Reklama

Co roku, jesienią, zabieram całą rodzinę na grzybobranie. Tak, to silniejsze ode mnie. Dla innych zbieranie grzybów to przecież zwykłe hobby, dla mnie natomiast rytuał, który utwierdza mnie w przekonaniu, że wciąż jesteśmy razem.

Przygotowania zaczynam z wyprzedzeniem, bo lubię mieć pewność, że niczego nam nie zabraknie. W tym roku kupiłam nowe koszyki – solidne, wiklinowe, z rączkami, które nie urwą się w połowie drogi, jak ostatnio. Noże naostrzyłam tak, że dałoby się nimi kroić nie tylko grzyby, ale i deski. Termosy stały już na kuchennym blacie – jeden z herbatą malinową, drugi z czarną, mocną, bo Jan zawsze woli taką „prawdziwą”. Do tego kanapki starannie owinięte folią. Na wszelki wypadek wydrukowałam mapę lasu – wiem, że dziś każdy ma telefon, ale ja lubię mieć papier w ręku, bo daje mi poczucie bezpieczeństwa.

Jan podśmiewa się, że zachowuję się tak, jakbym organizowała wyprawę na Mount Everest, a nie rodzinny spacer po lesie. Antek, mój szesnastoletni syn, przewraca oczami i rzuca ironiczne komentarze, że zamiast grzybów i tak znajdziemy najwyżej kleszcze. Ale ja wiem, że pod całą tą jego zgryźliwością kryje się ciepło – on też lubi te nasze wyjazdy, tylko nigdy się do tego nie przyznaje. Ola za to aż podskakuje z ekscytacji. Ma dziesięć lat i wierzy, że w tym roku znajdzie grzyba giganta.

Tak, wiem, ktoś mógłby pomyśleć: „tyle zachodu dla paru borowików”. Ale tu nie chodzi o same grzyby. Chodzi o to, żebyśmy byli razem, żebyśmy mieli wspólne wspomnienia, które zostają, gdy dzieci dorastają. Bo jesień bez naszego grzybobrania byłaby po prostu jakaś taka niekompletna.

Nikt nie zerknął na mapę

Pakowanie samochodu zawsze wyglądało u nas tak samo – jakbyśmy jechali w podróż życia, a nie tylko do lasu. Wystawiłam na podjazd kosze, termosy, kalosze i kilka koców „na wszelki wypadek”.

Mama, serio? — Antek stanął z ramionami skrzyżowanymi na piersi i zmierzył wzrokiem stertę bagaży. — Będziemy tam mieszkać przez tydzień?

— Będziemy przygotowani na każdą ewentualność — odpowiedziałam spokojnie, choć w środku już miałam ochotę przewrócić oczami. — A przygotowanie to podstawa sukcesu.

— Sukcesu w zbieraniu kleszczy — mruknął pod nosem, ale podniósł kosz i wrzucił go do bagażnika.

Jan w tym czasie ładował kanapki i termosy.

— W tym roku pobiję rekord podgrzybków — oznajmił dumnie. — Mam przeczucie, że to będzie mój dzień.

— Taa… — parsknął Antek. — A potem wylądujemy na kanapkach z kiełbasą, bo grzybów nie będzie.

— A ja znajdę największego borowika! — Ola wyskoczyła z domu z różowym plecaczkiem. — Takiego, że będzie się ledwo mieścił do koszyka.

— Tylko żebyś się nie zgubiła w pogoni za tym swoim gigantem — uśmiechnęłam się i poprawiłam jej kurtkę.

— Mama, ja się nigdy nie gubię! — odparła z powagą dziesięciolatki, która wierzy, że świat stoi przed nią otworem.

Wszystko szło gładko do czasu, aż Jan zatrzymał się z ręką na biodrze.

— A propos… kto właściwie sprawdził mapę? — spytał.

Zamarłam na chwilę. Spojrzałam na Antka, on na mnie, a potem na Olę.

— No… ktoś na pewno — odpowiedziałam nieco zbyt szybko.

— No właśnie — dodał Antek z kpiącym uśmiechem. — Na pewno Ola. Przecież to najbardziej odpowiedzialna osoba w rodzinie.

— Ha, ha. — Ola wystawiła język. — Ale i tak znajdę więcej grzybów niż ty!

Jan pokręcił głową, ale wsiadł do auta. Nikt nie zerknął na mapę, ale każdy udawał, że wszystko jest pod kontrolą. Bo przecież co może pójść nie tak…

Spokojnie, spokojnie

Droga minęła nam w typowy dla naszej rodziny sposób – Ola śpiewała, Antek udawał, że ma słuchawki w uszach, a Jan komentował ruch na drodze tak, jakby prowadził program w radiu. Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, wysiadłam z samochodu z przekonaniem, że zaraz poczuję znajomy zapach lasu — wilgotnej ziemi, mchu i grzybów. A tu nic.

Przed nami rozciągał się las, owszem, ale jakiś… taki dziwny. Zamiast miękkiego dywanu z mchu – piach. Suche krzaki, szorstkie trawy, żadnego błysku kapelusza grzyba. Zrobiłam kilka kroków i westchnęłam.

— Jakoś tak… inaczej tu wygląda — powiedziałam, starając się zabrzmieć neutralnie.

— Inaczej? — Antek prychnął. — Tu wygląda jak na Saharze. Brakuje tylko wielbłąda.

— Nie przesadzaj — ucięłam, choć serce zaczynało mi szybciej bić.

Może pomyliliśmy drogę? — Jan rozejrzał się, unosząc brwi.

— Nie pomyliliśmy. Mapa była dobra — odpowiedziałam znów szybko, z trochę większą stanowczością niż zwykle.

— Mamo… — Antek spojrzał na mnie z tym swoim „wiedziałem” w oczach. — Ty w ogóle sprawdziłaś tę mapę?

— Oczywiście, że tak — wypaliłam. Ale już sama nie wierzyłam w swoje słowa.

— Ha, ha! — Ola biegała między krzakami, zupełnie nieświadoma narastającego napięcia. – Patrzcie, znalazłam! – Podniosła kij i wymachując nim, udawała, że to gigantyczny grzyb. – Prawie jak borowik, tylko bardziej kijowik!

Jan próbował obrócić wszystko w żart, choć widziałam, że zaczyna się irytować.

— Spokojnie, spokojnie — powtarzał. — Może grzybów tu nie widać od razu, ale jak się rozejrzymy, na pewno coś się znajdzie.

— Albo i nie — mruknął Antek, kopiąc w piachu.

Starałam się nie dać po sobie poznać, że też mam złe przeczucia. W głowie kołatała mi jednak uporczywa myśl: nikt nie sprawdził mapy. A teraz byliśmy w lesie, który wcale nie pachniał jesienią, tylko pustką.

Poczułam pierwsze krople deszczu

Krążyliśmy po lesie już chyba godzinę. Koszyki były puste, ale za to nogi zaczynały boleć. Zamiast grzybów znajdowaliśmy tylko kolejne krzaki i sterty suchych liści. I wtedy dopadło mnie to nieprzyjemne uczucie – że nie wiem, gdzie jesteśmy.

— To chyba tędy — powiedział Jan, wskazując ścieżkę w lewo.

— Nie, przecież przyszliśmy z tamtej strony! — zaprotestowałam.

— Mamo, serio? — Antek roześmiał się ironicznie. — Ty nawet w galerii handlowej się gubisz, a teraz chcesz prowadzić w lesie?

— Lepiej się ucisz –—warknęłam, choć czułam, że ma trochę racji.

— Ja pamiętam! — Ola uniosła kij, który wciąż udawał jej grzyba giganta. — Szliśmy obok takiego krzaka, co wyglądał jak królik.

— Ola, tu każdy krzak wygląda jak królik — mruknął Antek, ale jego siostra już biegła w swoją stronę.

Zatrzymałam ją w ostatniej chwili.

— Nie oddalaj się! — powiedziałam ostrzej, niż planowałam.

Jan tymczasem coraz bardziej się denerwował.

— No świetnie. Kto miał mapę? — Spojrzał na mnie z wyrzutem. — Bo ja pamiętam, że to twoja działka.

— Moja?! — Poczułam, jak krew uderza mi do głowy. — Ty zawsze twierdzisz, że planowanie to moja domena. Ale kto zabierał mapę z kuchennego stołu?

— A może to ja? — wtrącił Antek odrobinę złośliwie. — W końcu mam szesnaście lat i jestem najbardziej odpowiedzialny w tej rodzinie, prawda?

— Antek! — Podniosłam głos. — Przestań się wymądrzać!

— Nie wymądrzam się, tylko stwierdzam fakty — rzucił tylko. — I serio: może następnym razem po prostu pójdziemy na pizzę zamiast na twoje „grzybobranie życia”?

Nim zdążyłam odpowiedzieć, poczułam pierwsze krople deszczu. Najpierw pojedyncze, potem coraz gęstsze.

— No pięknie — westchnął Jan. — Koszyki puste, a my w środku lasu, bez pojęcia, którędy do samochodu.

Ola, zamiast się przejąć, zaczęła kręcić się w deszczu i śmiać.

— To najlepsza przygoda! – wołała, rozrzucając wodę wkoło.

Ja natomiast miałam ochotę usiąść i rozpłakać się z bezsilności. Ale kiedy spojrzałam na moją rodzinę: wkurzonego męża, sceptycznego syna i roześmianą córkę, ogarnęło mnie dziwne uczucie. Brał mnie pusty śmiech. Zgubiliśmy się. Dosłownie i w przenośni.

Zaczęliśmy nawet żartować

Deszcz nie odpuszczał. Woda ściekała mi po karku, a koszyki zaczynały przypominać bezużyteczne dekoracje. Jan milczał, Antek co chwilę wzdychał z przesadnym dramatyzmem, a Ola… Ola przejęła dowodzenie.

— Tędy! — Wskazała ręką ścieżkę między krzakami. — Wiem, że droga do samochodu jest w tamtą stronę.

— Ola, proszę cię… — zaczęłam ostrożnie. — To nie zabawa. Możemy się naprawdę zgubić.

Już się zgubiliśmy — wtrącił Antek. — Może posłuchajmy geniusza dziesięciolatki. Gorzej być nie może.

— Bardzo śmieszne. — Ola przewróciła oczami dokładnie tak samo jak on. – Po prostu pamiętam, że jak jechaliśmy, to słońce było po tej stronie. Teraz go nie widać, ale ja wiem, gdzie ono było.

Zanim zdążyłam ją powstrzymać, ruszyła przodem. Chciałam za nią zawołać, ale Jan chwycił mnie za rękę.

— Chodźmy za nią. I tak sami nic mądrzejszego nie wymyślimy.

Ruszyliśmy więc jej tropem. Ku mojemu zdziwieniu, atmosfera zaczęła się rozluźniać. Antek kpił z Oli, że jest „nową wersją kompasu”, a ona ripostowała, że lepszą niż GPS w telefonie, który i tak stracił zasięg.

— O, patrzcie! — Antek wskazał na pobliski pniak. – Pierwszy grzyb w tym lesie. I zgadnijcie co – zgniły muchomor. Idealna metafora naszego wypadu.

— Przynajmniej coś znalazłeś — roześmiałam się mimo zmęczenia.

— No widzisz? — Ola uśmiechnęła się szeroko. — Nie jest tak źle!

Powoli zaczęliśmy nawet żartować. Jan opowiedział anegdotę ze swojego dzieciństwa, jak zgubił się z kolegami na kolonii i skończyło się na tym, że znaleźli ich grzybiarze z sąsiedniej wsi.

— I co, też nie mieli grzybów? — zapytał Antek, a my wszyscy parsknęliśmy śmiechem.

Wreszcie przyznałam głośno to, co podejrzewałam od początku:

— Dobrze, macie rację. Nikt nie sprawdził mapy.

Zapadła cisza, po której Jan tylko pokręcił głową.

— Trzeba było od razu tak mówić — mruknął. — Byłoby mniej nerwów.

Ale więcej nudy – zauważył Antek. — A tak mamy epickie „grzybobranie bez grzybów”.

I po raz pierwszy od wielu godzin poczułam, że mimo całego tego bałaganu jesteśmy razem i to naprawdę coś znaczy.

Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem

Po kolejnej godzinie marszu wreszcie zobaczyliśmy coś znajomego – rzadszą linię drzew, a za nią błysk asfaltu. Droga! Chciało mi się krzyczeć z radości, choć w tym momencie byłam tak przemoczona i zmęczona, że ledwo miałam siłę iść.

— Widzicie? — Ola podskoczyła, rozrzucając wokół błoto. — Mówiłam, że prowadziłam dobrze!

— Jasne. Nasza mała przewodniczka. — Jan roześmiał się i wziął ją na barana, mimo że oboje byli cali mokrzy.

Kiedy dotarliśmy do samochodu, nie miałam w sobie ani grama energii. Wszyscy cisnęliśmy koszyki na tył bagażnika – puste, jakby były tylko rekwizytami w jakiejś farsie.

— Najlepszy wynik w historii — mruknął Jan, trzaskając klapą bagażnika. — Zero grzybów. Rekord ustanowiony.

— Ale przygoda była! — Ola klasnęła w dłonie. — Dużo lepsza niż siedzenie w domu!

— To było bardziej emocjonujące niż niejeden film — przyznałam, ocierając mokre włosy z czoła.

Antek oparł się o drzwi samochodu i spojrzał na nas z tym swoim półuśmiechem.

— No, przyznam wam… — zaczął. — Chociaż narzekałem, to jednak nie było tak źle. Znaczy, było tragicznie, ale w zabawny sposób.

Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Napięcie, które ciągnęło się za nami przez cały las, w końcu puściło. Usiedliśmy w samochodzie – zmęczeni, głodni i przemoknięci. Silnik warknął, a ciepłe powietrze z nawiewu zaczęło suszyć nasze ubrania.

— Wiecie co? — rzucił Jan, spoglądając na nas przez lusterko. — Za rok też pojedziemy.

— Ale najpierw sprawdzimy mapę! — dodałam szybko, a Antek aż parsknął śmiechem.

Koszyki zostały puste, ale serca – pełne. I choć sama byłam wykończona, czułam, że ta porażka była w gruncie rzeczy naszym małym zwycięstwem.

Chodziło o nas

Powrót do domu był spokojniejszy niż zwykle. Nikt nie śpiewał, nie żartował. Wszyscy patrzyli przez okna samochodu, zmęczeni, ale z tym specyficznym błyskiem w oczach, który pojawia się po wspólnie przeżytej przygodzie.

Puste koszyki rozstawiłam w kuchni. Jeszcze kilka godzin wcześniej marzyłam, żeby wypełnić je po brzegi borowikami, podgrzybkami i maślakami. Teraz patrzyłam na nie inaczej. Były puste, owszem, ale każdy z nich niósł w sobie historię – o zgubionej mapie, o deszczu, o Olci prowadzącej nas jak mała przewodniczka, o Antku, który nawet w kryzysie potrafił rzucić żartem.

— To co, robimy kanapki z kiełbasą? — zapytał Jan, wyciągając rzeczy z lodówki.

— Idealne menu po grzybobraniu bez grzybów — odpowiedziałam z uśmiechem.

Ola siedziała przy stole i rysowała kredką wielkiego borowika. Antek zerkał na jej dzieło i mruczał:

— No, ten to by się chociaż do koszyka zmieścił.

Śmiałam się cicho. W tej całej absurdalnej wyprawie odkryłam coś ważnego. Nie chodziło o to, żeby przywieźć do domu kilogramy grzybów. Chodziło o nas – o to, że potrafiliśmy się razem śmiać z własnych porażek. Może kiedyś dzieci zapomną o innych, bardziej udanych wyjazdach. Ale ten – jedyny w swoim rodzaju, z pustymi koszykami – zostanie w ich pamięci na zawsze. I w mojej też.

Marta, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Zobacz także:


Reklama
Reklama
Reklama