Reklama

Uczę języka polskiego w liceum na warszawskim Mokotowie. Mieszkam w kawalerce odziedziczonej po babci. Wciąż nią pachnie – naftaliną i starym kocem w kratę. Do pracy dojeżdżam rowerem, nawet zimą. Nie mam samochodu. Kiedyś tłumaczyłam, że mnie nie stać. Teraz już nikt nie pyta. Uznali, że jestem z tych, co z idei piją wodę z kranu i szyją torby z zasłon.

Wieczory spędzam z książką, herbatą z imbirem i dźwiękiem starych winyli. Lubię ciszę. I spokój. Taki, który sama kontroluję.

Anka – moja najbliższa przyjaciółka w pracy – często pyta, czy nie mam dość tej ascezy. Śmieje się, że jestem jak bohaterka z powieści Iwaszkiewicza: powściągliwa, nieprzenikniona. A ja uśmiecham się i mówię:

– Wystarczy mi to, co mam.

Tyle że... to nieprawda. Mam więcej, niż ktokolwiek przypuszcza. Lokaty. Udostępnione mieszkanie w Krakowie. Spółkę technologiczną po dziadku-inżynierze, która dziwnym trafem przynosi regularne dywidendy. Nikt o tym nie wie. Taki był plan. Przez lata udawałam biedną. Z lęku. Bo przecież w Polsce każdy, kto ma więcej, musi się z tego tłumaczyć.

Ale czasami... czasami czuję, że żyję jak cień. A cień nie buduje relacji.

Anka jest jedyną osobą, która się do mnie zbliżyła. Ufna, pełna ciepła, traktuje mnie jak siostrę. I dlatego boję się, że jeśli kiedyś się dowie, kim naprawdę jestem – już nie spojrzy na mnie tak samo.

A tego bym nie zniosła.

Pokój nauczycielski

– Widzieliście, że teraz masło po osiem trzydzieści? – westchnęłam teatralnie, odstawiając torbę z zakupami na stół. – Za chwilę będę musiała smarować kanapki margaryną z przeceny.

Anka uniosła brwi, a Darek, który właśnie zalewał herbatę w kubku z napisem „Król WF-u”, uśmiechnął się szeroko.

– Zosieńko, może zaproszę cię dziś na obiad? – zaproponował. – Mam w lodówce rosół po mamie i pierogi z kapustą. Klasyka.

– Nie mogę, Darku. Nie stać mnie na takie luksusy – rzuciłam półżartem i spuściłam wzrok, zanim zdążyłam zobaczyć jego rozczarowaną minę.

Wiedziałam, że się stara. Że od lat do mnie wzdycha. Że kocha moje „intelektualne skąpstwo” – jak sam kiedyś powiedział. Ale przecież ja nie pasuję do jego świata. On potrzebuje kobiety ciepłej, otwartej. A nie kogoś, kto przez całe życie uczył się, jak przetrwać w cieniu.

Zza stołu spojrzałam na Ankę. Znów to jej troskliwe spojrzenie, którym mnie obdarzała od lat. Była jak starsza siostra, chociaż to ja miałam więcej lat. Wiedziała, kiedy zamilknąć, a kiedy postawić herbatę pod nos. Lojalna do bólu. I właśnie dlatego zaczynałam się bać.

Bo kłamałam. Bo oszukiwałam wszystkich – a ją najbardziej.

I zaczęłam się zastanawiać, czy nie posuwam się za daleko. Czy ta moja skromność – nie stała się już po prostu kłamstwem, w które sama zaczęłam wierzyć?

Odwiedziny Anki

– Zosieńka, jesteś? – głos Anki wybrzmiał jeszcze zanim zdążyłam otworzyć drzwi.

– Jasne, wchodź – powiedziałam z uśmiechem, choć serce zaczęło mi bić mocniej. Nie planowałam dziś nikogo wpuszczać. W kuchni na blacie stał nowy blender z ostatniej dostawy – ten sam model, który kosztował więcej niż moja rzekoma pensja. Obok leżał drogi krem, niedbale rzucony, jakby go ktoś tylko co odpakował.

Anka weszła jak do siebie. Zawsze tak robiła – siadała na moim wysłużonym fotelu, zdejmowała płaszcz i rozglądała się po mieszkaniu z tym swoim dobrotliwym zainteresowaniem.

– Masz nowy zegarek? – zapytała nagle, patrząc na moją rękę. – Ładny. Bardzo. Skąd?

Zamarłam na ułamek sekundy. Przeoczyłam to. Drobny detal. Zegarek był prezentem od samej siebie – po udanej transakcji sprzedaży udziałów.

– A… od cioci. Miała dwa. Powiedziała, że jeden mogę sobie wziąć. I była promocja – dodałam bez sensu.

Anka nie skomentowała. Spojrzała na blender.

– A to? Też od cioci?

Zacisnęłam usta. Wiedziałam, że ton jej głosu zmienił się nieznacznie. Czułam, jak grunt usuwa mi się spod nóg.

– Zosia… co tu się dzieje?

Uśmiechnęłam się, sztucznie, bez przekonania.

– Anka… nie dramatyzuj. Czasem coś się trafi taniej.

Ale jej spojrzenie było inne niż zwykle. Jakby coś właśnie zaczęło jej się układać w głowie.

Czy to już początek końca?

Pani Teresa i klatka schodowa

– Pani Zosiu! A dworku to pani nie odwiedza już? Tam, pod Kazimierzem? – zagadnęła sąsiadka z naprzeciwka, gdy wracałam z zakupami.

Zamarłam. Miałam nadzieję, że nikt tego nie pamięta. Albo że przynajmniej nikt nie kojarzy mnie z tamtym miejscem. Ale pani Teresa miała tę okropną przypadłość: mówiła wszystko, co przyszło jej do głowy. Bez filtra.

– Pani Tereso, cicho, błagam – szepnęłam nerwowo, zbliżając się do niej. – To nie czas i miejsce…

Ale już było za późno. Z dołu klatki dobiegł znajomy trzask drzwi. Spojrzałam. Anka. W ręce trzymała siatkę z warzywami, ale nie ruszyła się z miejsca. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Dworek? – zapytała cicho, głosem, który brzmiał jak uderzenie.

Nie zdążyłam nic powiedzieć. Ruszyła po schodach w moją stronę, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Zosia… co tu się dzieje?

Stanęłyśmy naprzeciwko siebie. Dwa metry ciszy. Dwa metry napięcia, które mogłoby przebić balon.

– Anka… ja…

– Ty co? Masz dworek pod Kazimierzem? – zaśmiała się, ale ten śmiech nie miał nic wspólnego z rozbawieniem. – To ty jesteś ta skromna nauczycielka bez grosza przy duszy?

Zrobiło mi się słabo. Pani Teresa wciąż stała obok, wyraźnie zaskoczona, że jej słowa wywołały taki efekt.

– Przepraszam, nie chciałam…

– Cicho! – syknęłam do niej. Potem spojrzałam znów na Ankę. – Chodź do mnie. Wyjaśnię ci wszystko.

Ale w głębi duszy wiedziałam: niczego już nie da się wyjaśnić.

Prawda przy herbacie

Zaparzyłam herbatę. Liściastą, z domieszką suszonych płatków róży – tę samą, którą zawsze podawałam Ance, gdy przychodziła się wygadać. Tym razem była cisza. Siedziała naprzeciwko mnie, wyprostowana, z rękami splecionymi na kolanach. Nie dotknęła kubka.

– Zaczęło się, kiedy zmarł dziadek – powiedziałam cicho. – Miał spółkę, udziały. Myśleliśmy, że nic z tego nie będzie, ale potem... potem wszystko się ruszyło.

Anka patrzyła na mnie, ale nic nie mówiła. Więc ciągnęłam dalej.

– Najpierw lokaty. Potem to mieszkanie na wynajem. W Krakowie. Nie znam wszystkich szczegółów – przyznałam szczerze. – Mam doradcę. Dba o inwestycje. Ja... ja tylko udaję, że tego nie ma.

– Udajesz? – spytała spokojnie, aż za spokojnie. – Przed kim? Przede mną?

– Przed wszystkimi. Bo… bo pamiętam, jak traktowano Majkę w podstawówce. Dziewczyna z nowym plecakiem, z zagranicy, ojciec w Kanadzie… Nikt jej nie lubił. Zazdrościli. A ja tego nienawidzę.

– A mnie? Też się bałaś? Że cię znienawidzę za zegarek?

Milczałam.

– Zosia… przecież ufałam ci. Jak siostrze. A ty przez te wszystkie lata mnie okłamywałaś?

Poczułam, jak pieką mnie oczy.

– Nie chciałam cię stracić.

– A właśnie straciłaś – powiedziała, wstała i wyszła, nie dopijając herbaty.

Zostałam sama. Ze swoimi pieniędzmi, ciszą i gorącym kubkiem, który już mnie nie grzał.

Samotność na własne życzenie

Siedziałam w szlafroku na sofie, z herbatą, która już dawno wystygła. Z otwartego okna sączyły się dźwięki deszczu uderzającego o parapet. Mieszkanie było ciche. Za ciche. Nawet radio, które zwykle grało w tle, dziś milczało. Zawiesiłam wzrok na pustej filiżance Anki. Jej odcisk szminki zdążył się już zetrzeć, ale ja nadal go widziałam.

Od śniadania nie jadłam nic. Od wyjścia Anki – nie odezwałam się do nikogo.

Nie chciałam włączać telefonu. Bałam się, że może napisała coś, co mnie dobije. Albo nie napisała nic – co byłoby jeszcze gorsze.

Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk telefonu stacjonarnego – staromodnego, z obracanym tarczowym wybierakiem, który trzymałam tylko z sentymentu. Spojrzałam na numer. Darek.

– Cześć, Zosiu. Wszystko w porządku? – zapytał łagodnie.

– Tak, po prostu… jestem trochę zmęczona – skłamałam, choć głos mi zadrżał.

– W pracy cicho o tobie. Anka też jakaś nieobecna.

Zamilkłam. Nie wiedział, nie rozumiał, ale czułam, że coś przeczuwa.

– Chciałem zaprosić cię na kolację. Taką bez okazji. – zawahał się. – Albo z okazji tego, że trzeba się czasem odsunąć od świata, żeby nie zwariować.

Uśmiechnęłam się przez łzy. Ironia losu. Najbliżej był ten, którego najłatwiej odrzucałam.

– Dziękuję, Darku… ale dziś nie dam rady.

Po rozmowie wróciłam na sofę. Zamknęłam oczy.

W myślach wciąż słyszałam głos Anki: „A właśnie straciłaś”.

Czy ja w ogóle wiem, kim jestem?

Pierwszy dzień po powrocie do pracy był jak chodzenie boso po żwirze. Każdy krok bolał. Drzwi pokoju nauczycielskiego skrzypnęły znajomo, ale nikt nie spojrzał. Anka siedziała przy oknie. Nie podniosła głowy. Nie odpowiedziała na cześć.

Zrozumiałam wtedy coś, co dotąd wypierałam. Cisza może krzyczeć. Obcy ludzie, z którymi codziennie dzieliłam kubki, anegdoty i plotki, nagle byli daleko. Jakby cały pokój nauczycielski był wyłożony szkłem, przez które mnie widać, ale do mnie nikt już nie chce mówić.

Zajęcia prowadziłam normalnie. Może nawet lepiej niż zwykle – bo kiedy boli dusza, umysł staje się ostry jak brzytwa. Uczniowie nie zauważyli niczego. Przynajmniej tak myślałam. Dopóki Jolka z 2C nie podeszła po lekcji i nie powiedziała:

– Pani Zosiu… pani dzisiaj taka… inna.

Uśmiechnęłam się blado. Chciałam odpowiedzieć: „Bo wszystko we mnie się zmieniło”. Ale tylko skinęłam głową.

Po powrocie do domu odłożyłam torbę, zdjęłam płaszcz i stanęłam przed lustrem. Patrzyłam na siebie długo. Czoło gładkie, oczy zmęczone, usta zaciśnięte. Wszystko wyglądało tak samo. Ale ja wiedziałam, że już nie jestem tą samą kobietą.

Można mieć wszystko – pieniądze, bezpieczeństwo, kontrolę. Ale stracić to, co najważniejsze. Zaufanie. Bliskość. Prawdziwość.

Dotknęłam tafli lustra palcami.

– Czy ja w ogóle wiem, kim jestem? – szepnęłam.

Odbicie milczało.

Zosia, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama