Reklama

Kiedy cztery lata temu po raz pierwszy zobaczyłam swoją córeczkę, byłam najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Długo na nią z mężem czekaliśmy i wreszcie pojawiła się na świecie. Niestety, moja radość nie trwała długo. Wkrótce po porodzie dowiedziałam się od lekarza, że moje dziecko ma porażenie mózgowe. I że nigdy nie będzie chodzić.

Byłam załamana

W pierwszej chwili nie uwierzyłam. Pięć razy pytałam lekarza, czy to nie pomyłka, wmawiałam mu, że na pewno chodzi o innego maluszka.
A potem ogarnęła mnie rozpacz. Jak to? Przecież w ciąży tak o siebie dbałam, stosowałam się sumiennie do wszystkich zaleceń. I to nie wystarczyło? Byłam zdruzgotana. Pomyślałam, że los znowu okrutnie ze mnie zakpił. Najpierw przez wiele lat nie dawał mi dziecka, a teraz dał, ale ciężko chore… Przepłakałam cały dzień. Byłam bliska załamania.

Snułam się po szpitalnych korytarzach, złorzecząc na wszystko i na wszystkich. I wtedy spotkałam matkę z pięcioletnim chłopcem. Maluch kuśtykał bardzo nieporadnie, ale na twarzy jego mamy malowały się duma i zachwyt. Nie wiem dlaczego, ale do niej podeszłam, zaczęłyśmy rozmawiać. Zaczęłam opowiadać o swojej córeczce. W pewnym momencie wzięła mnie za rękę.

– Z Maciusiem było podobnie. Lekarze twierdzili, że całe życie spędzi na wózku. Nie pogodziłam się z tą diagnozą, zaczęłam walczyć o zdrowie synka. No i proszę, radzi sobie coraz lepiej – opowiadała przejęta.

– A więc jest nadzieja… – odparłam cicho.

– Oczywiście. Tylko trzeba wierzyć i walczyć. Ze wszystkich sił – odparła.

Postanowiłam walczyć

Poczułam, jak wstępują we mnie nowe siły. Postanowiłam, że się nie poddam. I zrobię wszystko, żeby moja Martynka zaczęła chodzić.
Od tamtej pory całkowicie poświęciłam się córeczce. Rzuciłam pracę. Jeździłam z nią po całej Polsce, dobijałam się do najlepszych specjalistów. Czuwałam przy niej, gdy przechodziła kolejne operacje i bolesne zabiegi. No i dopięłam swego.

Rok temu Martynka samodzielnie stanęła na nóżkach i zrobiła pierwszy kroczek. Choć potem od razu upadła, czułam się tak, jakby zdobyła najwyższy szczyt świata. Żałowałam tylko, że mój mąż tego nie widzi. Kilka miesięcy wcześniej wyjechał do pracy za granicę. Nie miał innego wyjścia. W naszym miasteczku nie było szans na pracę za godziwe pieniądze, a walka o zdrowie dziecka kosztowała majątek.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że to nie koniec leczenia. Że konieczna będzie rehabilitacja, regularne ćwiczenia pod okiem dobrego fizjoterapeuty z miasta. Bez nich moje dziecko nie postawiłoby już drugiego kroku. A to kosztowało krocie. Dojazdy, noclegi, no i same wizyty.

Mąż harował na budowie od świtu do nocy, przysyłał mi prawie wszystko, co zarobił, a i tak było mało. Byłam zdruzgotana. Nie miałam pojęcia, skąd weźmiemy pieniądze na dalsze leczenie córeczki. Dzwoniłam do różnych fundacji, prosiłam o pomoc. Wszędzie słyszałam, że mogę złożyć dokumenty, ale trzeba czekać, że są inne poważniejsze przypadki, że brakuje funduszy. Z bezsilności chciało mi się wyć. Aż do tamtego dnia.

Światełko w tunelu

Zawiozłam wtedy Martynkę na kontrolę do szpitala. Gdy wyszłyśmy z przychodni, zaczepiła nas kobieta w średnim wieku. W ręku trzymała opieczętowaną puszkę ze zdjęciem chłopca. Powiedziała, że mały jest chory na serce, a jego rodziców nie stać na leczenie. Dlatego potrzebna jest pomoc ludzi dobrej woli.

– Liczy się każdy grosz. Inaczej to dziecko umrze – tłumaczyła kobieta.
Wyciągnęłam z portfela ostatnie 10 zł i wrzuciłam do puszki.

Przeprosiłam, że nie mogę dać więcej, ale mnie samej brakuje pieniędzy na rehabilitację ciężko chorej córeczki. Kobieta natychmiast zainteresowała się siedzącą w wózku Martynką. Gdy usłyszała jej historię, aż zatrzęsła się z oburzenia.

– No tak, tylko bogacze mogą w tym kraju liczyć na porządne leczenie. Reszta nie ma szans. Na szczęście mogę pani pomóc – powiedziała.

– Naprawdę? Jak? – dopytywałam się.

– Razem z innymi wolontariuszami będę zbierać pieniądze także dla pani córeczki. Proszę mi zostawić swój telefon, adres, później ustalimy szczegóły – powiedziała.

Aż podskoczyłam z radości. To spotkanie było dla mnie jak gwiazdka z nieba, światełko w tunelu. Moja Martynka tyle już wycierpiała, tyle przeszła… Przez brak pieniędzy to wszystko mogło pójść na marne. Bez zastanowienia podałam więc kontakt do siebie. Kobieta obiecała, że odezwie się w ciągu najbliższych dni.

Wierzyłam jej

Zadzwoniła po dwóch tygodniach i umówiła się ze mną na spotkanie u nas w domu. Poprosiła o skserowanie całej dokumentacji świadczącej o chorobie dziecka i przygotowanie kilku zdjęć. Kiedy przyjechała, dokładnie wszystko przejrzała.

– Wie pani, musimy uważać, teraz jest wielu naciągaczy. Kłamią, że mają chore dzieci, byleby tylko wyłudzić jakieś pieniądze. A my chcemy pomagać naprawdę potrzebującym. Takim jak Martynka – tłumaczyła swoją skrupulatność.

Potem podsunęła mi do podpisania dokumenty. Nie przyglądałam się specjalnie, postawiłam parafki tam, gdzie kazała. Nie podejrzewałam nic złego. Gdy kobieta odjeżdżała, byłam szczęśliwa. Cieszyłam się, że ktoś wyciągnął do mnie pomocną dłoń. A ona była taka miła, współczująca. Nie narzucała się. Pokazała mi zdjęcia dzieci, którym pomogła, i listy z podziękowaniami od rodziców. Cały czas podkreślała, że nie jest w stanie powiedzieć, ile pieniędzy dostanę na rehabilitację córeczki. Sugerowała jednak, że będzie to minimum tysiąc złotych miesięcznie. To była dla mnie bardzo duża kwota!

Pamiętam, że jeszcze tego samego dnia zadzwoniłam do męża i opowiedziałam mu o spotkaniu z kobietą. Nie był zachwycony. Mówił, że to wszystko zbyt pięknie wygląda, że to pewnie jakiś kant. Ależ się wtedy na niego wściekłam. Nie potrafiłam zrozumieć, jak może oczerniać tę kobietę. Naprawdę jej wierzyłam.

Nie dostałam pieniędzy

Minął miesiąc, potem drugi i trzeci, a pieniądze nie napływały. Martynka miała rozpocząć kolejną serię ćwiczeń, a ja zorientowałam się, że mam pieniądze tylko na dwie wizyty. Zadzwoniłam więc do swojej dobrodziejki. Nie miała dla mnie najlepszych wieści.

– Nie wiem, co się z tymi ludźmi porobiło. Nie pomagają już tak chętnie jak kiedyś… Ale za kilka dni być może wyślemy jakąś sumę – tłumaczyła mi.

Mijały jednak tygodnie i przelew nie przychodził. Po raz kolejny zadzwoniłam do tej kobiety. Byłam zdesperowana. Chciałam wiedzieć, ile pieniędzy zebrano na leczenie i kiedy je dostanę. Gdy o to zapytałam, wpadła w złość.

– Co pani sobie myśli! Taka akcja kosztuje! Jeśli się pani nie podoba, mogę zrezygnować. Jest wielu rodziców, którzy przyjmą moją pomoc bez zadawania głupich pytań. Ale pani niczego nie dostanie! – wrzasnęła.

Zaczęłam ją przepraszać, błagać o litość. Ciągle jeszcze wierzyłam, że chce mi pomóc.

Oszukała nas

Minął kolejny miesiąc i nadal nic się nie działo. Bałam się zadzwonić, zapytać. Nie chciałam, żeby ta kobieta wykreśliła moje dziecko z pomocowej kolejki. Postanowiłam być cierpliwa. Pożyczałam pieniądze na rehabilitację od rodziny i znajomych. I czekałam, czekałam… I pewnie czekałabym do dziś, gdyby nie policja.

Mundurowi przyjechali do nas wczesnym rankiem. Pokazali zdjęcie kobiety, która obiecała mi pomóc, zapytali, czy ją znam. Gdy potwierdziłam, zaczęli wypytywać, gdzie ją spotkałam, czy podpisywałam jakieś dokumenty, czy dostałam jakieś pieniądze.

– Ale panowie, powiedzcie, o co chodzi…

Spojrzeli na mnie współczująco.

– Ta kobieta jest podejrzana o fikcyjne zbiórki na rzecz chorych dzieci. Pieniądze, zamiast przekazać rodzicom, zabierała dla siebie. To zwykła naciągaczka – powiedzieli.

Nogi się pode mną ugięły. Oszustka? A więc mój mąż miał rację… W tamtej chwili straciłam wszelką nadzieję i wiarę, że są jeszcze na świecie dobrzy ludzie.

Od tamtej pory minęły dwa lata. Mąż nadal haruje za granicą, a ja walczę o zdrowie Martynki. Córeczka robi coraz większe postępy. Gdy widzę, jak stawia kroczki, pękam z dumy. I zapominam, co mnie spotkało.

Moja „dobrodziejka” trafiła za kratki. Z przecieków wiem, że do końca wszystkiego się wypierała, przekonywała, że miała szczere intencje. Czasem o niej myślę. Zastanawiam się, co z niej za człowiek. Jak mogła wykorzystać chore dzieci, by zapewnić sobie wygodne życie? Nie potrafię znaleźć odpowiedzi.

Czytaj także: „Mój nowy chłopak był przystojny, szarmancki i z akcentem. Ale miał też jedną wadę - lepkie ręce i list gończy na karku”
„Nie mogliśmy się z mężem swobodnie kochać, bo za ścianą była teściowa. Hamulce puściły nam pośrodku lasu”
„Moja żona zmarła przy porodzie i zostawiła mnie z bliźniakami. Porzuciłem dzieciaki, wołałem stoczyć się na dno”

Reklama
Reklama
Reklama