„Te święta były jakieś inne. Pośród prostych ozdób wyciętych z papieru w końcu odnalazłem rodzinny klimat”
„Wewnątrz coś mi szeptało: To się nie uda. One będą smutne. Będą zazdrościć koleżankom tych światełek, plastikowych Mikołajów i radiowych hitów z galerii handlowych. Może Marta przesadza z tą całą ekologią? Może oszczędzanie na świętach to jednak błąd? Ale z drugiej strony... patrzyłem na swoje dzieci, trochę rozczarowane, ale ciągle nasze”.

W moim domu święta zawsze wyglądały jak z reklamy. Kupowaliśmy co roku nową choinkę, koniecznie dużą i pachnącą, do tego ozdoby, kolorowe lampki i papier do pakowania prezentów, który po godzinie i tak lądował w koszu. Święta miały błyszczeć. I Marta też tak myślała. A przynajmniej do tego roku.
— Nie kupujemy nic nowego — oznajmiła pewnego wieczoru.—– Żadnych plastików, żadnych świecidełek. Zróbmy wszystko sami.
Zamrugałem. Nie wiedziałem, czy się nie przesłyszałem.
— Czyli co? Święta z recyklingu? — zażartowałem niepewnie.
— Święta z serca — poprawiła spokojnie.
I wtedy coś mną wstrząsnęło. Z jednej strony nie chciałem jej podcinać skrzydeł, z drugiej byłem pewien, że dzieci będą rozczarowane. Bo bez nowych światełek i błyszczących bombek to wszystko straci sens. A może… właśnie teraz okaże się, ile to wszystko naprawdę znaczy?
Patrzyłem na starą, sztuczną choinkę wyciągniętą z piwnicy i słuchałem, jak Marta mówi o papierowych ozdobach, suszonych pomarańczach i „atmosferze, nie efektach specjalnych”. A ja, grafik, pragmatyk, facet od zadań, pierwszy raz czułem się zagubiony w świętach, które miały być inne. I które, jak się potem okazało, naprawdę takie były.
To się nie uda
— Ale to nie będzie wyglądać jak choinka! — jęknęła Zuzia, patrząc na stertę gazet, które Marta właśnie rzuciła na stół. — Serio, mamy to wszystko pociąć?
Franek wydął policzki i zrobił minę, jakby ktoś mu właśnie zabrał konsolę.
— A co z lampkami? — spytał z wyrzutem. — Przecież lampki są najważniejsze!
Spojrzałem na Martę. Ona jak zwykle była spokojna, jakby dziecięcy bunt nie znaczył aż tak wiele w drodze do jakiegoś wyższego celu.
— Weźmiemy stare lampki. Zrobimy inne ozdoby sami — powiedziała. — Papierowe łańcuchy, gwiazdki, aniołki. Takie, jakie robiliśmy kiedyś. Wspólnie. To będzie nasza choinka.
Zuzia prychnęła i skrzyżowała ręce na piersi. Franek rzucił nożyczki na stół.
— Ale ona nie pachnie — mruknął. — A ta z zeszłego roku była smutna. Miała krzywe gałęzie.
— A pamiętacie, jak co roku spieraliśmy się, kto wiesza gwiazdę na czubku? — próbowałem się włączyć, ale czułem, że brzmię jak aktor w reklamie, który gra tatę. Nie byłem przekonujący.
Wewnątrz coś mi szeptało: „To się nie uda. One będą smutne. Będą zazdrościć koleżankom tych światełek, plastikowych Mikołajów i radiowych hitów z galerii handlowych”. Może Marta przesadza z tą całą ekologią? Może oszczędzanie na świętach to jednak błąd? Ale z drugiej strony... patrzyłem na swoje dzieci, trochę rozczarowane, ale ciągle nasze. I pomyślałem: „Zobaczymy. Jeszcze nic nie jest przesądzone”.
Wszystko miało swój sens
— To nie są łańcuchy, tylko bandaż z papieru — stwierdziła Zuzia, oglądając swoje dzieło z miną krytyka sztuki nowoczesnej.
— A ja zrobiłem... węża! — triumfalnie oznajmił Franek i uniósł do góry coś, co rzeczywiście przypominało bardziej martwego boa niż świąteczną ozdobę.
Siedzieliśmy przy stole od prawie godziny, otoczeni wycinkami z gazet, klejem, nożyczkami i resztkami cierpliwości.
— Patrzcie, teraz tata pokaże klasę — powiedziałem i zacząłem wycinać serduszko. Trochę na pokaz, a trochę... naprawdę chciałem się w to wkręcić. Zuzia zerknęła znad nożyczek.
— Tato, przecinasz je w złym miejscu.
— No coś ty. Patrz i ucz się od mistrza.
Wyciąłem dwa serca. Jedno było pokrzywione, drugie wyglądało jak ziemniak. Dzieci parsknęły śmiechem.
— Ktoś tu miał z plastyki tróję... — Franek był bezlitosny.
— Ej, nie śmiej się, ja się staram!
W tle Marta nuciła coś pod nosem, porządkując nasze twory.
— Jak robiliśmy pierwszą choinkę w kawalerce, była cała z papieru — rzuciła nagle, nie patrząc na mnie. — Pamiętasz?
Zamarłem.
— Była koszmarna. Krzywa, obklejona starymi gazetami i dziwnym brokatem...
— ...ale była nasza — dokończyła z uśmiechem.
I wtedy coś zaskoczyło. To nie był konkurs na najładniejsze święta. To był czas dla nas. Na śmiech, wycinanie, sklejone palce... To wszystko miało swój sens. Nawet jeśli nie pachniało świerkiem.
— Dobra — mruknąłem. — Dawajcie te gazety. Robimy papierową armię świąteczną.
Uśmiechałem się
Choinka stanęła w rogu salonu. Trochę krzywa, trochę łysa, a jednak... dziwnie wzruszająca. Obwieszona papierowymi gwiazdkami, łańcuchami z gazet i czymś, co Franek z dumą nazwał „aniołem z czterema skrzydłami”.
— Ta gałąź się wygina! — zawołała Zuzia, próbując przypiąć kolejną ozdobę.
— Bo powiesiłaś tam pięć pomarańczy — odpowiedziałem, przytrzymując choinkę, żeby się nie przewróciła. — To drzewko, nie regał.
— Ale ładnie pachnie, prawda? — Marta stanęła obok mnie i położyła mi dłoń na ramieniu. — Sucha pomarańcza, cynamon, goździki. I wszystko nasze. Bez plastiku.
W tym momencie do mieszkania weszła babcia Jadzia. Zdjęła buty, spojrzała na drzewko i… zmarszczyła brwi.
— A co to za... — Zawiesiła głos. — To chyba z PRL-u, nie?
Zuzia od razu ruszyła do ofensywy.
— Sama robiłam te gwiazdki! Z tatą!
Babcia uniosła brew, a potem niespodziewanie się uśmiechnęła.
— No proszę. Kto by pomyślał. Karol, ty i rękodzieło?
Wyszedłem do kuchni. Już miałem nalać sobie herbaty, gdy usłyszałem rozmowę Marty z jej mamą:
— Nie wiedziałam, czy mu się spodoba — szeptała Marta. — Ale popatrz na niego. Tak dawno się nie śmiał.
Zamarłem. Spojrzałem na swoje odbicie w szybie kuchennego okna. Rzeczywiście — uśmiechałem się. Szczerze. I pierwszy raz od dawna poczułem, że te święta... że one są prawdziwe. Nie tylko na pokaz, dla zdjęć i gości.
To było o wiele lepsze
Siedzieliśmy przy stole, z którego biło ciepło. I wcale nie chodziło o temperaturę. Na obrusie, starym, z haftem od babci Marty, stały potrawy, które robiła pół dnia z dziećmi. Uszka z farszem, który przypominał bardziej pasztet, pierogi w dziwnych kształtach, kompot, w którym pływały śliwki i… jakieś zioło, którego nikt nie rozpoznał. Ale wszystko smakowało, i to lepiej niż kiedykolwiek.
Franek zlizywał barszcz z łyżki, zostawiając czerwone ślady na policzkach.
— Tato, a możemy za rok znowu tak zrobić? — spytał nagle. — Bez sklepu?
Zuzia aż przechyliła się przez stół.
— Te nasze ozdoby są lepsze niż te błyszczące. W szkole pani powiedziała, że jesteśmy „eko”. I że jej się bardzo podoba ten łańcuch z gazet.
Spojrzałem na Martę. Siedziała z kubkiem w dłoniach, uśmiechnięta, zmęczona, szczęśliwa. Nasze spojrzenia się spotkały. Nie musieliśmy nic mówić.
— Nie wracajmy do kupowania ozdób — powiedziałem cicho. — To było o wiele lepsze. I takie nasze.
Babcia Jadzia otarła oczy serwetką.
— Pierwszy raz od lat... — westchnęła — czuję prawdziwe święta.
W tle słychać było ciche „Lulajże Jezuniu” z radia. Lampki na papierowym wieńcu mrugały ledwo-ledwo, jakby też się wzruszyły.
Może znów coś zmienimy
Patrzę na tę choinkę, która stoi teraz jeszcze w rogu salonu. Pewnie powinniśmy ją już rozebrać, schować karton z ozdobami na strych i wrócić do codzienności. Ale coś mnie powstrzymuje. Może dlatego, że to nie jest zwykła choinka. Nie była „kupiona na szybko” w markecie, nie miała idealnych proporcji, ale miała duszę. Każda gwiazdka, każdy krzywy aniołek, każde niedoskonałe serduszko — to wszystko nosiło ślady naszych palców. I czasu, który sobie daliśmy.
Wiem, jak to brzmi. Jeszcze miesiąc temu sam bym się z tego śmiał. Święta to przecież logistyczny koszmar, lista zakupów, tony śmieci i puste deklaracje. Tak myślałem. I myliłem się. Bo ta choinka, z łańcuchami z gazet i pomarańczami zamiast bombek, była najpiękniejsza. Bo była... nasza. Prawdziwa. Nieidealna, ale przecież nikt z nas nie był idealny. I może właśnie dlatego to tak dobrze zadziałało.
Nie wiem, jak będą wyglądały nasze przyszłe święta. Może znów coś zmienimy, może wrócimy do czegoś starego. Na pewno jednak już nigdy nie będę robił świąt „dla efektu”. Dla zdjęcia. Dla tego uczucia, że „tak trzeba”. Od teraz będę robił je tylko dla nas.
Karol, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na wigilię w pracy poszłam w sukience z lumpeksu za 7 zł. Nawet nie podejrzewałam, czyje spojrzenie przyciągnę”
- „Nie myślałem, że firmowe Mikołajki mogą mnie aż tak poruszyć. Reakcja koleżanki na prezent zostanie ze mną na długo”
- „Wzięłam kredyt, by na Wigilię pokazać rodzinie męża, że mnie stać. Zazdrość teściowej jest warta każdych pieniędzy”

