Reklama

Kiedy ktoś obcy słyszy, że moja rodzina co roku jedzie na grzybobranie, wyobraża sobie sielankowy obrazek: dzieci biegają z uśmiechem, dziadek uczy wnuki odróżniać prawdziwka od muchomora, a ja z mężem delektujemy się ciszą lasu. Prawda jest taka, że to bardziej przypomina akcję logistyczną wojska połączoną z reality show, w którym nikt nie wie, co się za chwilę wydarzy.

U nas każde grzybobranie to taka trochę przygoda na własne ryzyko. Zaczyna się od przygotowań. Ja, klasyczny generał sztabu, od rana szykuję kanapki, termosy z herbatą, a potem ubieram dzieci „na cebulkę”, żeby nie marudziły, że zimno. Tomek, mój mąż, jak zwykle twierdzi, że „wszystko jest pod kontrolą” i że koszyki są „na pewno spakowane”. Z doświadczenia wiem, że u Tomka słowo „na pewno” bywa zdradliwe jak gałąź ukryta pod liśćmi – niby jej nie ma, a przecież zaraz się potkniesz.

Basia, nasza starsza córka, od rana zadaje pytania w stylu: „Mamo, a czy jak znajdę pięć grzybów szybciej niż Michał, to dostanę nagrodę?”. Michał natomiast marudzi, że „i tak będzie nudno” i pyta, czy może zabrać tablet. Na to dziadek Władek reaguje świętym oburzeniem:

— Tablet do lasu? — rzuca z niedowierzaniem. — Chyba żeby sprawdzać przepisy na sos grzybowy!

I tak co roku ruszamy. Zawsze pełni zapału i przekonania, że nic nas nie zaskoczy. A potem… życie najczęściej robi nam psikusa.

Koszyków nie było

Sam dojazd do lasu wyglądał całkiem obiecująco. Tomek nucił coś pod nosem, dziadek Władek siedział z przodu w swoim kapeluszu „grzybiarza zawodowego”, a dzieci kłóciły się, kto pierwszy znajdzie borowika. Ja już prawie uwierzyłam, że tym razem wszystko pójdzie gładko. Wysiedliśmy z auta i wydaliśmy zbiorowe westchnięcie. Wokół pachniało igliwiem i jesienią. Dziadek rozprostował plecy, dumnie poprawił kapelusz i zatarł ręce.

— No to… gdzie te koszyki? — zapytał z entuzjazmem.

Tomek z triumfalną miną otworzył bagażnik. Zrobiło się cicho. Bardzo cicho.

— No… — zaczął niepewnie. — Muszą być gdzieś pod kocem.

Grzebał, przekładał torby, buty, termosy, kurtki. Koszyków nie było.

— Specjalista od logistyki, co? — mruknął dziadek, kręcąc głową. — Bez koszyków to możesz iść zbierać grzyby na obrazkach w encyklopedii!

— Tato, na pewno włożyłem je do bagażnika… — jęknął Tomek, a ja kątem oka widziałam, że dzieci już zaczynają rechotać.

— To co teraz? — Basia rozglądała się z powagą dorosłego. — Będziemy wkładać grzyby do kieszeni?

— Albo do termosu? – dodał Michał podobnym tonem. — Tylko bez herbaty, bo się wszystko ugotuje.

— Świetnie — westchnęłam, starając się nie wybuchnąć śmiechem. — Czyli mamy wycieczkę edukacyjną: „Grzyby bez zbioru”.

Dziadek wzdychał teatralnie, Tomek tłumaczył się jak uczniak, dzieci prześcigały się w pomysłach, a ja tylko myślałam: No tak. U nas „na pewno spakowane” zawsze znaczy: na pewno zapomniane.

A wózek?

— Dobra, spokojnie — Tomek próbował odzyskać autorytet. — Zrobimy to po mojemu. Będziemy zbierać grzyby do reklamówek po kanapkach.

— Fuj! — krzyknęła Basia. — Przecież tam był majonez!

— A ja nie będę jadł kanapek pachnących grzybami — dodał Michał z miną męczennika. — Już mi się niedobrze robi.

Dziadek Władek wybuchnął śmiechem.

— A po co wam jakieś torby? — rzucił. —Weźcie sweter, zawiążcie rękawy i już macie koszyk! Za moich czasów nikt się takimi luksusami nie przejmował.

— Taa… a potem chodziłeś w swetrze pachnącym grzybami przez cały rok? — Basia przewróciła oczami.

Tomek nie dawał za wygraną.

— Reklamówka to najprostsze rozwiązanie. Elastyczne, lekkie…

— I pełne dziur — przerwałam, bo już widziałam oczami wyobraźni ścieżkę usłaną grzybami gubionymi po drodze. — Dzięki, ale wolę coś mniej „innowacyjnego”.

I wtedy Basia wpadła na genialny pomysł.

— A wózek? — zawołała. — Michał i tak chodzi, nie? To wózek może być koszykiem!

Wszyscy spojrzeliśmy na siebie, a potem na wózek, w którym nasz młodszy syn co prawda jeszcze chętnie siedział, ale teoretycznie już nie musiał.

— Co?! — oburzył się Michał. — To mój wózek! Nie będę chodził po lesie jak dorosły!

— Oj, nie przesadzaj. — Dziadek poklepał go po ramieniu. — Zapoczątkujesz nową metodę grzybobrania. Grzyby zamiast dziecka.

— A ja mogę pierwsza wrzucić grzyba do wózka! — Basia podskakiwała z ekscytacji.

— Nie, ja pierwszy! – Michał nagle zmienił zdanie, jakby to on wymyślił całą koncepcję.

— Ustalmy kolejkę — rzuciłam, bo wiedziałam, że inaczej skończy się to bójką w środku lasu.

Tomek wciąż trzymał się swojej reklamówki, ale reszta rodziny jednogłośnie przegłosowała „projekt” Basi. I tak oto nasz dziecięcy wózek oficjalnie awansował na koszyk XXL.

Patrzyli na nas dziwnie

Las pachniał jesienią, igliwiem i wilgotną ziemią. Wózek Michała powoli zapełniał się kapeluszami podgrzybków i dorodnych borowików. Basia wrzucała je z taką dumą, jakby odkryła nowy gatunek. Michał za każdym razem komentował:

— To mój wózek, więc to mój grzyb! — A potem próbował liczyć, ile już tych grzybów zebrał.

Wyglądamy cudacznie — szepnęłam do Tomka, mijając kolejną rodzinę z klasycznymi koszykami.

Ludzie naprawdę patrzyli na nas dziwnie. Jedna pani, niosąc dorodnego prawdziwka, uśmiechnęła się szeroko i spytała:

— A to taka nowa metoda zbierania? Transport grzybowy na kółkach?

— Oczywiście — odparł dziadek z powagą profesora. — To przyszłość grzybobrania.

Śmiech tej pani odbił się echem wśród drzew. Dzieciaki zachichotały, a ja tylko kręciłam głową, patrząc, jak coraz więcej ludzi zerka na nas ukradkiem. Wózek szybko stał się sensacją całej ścieżki. Ludzie zatrzymywali się, komentowali, niektórzy nawet robili zdjęcia. A dziadek Władek śmiał się tak głośno, że echo niosło się po lesie.

— To będzie historia na lata! — powtarzał, wpychając kolejne grzyby do dziecięcego „koszyka”.

Patrzyłam na ten absurdalny obrazek i myślałam, że to najbardziej szalone, ale i najskuteczniejsze grzybobranie w historii naszej rodziny.

Zaczęło się liczenie

Droga powrotna przypominała misję specjalną. Wózek, wypchany po brzegi grzybami, ledwo się toczył, a każde większe korzenie czy kamienie groziły mu katastrofą. Tomek prowadził go z precyzją chirurga, jakby pchał nie wózek z grzybami, tylko najcenniejszy ładunek na świecie.

— Jeszcze chwila i kółka odpadną — mruknął, kiedy wózek znów zaskrzypiał.

— To twoja wina! — wytknęła mu Basia. — Gdybyś wziął koszyki, nie mielibyśmy problemu!

— A gdyby nie ja, to byście w ogóle nie mieli pomysłu! — Tomek bronił się dzielnie, ale dziadek Władek tylko machnął ręką.

— Cisza tam! — zarządził. — Jak ja chodziłem na grzyby, to nikt się nie sprzeczał. Zbierało się, co było, a w domu się chwaliło. I koniec.

Michał szedł obrażony na końcu, ale kiedy wózek zaczął się niebezpiecznie przechylać, natychmiast rzucił się, żeby go podtrzymać.

— No widzicie? — rzucił z dumą. — To dzięki mnie grzyby się nie wysypały.

Bohater! – krzyknęła Basia z przekąsem.

Kiedy dotarliśmy do domu, wszyscy oniemieliśmy. Grzybów było tak dużo, że wysypały się z wózka jak z gigantycznego rogu obfitości. Zaczęło się liczenie, sortowanie, oczyszczanie – cały kuchenny stół zapełnił się kapeluszami i nóżkami.

— No proszę! — Dziadek cmoknął z uznaniem. — Wózek dziecięcy lepszy niż wszystkie wasze koszyki razem wzięte.

— Czyli co, od teraz zawsze zbieramy do wózka? — zapytała Basia z iskrą nadziei.

— Nie! — wybuchnął Tomek. — Następnym razem na pewno wezmę koszyki!

I to „na pewno” wywołało taki wybuch śmiechu, że aż Michał przestał się boczyć.

Patrząc na nich wszystkich, pomyślałam, że choć zaczęło się od katastrofy, to skończyło się najlepiej, jak mogło. To grzybobranie na pewno przejdzie do rodzinnej historii.

Wózek będzie w pogotowiu

Wieczorem, kiedy grzyby już się suszyły w piekarniku i na specjalnych sitach dziadka, a w garnku pyrkał sos grzybowy, usiedliśmy razem w kuchni. Wózek, jeszcze niedawno bohater dnia, stał w kącie, trochę powyginany, jakby sam przeżywał swoją niezwykłą misję.

— No i co, mamo, było warto? — zapytała Basia, patrząc na mnie spod byka, jakby chciała usłyszeć, że to jej pomysł uratował grzybobranie.

Było warto — odpowiedziałam.

Dziadek pokiwał głową z entuzjazmem i dorzucił:

— Jeszcze jak!

Tomek, by zachować resztkę honoru, próbował udawać, że wszystko było pod kontrolą od samego początku.

— Widzicie? Nie ma tego złego. Dzięki mojej… Eee… logistyce zebraliśmy więcej niż kiedykolwiek!

— Jasne, tato. — Michał przewrócił oczami. — Tak to sobie tłumacz.

Śmiech znów rozniósł się po kuchni. Nawet Tomek parsknął, choć próbował zachować powagę.

Patrzyłam na nich wszystkich – na dziadka zadowolonego jak dziecko, na Tomka, który po cichu planował rewanż, na Basię, pełną dumy, i na Michała, który w końcu pogodził się z losem swojego wózka. I pomyślałam, że może właśnie o to chodzi w rodzinnych przygodach. Nie o perfekcję, nie o koszyki spakowane na czas, ale o wspomnienia, które zostają na lata.

Tak więc przyszłoroczne grzybobranie stoi pod znakiem zapytania. Tomek już teraz powtarza swoje słynne „na pewno spakuję koszyki”. A ja? Ja wiem jedno – w razie czego wózek będzie gotowy.

Katarzyna, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama