przyspieszyło, a w gardle zrobiło się sucho.

Myślałam o nim

W drodze do domu powtarzałam w myślach jego słowa. To nie może się dziać. Przecież mam męża, dom, wspólne zdjęcia, kredyt, córkę. A jednak z każdą chwilą czułam, że tego właśnie potrzebowałam. Nie deklaracji miłości, nie dotyku, tylko świadomości, że ktoś jeszcze we mnie coś widzi kogoś więcej niż gospodynię i partnerkę do wspólnych obiadów.

Następnego dnia unikałam spojrzeń Andrzeja. Robiłam wszystko, by zająć ręce – ścierałam kurz, przestawiałam książki na półkach, nawet wyczyściłam piekarnik. Byle nie siedzieć w tym samym pokoju, byle nie musieć nic mówić.

W końcu usiedliśmy razem przy kolacji. Nic się nie wydarzyło, a jednak w powietrzu coś wisiało. Z każdym jego spojrzeniem czułam, jak drży mi ręka. Aż wreszcie zapytał.

– Co się dzieje, Basiu? Jesteś inna.

Odłożyłam łyżkę, spojrzałam na niego. Po raz pierwszy od bardzo dawna.

– Może pierwszy raz od lat… czuję coś – powiedziałam cicho.

Nie odpowiedział. A ja nie wiedziałam, czy rozumie, co miałam na myśli. Czy domyśla się, że to nie on poruszył we mnie to uczucie, które tak długo było uśpione.

Bałam się tego. Nie zdradziłam Andrzeja fizycznie, ale moje myśli dawno już nie należały do niego. Leżałam z mężem w jednym łóżku, a myślami byłam pod altanką, przy filiżance kawy, słuchając ciepłego głosu kogoś, kto widzi mnie naprawdę.

Nie mogłam się oprzeć

Następnego dnia znowu pojechałam. Marek siedział pod altaną, jakby czekał.

– Myślałem, że cię wystraszyłem – powiedział, patrząc mi prosto w oczy.

Podeszłam wolno, serce waliło mi jak szalone.

– Nie wystraszyłeś. Ale nie wiem, co z tym zrobić.

– Nic nie musisz. Możemy po prostu być tu i teraz.

Podał mi rękę. Usiedliśmy obok siebie. Przez chwilę milczeliśmy, czując jak powietrze między nami gęstnieje. Jego ramię dotykało mojego. Czułam zapach jego wody kolońskiej, ciepło skóry. Odwróciłam głowę. Nasze twarze dzieliły centymetry. Nie pocałował mnie, ale jego dłoń przesunęła się po moim przedramieniu, aż do nadgarstka. Delikatnie, ale stanowczo. Przymknęłam oczy.

Nie planowałam tego. Nie chciałam. A może chciałam od dawna, tylko nie miałam odwagi tego przed sobą przyznać.

Zaczęło się niewinnie – dłuższy dotyk, dłoń na plecach, pocałunek w policzek. Potem już nie było żadnych wątpliwości. Zostaliśmy na działce do późna, Marek przyniósł butelkę wina, zapalił świeczki. Siedzieliśmy blisko siebie, a jego ręka trzymała moją przez cały wieczór. Gdy wstałam, żeby iść, zatrzymał mnie i po prostu pocałował. A ja nie odsunęłam się, przeciwnie. Przytuliłam się do niego, jakby to było najnaturalniejsze na świecie.

Byłam na rozstaju

W kolejnych tygodniach nie potrafiliśmy już udawać, że to tylko sąsiedzka znajomość. Spotykaliśmy się po cichu, czasem u niego, czasem na mojej działce. Tam, wśród krzewów, czułam się jak inna kobieta. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, a potem… kochaliśmy się. Było w tym coś niesamowicie prostego.

W domu byłam coraz bardziej nieobecna. Andrzej zauważył, choć nic nie mówił. Czuł, że wymykam się, ale nie umiał – albo nie chciał – mnie zatrzymać. Poczułam żal. Do siebie, do niego, do nas.

– To, co powiedziałeś… nie zostawiło mnie obojętną – powiedziałam Markowi następnego dnia, stojąc u niego na werandzie.

– Nie chcę burzyć twojego świata. Ale jeśli kiedyś będziesz gotowa… ja tu będę – odpowiedział spokojnie.

I ja wiedziałam, że mówi prawdę.

Wracałam do domu z myślą, że stoję na rozdrożu. Marek był uczciwy. Niczego nie żądał. Ale czekał. A ja coraz częściej zastanawiałam się, co by było, gdybym miała odwagę odejść.

Barbara, 48 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama